Jordania – arabski dzień

Sobota, 26ty październik 2024

Pobudka 6:15 rano, szybka zbiórka, samochód, dodatkowo zakładamy nasze grodzie przeciwpowodziowe, niestety płytka jest położona krzywo więc całość trzeba zciągnąć i powiedzieć Miłoszowi, żeby poprawił z nadzieją, że podczas naszej nieobecności nic się nie wydarzy.  Ruszamy w drogę, podrzucamy Gizma do Jacka i pędzimy do Dublina.  Dojeżdżamy w dobrym czasie, zostawiamy auto i autobusem docieramy na terminal 2. Liczymy na nadanie naszych carry-on bo mamy w nich szampony, odżywki itp. I tutaj pierwsze zaskoczenie – dowiadujemy się, że lot jest -1 i nasz czwórka jest na stand by. Po raz pierwszy zdarza się nam, że linia taka jak Lufthansa robi overbooking; możemy nadać bagaże i być może polecimy o 12:20 a jeśli nie to o 15:30 i powinniśmy zdążyć na 21:15 we Frankfurcie. Nagle po chwili rozmowy z inną osobą z obsługi dowiadujemy się, że się udało i mamy miejsca na dwa loty, Happy days!

Udajemy się pod bramkę, a tutaj powiadomienie z Lufthansy, że nasz lot z Frankfurtu do Ammanu został przełożony na 12 godzin później. No nic, i tak mieliśmy lądować o 2:30 w nocy więc zamiast tego prześpimy się we Frankfurcie, Lufthansa wysłała nam już hotel, vouchery; i ostatecznie będziemy u celu w niedziele po południu. Lot przebiega gładko i ruszamy prosto do hotelu korzystając z pociągu – po jednej stacji jesteśmy na miejscu – Best Western Hotel, wcześniej robimy małe jedzeniowe zakupy w supermarkecie, a następnie po prostu odpoczywamy. Wieczorem idziemy na kolację, niestety kuchnia nie funkcjonuje i dostajemy jakieś mrożone pizze i napoje. Wracamy do pokojów i idziemy spać, pobudka o 5:50.

Niedziela, 27my październik 2024

Wczesna wstawanie nie zostaje dobrze przyjęte przez nasze pacholęta, pomimo ekstra godziny snu związanej z przesuwaniem zegara na czas zimowy. Śniadanie trochę ich rozchmurza – okazuje się, że bufet naprawdę oferuje szeroki wybór. Po zjedzeniu jedziemy pociągiem na lotnisko, przechodzimy security, gdzie odbywa się testowanie nowych skanerów, gdzie nie trzeba wyciągać niczego z toreb i nagle Lili walizka zostaje w skanerze i gdyby nie upomnienie się o nią pewnie obsługa poszłaby do domu. Udajemy się pod bramkę i czekamy, wiedząc, że szykuje się małe opóźnienie. 

W końcu zapakowali nas, i poinformowano, że lot został przełożony na rano ze względu na wymianę ognia między Izraelem, a Iranem. Lot trwa 4 godziny 20 min, i pomimo posiłku niestety się dłuży. Pół godzinki przed lądowaniem możemy oglądać pustynne krajobrazy,. Z zielonej deszczowej krainy prosto na pustynię. 

Wysiadamy i kierujemy się szybko do okienka po wizę, płacimy za Lilę 40 JOD bo dla nas mamy poprzednio kupione Jordan Passy, które zwalniają z opłaty za wizę. Następnie kontrola paszportowa z wizami i lecimy po bagaże, Lila zostaje ze mną a chłopaki idą załatwić formalności związane z autem.

Wjeżdżając do miasta, Maks dostrzega wielbłąda i w dzikim ryku informuje wszystkich pasażerów „camel, camel, camel” – okrzyk pozostaje z nami przez cały pobyt w Jordani, gdy tylko ktoś dostrzega wielbłąda, wydziera się w niebogłosy!

W związku z opóźnieniem samolotu musieliśmy trochę skorygować nasze plany, postaramy się zobaczyć ruiny Teatru Rzymskiego w centrum oraz Meczet Króla Abdullaha I. Jeździmy ulicami stolicy, trochę błądzimy, lokalsi pokazują nam drogę, gdzie trafiamy dopiero po 15 minutach stania w korkach. Niestety teatr jest zamknięty i można tylko wejść na teren parku i pooglądać wszystko z zewnątrz.

Następny stop wymiana pieniądza oraz jedzonko w Hashem Restaurant Down Town.  Lubimy takie knajpki, które są pełne tubylców ale i turystów. Dostajemy notes do którego wpisujemy czego chcemy i ile. Wybór pada na hummus, hummus z mięsem, pasta z bakłażana, frytki, falafel oraz falafel z mięsem. Sporo małych talerzyków trafia na stół, gdzie dodatkowo podają nam tradycyjny chlebek khubz w formie płaskich placków.  Sam hummus i ten z wersją mięsną oraz pasta z bakłażana są przepyszne – za całość płacimy 14 JOD więc drobnica.

Następnie udajmy się do Habitat Sweet Down Town, na podobno najlepszego kunefeka (tradycyjne ciasto serowe ze skorupką z nitek makaronowych posypane orzechami) w Jordanii. Ruszamy do auta i decydujemy się odpuścić sobie meczet – mamy dość i jeszcze musimy dojechać do hotelu, który jest na drugim końcu stolicy. Tutaj szybka wyprawa do sklepu po napoje i spanie – jutro pobudka o 7, czeka nas sporo czasu w trasie plus kilka atrakcji. 

Poniedziałek, 28my październik 2024

Rankiem 7:30, zbieramy się na śniadanie, które odbiega od naszego standardowego posiłku – dużo jogurtu, humusu, oliwek, ale są też gotowane jajka, więc można wybierać. Uzupełniamy zapasy wodne i kierujemy się w stronę Morza Martwego. Wyjeżdżając z miasta, mijamy pola śmieci, ale to dosłownie. Niby jest to teren ogrodzony, niby coś tam posiane/posadzone, a na tym tony worków foliowych jakby to one były owocem ziemi. Krajobraz odstraszający i mówiący wiele o kraju i o tym, jak mało dba się o środowisko.

W drodze do, zatrzymujemy się na Górze Mojżeszowej, gdzie niestety musimy zapłacić za wstęp 3 JOD. Plusem płacenia wejściówki jest to, że cały kompleks jest zadbany – wygląda trochę jak oaza pośród pustyni, wszędzie krzewy i drzewa na bieżąco podlewane wodą.Spacerujemy z kilkoma grupami zwiedzającymi głównie niemieckojęzycznymi, wokół można dostrzec tablicę upamiętniającą objawienie Mojżeszowi oraz pamiątka pobytu Jana Pawła II, w dole natomiast widać tylko pustynne krajobrazy. W dalszej części, powstał kościół na podwalinach wcześniejszych świątyń, w którym można oglądać przepiękne mozaiki będące częścią budynku.

Opuszczamy wzgórze i kierujemy się do Dead Sea Dermatological Hotel, żeby popluskać się w Morzu Martwym. Droga prowadzi w dół, gdzie po godzinie jazdy osiągamy poziom morza. Od początku, po przeczytaniu kilkunastu wpisów wiedzieliśmy, że wolimy zapłacić w hotelu za wejście na prywatną plażę aniżeli próbować publicznej, gdzie nie ma pryszniców. 

Docieramy do kompleksu hotelowego, płacimy 60 JOD za nas wszystkich, zbieramy najpotrzebniejsze rzeczy i udajemy się na plażę, spacer w dół trwa jakieś 10 minut i tutaj każda tabliczka informuje nas o gwałtownym spadku wody w morzu. Kiedy hotel powstawał pewnie plaża była tuż za jego terenem, teraz trzeba drałować na dół sporo by zobaczyć wodę. Na dole kilka osób. Wchodzimy do wody która jest zaskakująco zimna – spodziewałam się nieco cieplejszej temperatury. Zasolenie pozwala unosić się na wodzie jak bojka, przejrzystość jest dobra więc widać sporo. Wiedząc, że powinno się przebywać około 10 minut, wychodzimy i płuczemy oleistą zawiesinę z ciał. W tym czasie dzieciaki okładają się błotkiem dostępnym w wanienkach do użytku gości. W oddali widać izraelską stronę za woalką mgiełki. Ja jeszcze raz pozwalam sobie na wejście po czym opłukuję solankę i zbieramy się na górę – dzieciaki chcą jeszcze poskakać w basenie. Woda jest przeraźliwie zimna, mimo tego Maks z Lilą wchodzą, bo jest zjeżdżalnia, więc korzystają z tej atrakcji. Czas się zbierać bo przed nami jeszcze dość długa droga.

Jedziemy jakieś pół godzinki po czym zatrzymujemy się w środku jakiejś wioski i wbijamy do knajpki, gdzie serwują nam rodzinny talerz z szwarma, dodatkami i frytkami – za 6 JOD najadamy się do syta. Kolejny stop to stacja benzynowa, gdzie dolewamy paliwa do pełna, a obsługa na naszą prośbę robi nam kawę po turecku z kardamonem, nie ma mleka, jest gęsta jak smoła, ale jaka pyszna. 

Kolejny stop już niedaleko – kanion. Miał być Wadi Mujib, ale niestety jest od 18tego roku życia, więc jest Wadi Numeira. Nie dość, że niezatłoczony to za friko i dojazd pod sam kanion. Niestety właśnie dlatego, że jest darmowy to wszędzie walają się śmieci, lokalsi przyjeżdżają na piknik i zostawiają cały syf za sobą. W miarę upływu drogi, śmieci jest coraz mniej, kanion jest przepiękny i aż wierzyć się nie chce, że nie jest pod opieką organizacji rządowej. Cudowne kolory mienią się od czerwieni, żółci, brązów.

Cały czas podążamy wodą, więc buty wodne bardzo się przydały, nie ma mowy o przejściu kanionu suchą stopą. Ostatnim odcinkiem jest wspinanie się po metalowych obręczach, bo grodzi przejście ogromny blok skalny. Wychodzimy na teraz coraz bardziej płaski teren, mija nas stado kóz i tym samym decydujemy się na powrót. Naszym dzieciom bardzo się podobał ten spacer, traktując to bardziej jako przygodę w nieznane. 

Ruszamy w dalszą drogę, czyli jakieś 2 godziny 15 minut do Wadi Musa. Po drodze zatrzymujemy się zakupując melony oraz wjeżdżając na masyw skalny, zatrzymujemy się na wspaniały zachód słońca.  Niestety droga jest długa, trasa ciemna, mało kiedy oświetlona i z mnóstwem progów zwalniających.

Na miejsce docieramy około 20tej i od razu idziemy coś zjeść – dzisiaj mięsa z grilla, humus z mięsem, potrawka z kurczaka w sosie pomidorowo-paprykowym i sałatka turecka. Wszystko wyśmienite pałaszujemy, następnie wymiana waluty, kupno chusty dla Maksa i magnesu, hotel i spanie – jutro znowu wczesna pobudka – 7:30!

Wtorek, 29ty październik 2024

Nieprzytomni schodzimy na śniadanie – jest za wcześnie na jedzenie, ale coś tam wciskamy i jedziemy do Petry. Wszystkie przewodniki, vlogi, blogi radzą by się przełamać i już o 6 rano być na wejściu, żeby uniknąć tłumów. My stwierdzamy, że 8:25 też jest niezła. Bo obradach dnia poprzedniego, na dzisiaj szlak czerwony, czyli główny i różowy do monasteru – w sumie 10 km. Zobaczymy jaka będzie forma, a na resztę wrócimy dnia następnego, bo mamy dwudniowy bilet z Jordan Pass. 

Szlak czerwony, najpopularniejszy szlak w Petrze o długości 8 kilometrów. Rozpoczyna się przy wejściu do Petry w Visitors Center, a następnie ciągnie się przez 1,5 kilometra pięknym, wąskim wąwozem Siq. Prowadzi przez największa atrakcje Petry: imponujący Skarbiec Faraona Al-Khazneh będący najbardziej rozpoznawalnym budynkiem w Petrze; dalej prowadzi ulicą Fasad wzdłuż kolejnych grobowców, amfiteatru, Wielkiej Świątyni, Ulicą kolumnową; kończy się przy Pałacu Córki Faraona.

Największe wrażenie zrobił na nas wąwóz Siq, choć namiastkę mieliśmy już w kanionie Wadu Numeira, oraz ukazujący się na końcu trasy Skarbiec. Pomimo późnego wyruszenia w trasę, turystów nie jest dużo i możemy podziwiać Cud Świata bez zbędnego towarzystwa. 

Kontynuacją głównego szlaku jest szlak prowadzący od Pałacu Córki Faraona do Monasteru (Klasztoru) Ad Deir. Ten szlak ma długość nieco ponad 1 kilometra. To malownicza trasa, której trudność polega na tym, że praktycznie cały czas trzeba się wspinać po schodach prowadzących pod górę, których jest podobno około 900. Po drodze mijają nas osiołki, puste lub z człowiekiem na grzbiecie. Jak dla mnie to z usług tego rodzaju powinny korzystać ludzie chorzy bądź starzy, cała reszta to lenie!

Monastyr Ad Deir jest przepiękny to druga po Skarbcu najpiękniejsza budowla w Petrze! Na przeciw Monasteru znajduje się maleńka beduińska knajpka, w której możesz napić się herbaty z miętą, lub kawy z kardamonem, odpocząć i nacieszyć się tym niezwykłym miejscem. Wszędzie pałętają się kociska wskakując raz za razem na stoliki i ławki, ku uciesze Lili. Wacek z dzieciakami idzie na pobliskie wzgórze cyknąć kilka fotek i tak o 11:30 jesteśmy już gotowi. Schodzimy na dół zauważając, że poprzednio puste ścieżki i restauracja teraz pękają w szwach, tak jakby nastąpiła kulminacyjna fala zwiedzania. 

Korygujemy nasz plan i zamiast wracać do Petry jutro na dwa szlaki, ze względu na szybkie ogarnięcie trasy, postanawiamy zrobić je dzisiaj. Wchodzimy na szlak zielony, który prowadzi po różnych grobowcach. Niestety musimy szybko zawrócić, bo Maksa dopadły problemy natury gastrycznej, więc Wacek rusza dalej w szlak, a my mamy postój pod toaletami. Wacek zdążył już wrócić i ciągnie Lilę na szlak pomarańczowy, do miejsca składania ofiar. Ja z Maksem odwiedzamy kolejne toalety na trasie do skarbca, gdzie przysiadamy i czekamy na resztę załogi. Obserwujemy turystów i ich zachowania, nie mogąc się nadziwić, ile mieliśmy rano szczęścia, bo było tak mało ludzi. 

Pojawiają się nasi piechurzy, więc ruszamy w trasę powrotną. Słońce już mocno opiera i ta końcówka daję nam w skórę. Stwierdzamy, że wszystkie punkty, które chcieliśmy zobaczyć udało się zrobić, więc na pewno jutro nie wracamy. 

Ogólnie podążaliśmy za blogami i przewodnikami – według nich na trasy czerwoną i różową trzeba poświęcić prawie 7g. Może to my jesteśmy za szybcy, a może ludzie jakoś dziwnie mierzą potrzebny czas, ale przejście tych 10km nawet rozglądając się i co chwilę zatrzymując to mniej niż 5g. My ostatecznie pokonujemy kilometrów prawie 20.

Jedziemy do restauracji na obiadokolację, gdzie serwują nam grillowe mięsa, shawarma, potrawkę w sosie pomidorowym – jedzenia jest bardzo dużo, nie udaje nam się tego skończyć. Wracamy do hotelu bardzo wcześniej bo po 16tej, czas na odpoczynek i drzemki regeneracyjne. 

Koło 19 wracamy do miasta, pochodzić, napić się dobrej kawy, zjeść kunefeka, a Maks zamawia sobie jeszcze shawarma, a Lila świeżo smażone falafele.  Centrum życia toczy się na placu, gdzie kręcą się jednostki, wstępując do lokalnych knajp na jedzonko. Wracamy do hotelu, jutro dzień przemieszczania się do Aqaby!