Wietnam 2023 – Ninh Binh / Tam Coc, Hue
Trasa przebiegła szybko, tym bardziej że po porannym wstawaniu większość zrobiła sobie drzemkę. Kierowca był mega chaotyczny w swojej jeździe, ale z drugie strony zapytał o adres hotelu i zabrał nas, pod prawie, same drzwi.
Szybkie klucze do pokoju i zbieramy się do wioski na późny lunch. Po przejściu ulicy z wieloma restauracjami i braku klientów w nich, stwierdziliśmy, że zadowolimy się – dzieci zupkami chińskimi, a my owocami. Czas na basen, bo chyba na to dzieci czekały, a my plany co dalej. Po basenie wracamy do restauracji i zdziwieni brakiem lokalnego żywienia, w stylu „na małych stołkach przed sklepem, z wielkiego gara” zasiadamy w knajpie, gdzie na zewnątrz pieką kaczuchy. Trzeba przyznać, że bardzo dobre jedzenie – kaczka, warzywa, ryż i nudle z kurczakiem, a bonusowo ananas! Smacznie i niedrogo (14eur). Wracamy do hotelu, dzieciaki za mało dzisiaj przeszły więc szaleją w basenie, a my szukamy co robić w Hue!
Poniedziałek 19-ty czerwiec 2023
Plan dzisiejszy: poranna pobudka, wypożyczenie moplików i jazda do Trangh An, spływem łódeczkami. Wacek naczytał się o tym i pomimo tego, że opcja była tuż pod nosem w Tam Coc, gdzie wiosłowano stopami, ze względu na opinie wybraliśmy opcję dalszą. Już z rana przygoda, bo po zabraniu moplików i rezerwie w bakach, nie udało się dojechać na stację, pomimo zapewnień właścicielki; całe szczęście nie było daleko. No to w drogę, prujemy główną ulicą i na pewno jest to nowe doświadczenie dla nas z dzieciakami za sobą na siedzeniu.
Po 20 minutach jesteśmy na miejscu i jest to całkiem spore centrum, z zapleczem turystycznym i parkingiem 15k za moplika. Bilet 250K od dorosłego i 120K za dziecko do 1M20; są 3 trasy do wyboru, ale cena jedna. Wacek po wielu dylematach (ha ha) wybiera trasę nr 2 – 3 świątynie, 4 jaskinie. Po udaniu się do przystani, gdzie dokują miliony malutkich łódeczek, zostajemy przydzieleni do naszej wodnej szoferki. Wiosłowanie odbywa się rękami i jest monotonne, powoli przesuwamy się po rozlewisku podziwiając „HaLong na lądzie”. Skały pną się wysoko ponad nami, przepływamy przez pierwszą jaskinię, która wydaje się być ledwie szczeliną w skale i trzeba robić uniki pomiędzy stalaktytami.
Dopływami do świątyni i mamy 10 minut na zwiedzanie. Jest to miejsce niedostępne drogą lądową, ale zadbane i ewidentnie doglądanie przez służby porządkowe. Otoczenia tego miejsca i umiejscowienie świątyni robią niesamowite wrażenie. Odpływamy dalej odwiedzając najbardziej spektakularne miejsce, z uroczym mostkiem, kolorowymi flagami i pięknym kompleksem świątyń. Maks postanawia wystartować dronem, niestety po kilku minutach dron wpada w drzewo na zbyt dużej wysokości, więc mamy mały dramat, który kończy się pożegnaniem ze swoim sprzętem – nasza personalna pamiątka w Wietnamie. Niektóre jaskinie mają 350m długości, a na trasie, której nie wybraliśmy, jest nawet kilometrowa. Wracamy powoli i żeby zamroczyć klęskę z dronem, namawiam dzieci na wyścigi: bierzemy wiosła i wyprzedzamy kolejne łódki, tym samym zdecydowanie dopływamy szybciej, a Maks z Lilą mają radochę. Kończymy rejs koło 12tej, bierzemy nasze cyklety i boczną drogą ruszamy do Mua Cave (Hang Mua). Jak się okazują później, to nie był najlepszy pomysł….
Prujemy lokalną drogą, daje Maksowi przejechać się również, bo dzieciaki w jego wieku tutaj to nie jeżdżą na rowerach tylko już zasuwają skuterami. Płacimy za parking 10k od skutera i bilet wstępu 100k od osoby i wchodzimy sobie w park z lantarenkami, wodnymi stawikami, huśtawkami i polem lilii wodnych, gdzie można przejść się bambusowym traktem pomiędzy i pstryknąć kilka dobrych fotek.
Z podnóża widać nasz cel czyli punkt widokowy Hang Mua Big Pagoda – tylko 500 stopni, południe i chyba z 37 stopni z bezchmurnym niebem. Pomimo kupna 3 litrów wody, wspinaczka okazuje się mordercza, i tak, to nie był dobry pomysł, ale i tak, udało nam się wejść na samą górę. Tutaj roztaczał się widok na dolinę, spływ Tam Coc, pola ryżowe i lilie wodne. Schodzimy powoli i szukamy jaskini, która jest w tym samym kompleksie i gdzie można odetchnąć chłodnym powietrzem i nabrać sił. Wyczerpani postanawiamy wracać do hotelu i zregenerować siły.
W drodze powrotnej postój na jedzenie – tym razem prosto: ryż z kurczakiem, makaron z kurczakiem, wołowina i nudle z warzywami. Przerwa na basen i odpoczynek, w hotelu spotykamy parę Holendrów, która też była z nami na Ha Long Bay – ciekawe kogo jeszcze spotkamy 😊
Przerwa będzie znacznie krótsza, gdyż świątynia, którą chcemy zobaczyć zamyka się o 18tej, więc zbieramy rzeczy, wsiadamy na skutery i już w znacznie chłodniejszym klimacie wyjeżdżamy na bardziej sielskie tereny, mijając pola ryżowe z kaczuszkami pływającymi pomiędzy. Parkujemy i ruszamy do świątyni ukrytej w górach – Bich Dong Pagoda. I tym razem są schody, ale nie tak dużo. Kompleks jest rozczłonkowany pomiędzy wysokościami i kolejny stopnie odkrywają nowe budynki. Najciekawszy znajduje się prawie całkowicie ukryty w jaskini, misternie upchany w szczeliny góry. W niej lata i popiskuje też wiele nietoperzy co dodaje ciekawy efekt. Ja próbuję się jeszcze wspiąć wyżej na niedostępny punkt widokowy o którym wyczytałem w jednym blogu – skały tak ostre i ścieżka tak niepewna, że poddaje się przy pierwszej przełęczy.
Wyruszamy na małą przejażdżkę do Ninh Binh, gdzie wzbudzamy małą sensację, gdyż turyści raczej się tu nie zapędzają. I teraz wiemy, gdzie będzie można dobrze zjeść kolację, bo jest tutaj mnóstwo miejsc z lokalsami. Oprócz żarcia, wiele z przydrożnych punktów to zwyczajnie pijalnie piwska – trochę zaskoczeni jesteśmy, ile tego piją. Wybieramy stragan z grillowanym mięsem oraz 1000-letnimi jajkami pełnymi piskląt, które dziewczyny obok wcinają ze smakiem.. Decydujemy się na szaszłyczki, kurczaka, papaję i bambusa, a Maks i Lila idą obok po herbatę jaśminową mrożoną.
Zbieramy się na bazę, obiecany basen dzieciom jeszcze w planie, a my pomimo kolejnego noclegu tutaj, musimy się zbierać bo mamy nocny pociąg do Hue o 22:05. Wacek zamawia Graba, kierowca nie może znaleźć hotelu, a później zaczyna się jakaś przepychanka z innymi kierowcami na placu. Ostatecznie udaję nam się dotrzeć na stację kolejową. Zostawiamy Maksa i Lilę z bagażami, a sami idziemy w poszukiwaniu sklepu, żeby zaopatrzyć się w przekąski na drogę. Niestety o tej porze już wszystko zamknięte i pozostaje nam sklepik na dworcu. W tym czasie Maks i Lila zostają oblężeni przez lokalne dzieci. Rodzice przyprowadzają swoje dzieci na dworzec przed odjazdem pociągów, żeby ćwiczyły angielski, pomysłowe – choć większość robi to z przyjemnością, są też jednostki, które są przymuszane i niespecjalnie są zainteresowane odpowiedziami na pytania, które zadają.
Czas się pożegnać z tymczasowymi znajomymi, bo właśnie zapowiedziano nasz pociąg. Wchodzimy do naszego przedziału i jest ciasno, ale przytulnie (wybraliśmy 1-szą klasę, żeby nie dzielić przedziału z nieznajomymi; poduszeczka i kołderka pachnie proszkiem więc jest OK). No to dobranoc!
Wtorek 20-ty czerwiec 2023
Jak się okazało wszyscy się wyspali, dodatkowym plusem było kołysanie, jak się dowiadujemy od Maksa. W Hue mamy być o 9:20, więc można się jeszcze napić kawki od stewarda i doprowadzić do porządku siebie przed wysiadką.
Jesteśmy 15 min później, wysiadamy z klimatyzowanego pomieszczenia na skwarny peron i ignorując atakujących taksówkarzy idziemy do centrum. W planie śniadanie i oby, check-in w hotelu. Jest bardzo gorąco, dzieciaki zaczynają marudzić, że plecaki ciężkie (pomimo zapewnień wcześniejszych, że mają lekkie) i po 30min zatrzymujemy się w knajpce na śniadanie – bao hue, spring rolle i naleśniki.
Wszystkim wracają humory, do hotelu 3 min, dostajemy fioletowe drinki i beans cake, które wydają się być plastikowe oraz udaje się nam dostać wcześniej klucze do pokoi. Plan: odpoczynek do co najmniej 15 na basenie i następnie cytadela. Woda na basenie jest gorąca, a kafle aż parzą w stopy, ale spędzamy przyjemnie czas.
Posmarowani kremami, z kapeluszami na głowach i butelkami wody wyruszamy na zwiedzanie cytadeli. Wejściówka 200K dorosły, 40K 7-12 dzieci. Kompleks jest ogromny więc mamy trochę do obejścia. Niestety główna świątynia jest w remoncie więc niestety szkoda. Z tego co wcześniej wyczytałam, całość została zbombardowana w latach 50-tych i odbudowana, także mało co jest tutaj rzeczywiście z czasów cesarskich, a niektóre z nich zostały wzniesione na postawie opisów, bo brakowało źródeł. Dużo budynków nie zostało odbudowanych więc są parcele zupełnie puste. Najładniejszą częścią są Pawilony Czytelnicze oraz ogrody cesarskie.
Niestety filozofia buddyzmu nie przepełnia naszych potomków i po krótkim spięciu, zakazach i obrazie, maszerują jak na skazanie. W mieście cesarskim spędzamy ponad 1,5h. Wiedząc, że powoli się zamyka udajemy się w kierunku wyjścia.
Cel: następny market i szamanko. Wybieramy mięsne szaszłyczki, które podawane są z papierem ryżowym, warzywami i sosikami – każdy sam skręca sobie rolla – bardzo smacznie.
Idziemy jeszcze do znanej knajpki ze specjałów Hanh Pancake. Tutaj natomiast spotykamy parę z busa do Ninh Binh, zamawiamy 3 specjały: Banh Beo, Banh Nam i jeszcze jeden którego nazwy nie pamiętamy. Dzieci niestety nie mają już humoru i z minami na kwintę nawet nie próbują owych specjałów. Niestety jedzonko nie jest w moim guście, bo ma konsystencję ryżowego kleiku, szkoda.
Wracamy do hotelu, Maks z Lilą wskakują do basenu, a my szukamy transportu i noclegu na jutro. Ostatecznie po wielu rozterkach, szukaniach i planowaniach, odpuszczamy Ba Na Hills (żeby wejść na most z rąk trzeba kupić bilet na cały park rozrywki – 700K od osoby) i pojedziemy bezpośrednio do Hoi An. Po długich poszukiwaniach na bookingu, znajdujemy lokalizację, która nas zadowala. W tym samym czasie Wacek rezerwuje prywatny samochód, gdyż cena jest porównywalna z autobusem dla naszej czwórki, a możemy zobaczyć kilka punktów widokowych.
Czas spać przy błyskawicach wypełniających niebo i odgłosach karaoke z pobliskich restauracji.