2000km + 850km + 28km + 5km
Dzień zaczął się o 4:45 gdy budzik zadzwonił i kazał się zbierać bo już o 9:30 Justyna z dzieciakami leciała do Polski. Wylot z Dublina więc kawałek drogi do pokonania. Po drodze pogoda zmienia się i jedziemy w strugach deszczu. Nawet po tylu latach wciąż zadziwia mnie jak Irlandia nie jest dostosowana do ilości deszczu jaki tu spada. Ledwo zaczęło, a już w radiu informacje o podtopieniach, na wyświetlaczach na drodze również takie wieści no i faktycznie woda stojąca na jezdni powodująca, że naprawdę nie trudno o wypadek.
Na szczęście my dojeżdżamy spokojnie i nawet w biegu udaje się jeszcze zjeść śniadanie. Żegnamy się na bramce i życzę mojej rodzince szczęśliwego lotu i z troską myślę o tym jak Justyna da radę z dwójką u boku. Później dowiem się, że Maks, mimo że obiecywał bycie grzecznym, zaraz po wejściu do samolotu, gdy zobaczył że nie będzie siedział przy oknie, odstawi małą scenę. Poza tym lot bez większych wydarzeń, ale nie sądzę by Justyna prędko zdecydowała się ponownie na taką wyprawę.
Ja wsiadam w brykę i ruszam w powrotną drogę. O dom tylko zahaczam by zmienić auto i wziąć rzeczy i już jadę dalej po drodze zgarniając Leszka. Cel – góra o nazwie Mullaghanattin (773m). Podróż troszkę zajmuje bo sobotnie popołudniowe korki i świetna organizacja ruchu w Macroom nie dają o sobie zapomnieć.
Na górę podchodzimy od wschodniej strony. Mija może 15min a za nami już rozpościerają się niezłe widoki – taki urok tych Irlandzkich gór. Łyse, skaliste, porośnięte trawą, wrzosami albo po prostu mchem. Szczyt wydaje się zaskakująco blisko, ale już po chwili przekonujemy się że to jeszcze nie to by dochodząc do kolejnego wierzchołka przekonać się o tym ponownie. Jest dobrze. Droga fajna, nie typowo spacerkowa tylko już trzeba troszkę się pogimnastykować. Aura też sprzyja bo deszcze w okolicy leją a nas jakoś wszystko omija. Słońce nawet pojawia się gdy podchodzimy pod wierzchołek. Miło.
Schodzimy powoli i wrażenie znów to samo – wydaje mi się ostatecznie, że schodzimy dłużej niż wchodziliśmy. Nic w tym złego bo jest bardzo pozytywnie.
Do domu zajeżdżam przed 23. Mimo długiego dnia udaje się jeszcze porozmiawiać z Justyną i podzielić się przeżyciami. Mimo zmęczenia nie mogę zasnąć i o 2giej wychodzę jeszcze na dwór spróbować znów sił w uchwyceniu drogi mlecznej – kiepsko, muszę wziąć inny obiektyw i koniecznie potrzebuję statywu (aparat na stole podparty strączkiem bobu nie jest zbyt optymalnym rozwiązaniem). 23 godziny po obudzeniu się, dzień dobiega końca.
A to wszystko wydarzyło się w dzień naszej ślubnej rocznicy :O) Kocham Cię moja Żono!
2000km – Przeleciane przez Justynę
850km – Przejechane autem łącznie przeze mnie
56km – Przejechane przez Justynę by spotkać się z koleżankami
5km (w liniach prostych) – Przedreptane przeze mnie po górce