Jordania – arabska noc
Środa, 30ty październik 2024
Dzisiaj późne śniadanie w restauracji, gdzie trzeba pilnować swojego talerzyka bo kelnerzy są nadgorliwi i chcą jak najszybciej zabrać brudne naczynia. Z pełnymi żołądkami dzielimy się wspaniałymi wieściami o tym, że jeszcze jedziemy do Małej Petry oddalonej o 20 minut, zanim ruszymy w drogę. Oczywiście entuzjazm sięga zenitu!
Wysiadamy na parkingu i kierujemy się do wejścia – ta atrakcja jest za darmo, i to widać, zero osiołków, naganiaczy i zdecydowanie mniej ludzi. Po obejrzeniu Petry, Mała Petra, no cóż, nie robi wrażenia na nas ale jest to krótki i przyjemny spacerek. Wracamy do auta i czas w drogę.
Droga zajmuje nam około dwóch godzin. Wjeżdżając do Strefy Ekonomicznej, zostajemy zatrzymani przez policję na spytki, by zaraz puścić nas w dalszą drogę. Nie wiedząc czy możemy jechać do hotelu, zatrzymujemy się w centrum i idziemy do Crispy Chicken na lunch. Pojedzeni, jedziemy się zameldować. Właściciel czeka na nas i w związku z rezygnacją wszystkich gości prócz nas, możemy wybrać sobie pokoje jakie tylko chcemy. Pocieszny Faisal opowiada o tym jak utknął w Istambule, podobnie jak my we Frankfurcie, i o swojej żonie Litwince, która została na Litwie.
Chwila odpoczynku i zbieramy się na plażę, która jest widoczna z balkonu – tylko 10 minut spacerku. Na plaży ludzi jak na lekarstwo i niestety pomimo ponad 28 stopni, przez wiatr jest tylko ciepło. Woda jest bardzo rozfalowana i tylko Wacek z Lilą decydują się na wejście, plus dodatkowo snorklowanie. Wracamy na kwaterę, szybki prysznic i oglądanie zachodu słońca nad balkonem.
Wybieramy się do miasta na kolację, wybieramy knajpkę Khubza & Seneya, z super recenzjami i rzeczywiście było warto – za niecałe 20 JOD dostaliśmy hummus z kurczakiem, wątróbkę z melasą z granatu, pastę z grillowanego bakłażana i grillowany ser hallumi. Wszystko bardzo smaczne, miła obsługa, warto wrócić. Spacerujemy po wieczornym downtown, zachodzimy do cukierni na kunafeka. Jeszcze tylko zakupki w markecie i do domu – czas na odpoczynek
Czwartek, 31szy październik 2024
Dzisiaj plan leniwy, śniadanie na tarasie o 9.30 z lokalnych produktów, herbatka i relaks. Zaopatrzeni w ręczniki, gotowi na plażowanie – niestety wiatr jest tak samo porywisty jak wczoraj, Wacek znajduje dziurkę w piasku i zagnieżdża się w niej, po czym zasypia. Lila wskakuje do wody, Maks natomiast odmawia jakichkolwiek działań. Po chwili dzieciaki biegną na plac zabaw trochę dalej niż ten, który mamy pod nosem. Na ten pierwszy przyjechała ekipa i zaczęła demontaż, w sumie bardziej wyglądało to na rozpierdziel, a plac zabaw w częściach wywieziono gdzieś.
Wchodzę do wody, now or never! Woda nie jest zimna, ale wiatr powoduję, że nie jestem w stanie wziąć oddechu, więc wracam dalej się wygrzewać. Przenosimy się bliżej dzieciaków, Wacek idzie pływać, a Maks z Lilą skaczą z pomostu do morza.
Po czterech godzinach na plaży wracamy do hotelu, prysznic i jedziemy do miasta na obiad oraz oddać ciuchy do prania. Niestety w pralni pan nie mówi po angielsku, i z pomocą google translatora dowiadujemy się (po tym jak ważone brudy są na różnorakie sposoby, w uncjach, gramach, itp.), że będzie nas to kosztowało 30JOD. Po dłuższej wymianie zdań, nie decydujemy się na ten serwis. Udajemy się do tej samej restauracji co wczoraj i zamawiamy ponownie wątróbkę w melasie granatowej, ziemniaczki zapiekane, zestaw małego żarłoka oraz grillowane mięsa. Zjadamy wszystko i kręcimy się jeszcze po mieście, zatrzymując się na kawkę z kardamonem, mlekiem i toną cukru.
Czytaliśmy kilkukrotnie, że w Aqabie funkcjonują bazary – Souk, udajemy się więc na jeden z nich – Souk by the sea. Od razu wydaje się nam tu dziwnie – wjazd do niego jest ogrodzony murem, z ochroną wypytującą, dokąd zmierzamy, do tego jeziora, zadbane trawniczki, palemki i odjechany port. No cóż, to nie bazar, w naszym znaczeniu, ale ekskluzywne miasteczko dla bogaczy z Arabii Saudyjskiej chcący poczuć się dobrze. Szybko oglądamy co widać i uciekamy w celu ogarnięcia małych zakupów. A po tym czas do domu, bo właściciel udostępni nam swoją pralkę! Wygrana! Faisal pokazuje jak pralki użyć i już po godzinie wieszamy pranie na dworze – do rana powinno wyschnąć. Dzisiaj wieczór filmowy, dzieciaki wskakują z nami do łóżka i oglądamy wspólnie nowy sezon Outlast.
Piątek, 1-szy listopad 2024
Kolejny leniwy poranek, ze śniadaniem na tarasie w okolicach godziny 10. Tym razem urozmaiceniem są bułeczki nadziewane ziemniakami, serem, warzywami i mięsem. Faisal rozmawia z nami komentując sytuację polityczną za granicą, otwarcie mówiąc, że jest Palestyńczykiem i stawiając kilka odważnych tez. Bez jakiejkolwiek presji zbieramy swoje bagaże i ruszamy do Aqaby zrobić zakupy przed dwoma dniami na pustyni, zaliczając dwa supermarkety w pobliżu siebie.
Droga przed nami to jakieś 1,5 godzinki i już wjeżdżamy z autostrady do obszaru Wadi Rum. Po dotarciu do Visitor Centre należy uiścić opłatę wjazdową 7JOD lub pokazać Jordan Pass, tym samym możemy jechać dalej. Po kilku kilometrach dojeżdżamy do wioski, pod biuro, gdzie nam wskazano, wyjmujemy walizy i słuchamy co się wydarzy dalej od szefa tej organizacji. Po chwili ładujemy się na jeepa i ruszamy w stronę naszego lokum na kolejne dwa dni. Jedziemy prawdziwą pustynią, mijamy kroczące wielbłądy, po czym po 15 minutach nasz przewodnik nawraca do wioski, bo zapomniał rozmienić pieniądze?!
Po 30 minutach dojeżdżamy ostatecznie do naszej wioski beduińskiej, otrzymujemy kwatery, otwieramy drzwi a z wnętrza bucha gorąc. Chłodniej jest tylko w łazience. Jest godzina 14ta, bardzo wcześnie, spacerujemy po wydmie przed domkiem, spędzamy czas na huśtawce po czym bierzemy krzesła i siadamy z książkami za naszym domkiem, w cieniu. Widoki są niesamowite, natura w czystej postaci i wszechogarniająca cisza, przerywana krzykiem dzieciaków koziołkujących na wydmach. Lila z Maksem eksplorują tereny, wykorzystując pokłady piasku na wszystkie możliwe sposoby, bawiąc się z lokalnym kotem, odkrywając faunę miejsca, Wacek natomiast obiera kurs i robi przechadzkę wokół terenu. Tuż przed 18tą zasiadamy na ławce i oglądamy wspaniały zachód słońca, rozpalający kolorem pobliskie wzgórza.
W międzyczasie orientujemy się, że z samochodu zabraliśmy jedną nie tą walizkę co potrzeba. Oznacza to, że na pustyni jesteśmy w pełni przygotowani do nurkowania i zabaw w wodzie, ale brak nam ubrań na zmianę w następne dni. Na szczęście dogadujemy się z naszymi opiekunami, by jutro z rana w drodze z wioski nam ją dowieźli.
Po 19 jesteśmy wołani na kolację do wspólnego namiotu, gdzie przewodnik zabiera nas na tyły i pokazuje tradycyjnie przyrządzone jedzenie – zwane zarb. W piasku wykopywana jest dziura, w której zapala się ogień, następnie czeka się aż zrobi się żar, wstawia się na poziomowym rusztowaniu mięso, warzywa, zamyka właz, kładzie koc, i zasypuje piaskiem. Wszystko jest gotowe po około dwóch godzinach. Nakładamy sobie talerze z różnorakimi sałatkami (pasta z bakłażana, pomidory w sosie tahini, warzywa gotowane w sosie) plus mięsiwa z piachu z ziemniakami i kalafiorem. Wszystko jest niesamowicie smaczne, a cały czas leje się beduińska herbata w towarzystwie palącego się ognia.
Po kolacji zasiadamy wokół ognia, palimy shishę i rozmawiamy do późna z innymi turystami dzieląc się wrażeniami. Kładziemy się spać późno, obserwując niebo usypane gwiazdami, Wacek jeszcze poluje na najlepsze nocne ujęcia, po czym kładziemy się spać, jutro wczesna pobudka.
Sobota, 2gi listopada 2024
7.30 wstajemy, większość ludzi siedzi przed swoimi domkami ciesząc się ciszą i widokiem wstającego słońca nad górami. Zbieramy się na śniadanie do namiotu. Wcinamy, popijamy kawką, a dzisiaj całodzienna wycieczka po pustyni. Ruszamy z przewodnikiem, zapominalskim Sarm/Sarym, w akompaniamencie Marca i Alexa z Niemiec, z którymi wczoraj wieczorem rozmawialiśmy przy ogniu.
Ładujemy się na jeepa i jedziemy do pierwszego punktu, którym jest źródło Lawrence’a. Tutaj komórki łapią zasięg i dowiadujemy się, że nasz lot jest przesunięty, ale w związku z dużą ilością wiadomości, nie wiemy jeszcze na kiedy – problem niedzieli, teraz i tak nic nie zrobimy. Droga prowadzi w stronę wioski Rum, więc pokonujemy ten sam odcinek po raz drugi. Docieramy do źródła, woda jest pociągnięta z wyższych pięter góry, na które można się wspiąć. Lila z Wackiem i Maksem idą w górę, ja zostaję na dole i podziwiam panoramę z wielbłądami i drzewami rosnącymi, sztuk dwie! Po chwili wraca Lila i czekamy w cieniu drzewa na chłopaków. Po chwili wsiadamy na pakę, dzieciaki na górny pokład jeepa i ruszamy dalej.
Kolejnym punktem widokowym jest czerwona wydma Al Ramal oraz skała z której roztaczają się widoki filmowane w „Lawrence w Arabii” ale aby móc podziwiać tą panoramę należy wspiąć się na wydmę, a później na skałki. Maks wyciąga drona i filmuje krajobraz, który nas otacza.
Wskakujemy do jeepa i Sarm wiezie nas do Kanionu Khazali w którym, można oglądać petroglify wyryte w ścianach jaskiń przedstawiających ludzi i antylopy sprzed ponad 2500 lat. Wąski przesmyk zamyka się do dalszej eksploracji, i tylko słyszymy, że wcześnie rano kiedy woda stoi w trzech nieckach przychodzą się napić tu oryxy.
Bez pośpiechu ruszamy do następnego punktu, którym jest naturalny most skalny Small Rock Arch. Wchodzimy na górę, a Maks robi shoot z drona, w stylu arabskim.
Następnie przewodnik wiezie nas do pozostałości po domu Lawrence’a, zostawiając nas. Możemy pochodzić sobie, pozwiedzać, wspiąć się na górę, a następnie dołączyć do niego za załomem skalnym w cieniu na przygotowany przez niego lunch.
Pod nawisem skalnym, rozłożone są maty, napoje, Sarm przynosi sałatki, chlebek oraz w garnku upichconą potrawkę. Wszyscy szamają ze smakiem, słuchając historii życia naszego przewodnika. Usatysfakcjonowani lunchem na łonie natury, mamy jeszcze 30 min na drzemkę.
Po odpoczynku pod wiszącą skałą, ruszamy dalej przez pustynne szlaki, tym razem Maks decyduje się filmować dronem jak jedziemy jeepem, tym samy dojeżdżając do Mushroom Rock, a następnie beduińskiej jaskini. Po tym, kolejnym stopem jest kanion (niestety nazwy nie pamiętam). Sarm zostawia nas z jednej jego strony dając szansę przespacerować się z obietnicą odbioru nas po drugiej. Maszerujemy po cudownym piachu, który wsypuje się wszędzie, i nagle zza pagórka wybiega blady Maks, ze znalazł zdechłego wielbłąda, oczywiście mu nie wierzymy, przez ciągłe ściemy, ale rzeczywiście truchło leży w daleko posuniętym rozkładzie. Po tym Maks decyduje, że on jednak nie chce przejażdżki na wielbłądzie!?
Zostajemy zabrani do kanionu Abu Khashaba Canyon. Tam ta sama sytuacja – przewodnik nas zostawia i informuje, że będzie czekał po drugiej stronie. Za nami przyjeżdżają 3 kolejne jeepy, więc pokaźna grupa lezie za nami. Ten wąwóz jest nieco trudniejszy i w dwóch momentach, Wacek pomaga mi wdrapać się dalej.
Wychodzimy na otwartą przestrzeń, gdzie roztacza się widok na dolinę, a po prawej stronie widoczne wydmy obiecują sandboarding. Schodzimy do kafejki, zamawiamy kawę po turecku, a Maks z Lilą wspinają się na wydmę i próbują swoich sił w zjeżdżaniu na desce po piasku. Wacek nie pozostaje w tyle i pokazuje na co go stać, a później narzeka na piasek w majtkach!
Przewodnik zabiera nas jeszcze na jeden most skalny Umm Fruth Rock Arch, ale prosi, żebyśmy się pospieszyli, bo chciałby zdążyć nas zabrać na zachód słońca. W związku z ogromem ludzi, rezygnujemy ze wspinaczki i od razu jedziemy na wybrany przez niego punkt widokowy. Niestety, nie wiadomo skąd, na horyzoncie pojawiły się chmury i słońce zachodziło za nimi, a nie za wzgórzem, co też miało swój urok. Kończymy dzień beduińską herbatką.
Wracamy do obozu około 18tej i mamy niecałą godzinkę do kolacji. Wykorzystujemy czas na odpoczynek, a już po chwili zostajemy wezwani na jedzenie i ze smakiem wcinamy dzisiejsze przysmaki. Owiani słońcem rezygnujemy z wieczornych gawęd przy ognisku i wybieramy nasze łóżko i relaks.
Podsumowując Wadi Rum to niesamowite i niepowtarzalne miejsce, które zachwyca od samego początku. To iście marsjańskie widoki dostępne dla każdego na planecie Ziemia. To niekończący się krajobraz wspaniałych formacji skalnych porozrzucanych na gorącym, czerwono-pomarańczowym piasku. Jeśli decydować się na zwiedzenia to przede wszystkim dwie noce i całodniowa wycieczka po pustyni, można wtedy na spokojnie zobaczyć sporo tego krajobrazu
Niedziela, 3ci listopad 2024
Spakowaliśmy się wczoraj więc dzisiaj tylko trzeba się ubrać. Śniadanie 7.45 i już o 8.30 jesteśmy w jeepie, który ma nas zawieźć do wioski. Tuż przed, Lila wskakuje na swojego obiecanego wielbłąda i ma dodreptać do nas za jakąś godzinę. Z uśmiechem na ustach wskakuje na białego wielbłąda, a my ruszamy do wioski zostawiając małą podróżniczkę za nami.
W biurze siadamy, uruchamiamy wi-fi i tym samy dowiadujemy się, że zamiast lecieć 4tego listopada 3.30 rano, Lufthansa przełożyła lot na 5tego listopada 4.30 rano, Wacek dzwoni do informacji próbując przełożyć rezerwację na 4tego, ale jak się okazuje lot został całkowicie odwołany. No to czas na rezerwację hotelu, dodatkowe 2 dni auta i proszenie Jacka, żeby przetrzymał Gizmo kolejny dzień. Po ogarnięciu spraw organizacyjnych jak za magiczną różdżką pojawia się Lila, cała w skowronkach jak super było, uszczęśliwiona pozytywnymi doświadczeniami.
Ruszamy w drogę, zamierzamy zwiedzić to co nam umknęło na początku, kiedy mieliśmy opóźnienie o 12 godzin przylatując do Jordani. Obieramy kurs na gorące źródła – Ma’in Hot Springs. Przewidywany czas w drodze to 4 godziny 13 minut. Jedziemy autostradą po lewej pustynia, po prawej pustkowie i też pustynia, co jakiś odcinek, mijamy niewielkie miejscowości. W międzyczasie sprawdzam recenzje gorących źródeł i jedyne co mogę przeczytać to, że jest brudno, nie ma przebieralni, i nie jest to miejsce do polecenia. Rezygnujemy z tej atrakcji z zamysłem dotarcia do Jarash.
Jadąc na południe przemieszczaliśmy się wzdłuż wybrzeża morza Martwego, głównie King’s Highway. Ruch tam był zdecydowanie mniejszy i też droga bardziej kręta. Na północ jedziemy za to Desert Highway, która ma długie proste odcinki i jest po prostu nudna. ‘Atrakcją’ są ciężarówki, które, najwyraźniej pozbawione ogranicznika prędkości, potrafią rozpędzić się do 140km/h! Aż strach patrzeć na taki ciągnik z naczepą doganiający cię w lusterku.
Po niemal 3 godzinach, znudzeni i trochę zmęczeni, decydujemy się na postój na jedzenie, trafia na Maxim Turkish Restaurant w Al Jizah, które ma mnóstwo dobrych recenzji. Budynek płonie czerwienią, z zewnątrz ogromniasty, w środku mnóstwo stolików, dużo ludzi i pozytywny rozgardiasz. Pan kasjer, zaczyna do nas mówić, że jedzenie dla nas będzie nas kosztować 16 JOD i będzie smaczne, nie pożałujemy. Siadamy w górnej części i po dosłownie 5 minutach na stole ląduje zupa z ciecierzycy, hummus, pasta pomidorowa, i każdy dostaje talerz z 3 kawałkami kurczaka, 2 shish kebaby z jagnięciny, grillowanym pomidorem, cebulą oraz chlebkami, do tego butelka wody i napój gazowany. Kierownik miał rację, jesteśmy zadowoleni i koniecznie musimy wystawić recenzję na google.
Wychodzimy i wracamy na trasę, ale jeszcze stop po owoce, chyba zielone grejpfruty i winogrona, oraz po zrobieniu małego kółeczka, postój na kawę. No to chyba możemy zakończyć porę lunchowe i po 1,5 godziny jesteśmy na miejscu, Jarash – teren jest zdecydowanie inny niż do tej pory widzieliśmy, mnóstwo zieleni, kwiatów, pól uprawnych. Zostawiamy torby w hotelu, chwile sprawdzamy co w sieci piszczy i lecimy na miasto. Tym razem tylko pospacerować i zjeść kawałek kunefaka.
Wracamy do hotelu, jutro z rana zaatakujemy stanowisko archeologiczne, podobno jest 3 godziny chodzenia!
*No dobra, a teraz wpis bardzo kobiecy. Nic nie pisałam na początku, ale miałam pewne obawy co do tego, jak się będę czuła na ulicach itd. Szanując panującą tutaj kulturę ubierałam długie sukienki, spodnie, rękawki koszulek dłuższe. Przez cały pobyt ani razu nie poczułam, ani nie widziałam nieprzyjaznego spojrzenia, tutaj trafiliśmy do miasta raczej odwiedzanego przelotem, głównie archeologicznego stanowiska. Tak więc spacerujemy, ja w długich spodniach, t-shirt, Lila leginsy ¾, t shirt. Spojrzenia jakimi nas lustrują kobiety – takiej pogardy dawno nie widziałam; i niestety zostawia po sobie to niesmak. Szkoda, że to właśnie kobiety, kobietom okazują takie negatywne emocje bez powodu.
Poniedziałek, 4ty listopad 2024
Po wieczornej akcji w hotelu, kiedy zgłaszam, że chyba nie było sprzątane, zostajemy przeniesieni do innego pokoju, ale też nie jestem do końca pewna, czy pościel została wymieniona. Noc mija bardzo szybko z między-pobudką o 5tej przez nawoływanie z meczetu. O 9tej zbieramy się i idziemy na śniadanie do budynku głównego, wszyscy wybierają omlet i ruszamy na stanowisko archeologiczne.
A tutaj niespodzianka, bo w budynku, w którym jest biuro turystyczne z biletami znajduje się poczta i bazar z pamiątkami, w którym dokonujemy ostatecznego podsumowania podróży naszymi magnesami, a także chustką dla Lili oraz obrazem lokalnego artysty. Obowiązuje Jordan Pass więc nie musimy płacić 10 JOD za wejście i po kawce za dinarka, ruszamy zwiedzać.
Jerash położony jest 48 kilometrów od Ammanu, a w jego granicach można oglądać starożytne rzymskie miasto, które w czasach antycznych nosiło nazwę Gerasa. Obecnie nazywa się je „Pompejami Bliskiego Wschodu”. Jerash założone zostało w IV w. p.n.e. przez Aleksandra Wielkiego, ale dopiero za czasów panowania Rzymian przeżywało największy rozkwit. Było jednym z najpotężniejszych miast antycznego Rzymu aż do momentu spustoszenia przez wojska perskie w VII wieku, a dalej po ogromnym trzęsieniu ziemi w VIII wieku. Geraza została zapomniana i opuszczona na wieki, w zasadzie aż do XIX wieku!
Jakim cudem Geraza tak doskonale się zachowała? Przez wieki była zakopana w ziemi! Dlatego nie była tknięta przez człowieka, podobnie jak Petra. Antyczną Gerazę odkrył niemiecki podróżnik przemierzajacy Jordanię w XIX wieku.
Zwiedzanie miasta rozpoczynamy od południowego wejścia, które znajduje się przy łuku Hadriana.
Po minięciu łuku po lewej stronie ujrzymy Hipodron. Podobno mógł on pomieścić nawet do 15 tysięcy widzów. Po prawej stronie natomiast zachowały się natomiast ruiny kościoła z mozaikową posadzką.
Dopiero po kilkunastu minutach docieramy do południowej bramy, która była pierwotnym wejściem do miasta. Dziś w tym miejscu także znajduje się wejście dla turystów i tutaj sprawdzane są bilety – pan skanuje nasze Jordan Pass.
Następnie wchodzimy na teren forum, czyli owalny plac otoczony 56 jońskimi kolumnami! Ależ to robi niesamowite wrażenie dzisiaj, a jak musiało być tu w czasach świetności? Obłęd!
Idąc w lewo górą docieramy do Teatru Południowego i Świątyni Zeusa. Obchodzimy świątynię, podziwiamy teatr i trybuny mogące pomieścić nawet do 5 tysięcy widzów, słuchamy grajków dający dwuosobowy występ na kobzie i bębnie, a na koniec podziwiamy genialne widoki na starożytne i współczesne Jerash.
Największe wrażenie sprawia Cardo Maximus. To główna ulica łącząca obydwa brzegi miasta (biegnie aż do bramy północnej), przy której postawiono aż 365 kolumn! Nie muszę chyba pisać co oznaczają i choć wszystkie się nie zachowały, to trzeba im przyznać, że nawet dziś człowiek idąc tą ulicą wyobraża sobie potęgę tego miasta. Od głównej ulicy odchodzą też mniejsze uliczki, a za niektórymi kolumnadami znajdowały się łaźnie, świątynie czy fontanny! Najpiękniejszą z nich jest ta oznaczona na mapie jako Nimfeum.
Nie docieramy jednak do samej bramy północnej. Odbijamy w lewo do góry, gdzie znajduje się teatr północny (świetnie zachowany) i kierujemy się w stronę świątyni Artemidy. Jest to niedokończona budowla, składająca się oryginalnie z 12 kolumn, ale do naszych czasów zachowało się 11. Pierwotnie miało być ich 30, ale świątynia nie została ukończona. Kierujemy się do wyjścia. Miejsce zdecydowanie warte polecenia, ze wszystkich, które odwiedziliśmy do tej pory, najlepiej zachowane antyczne budowle; spędziliśmy tutaj około dwóch godzin, spacerując bardzo powoli.
Tankujemy samochód i jedziemy do Madeba, oddaloną o 1,5godziny drogi. Tutaj mamy hotel w centrum miasta, ładujemy nasze bagaże, Wacek parkuje auto i idziemy na obiad. Polecona knajpa zdecydowanie spełnia nasze oczekiwania i chwilę później ruszamy na małe zwiedzanie.
Madaby nazwana jest miastem mozaik, oczywiście nie bez powodu. Najsłynniejsza z nich to mozaikowa mapa z Madaby, przedstawiająca Ziemię Świętą. W kościele obowiązuje wstęp 1 JOD ale w związku z remontem wokół i w kościele, wszystko w cerkwi jest zdarte do podstawy i nie ogląda się tego ze smakiem.
Dzieciaki wracają do hotelu, a my idziemy na kawę – i tutaj mega zaskoczenia, pijemy najlepszą kawę jak do tej pory w Jordanii. Wsysamy ostatnie słoneczko przed powrotem do krainy deszczowców. Spacerujemy uliczkami, wchłaniając klimat miasta i jego mozaikowej historii, gdzie prawie każdy sklep posiada własny warsztat wyrabiający rękodzieło. Wracamy do hotelu i tutaj kolejna wiadomość – nasz lot jest znowu przesunięty o kolejne 12 godzin. W tym czasie staramy się wszystko ogarnąć, auto, praca, piec, hotel. Nie powiem, to nie jest idealna sytuacja, ale nie mamy specjalnie wyjścia. Godzimy się z tym co jest mając nadzieję, że dotrzemy do domu nad ranem w środę.
Wtorek, 5ty listopad 2024
Póki co nie ma informacji o kolejnych zmianach lotu, więc zjadamy śniadanie na balkonie zlokalizowanym na dachu hotelu, pakujemy się i jedziemy na lotnisko. Docieramy przed 10, oddajemy auto i udajemy się do bramek bo niestety żeby nadać carry-on musimy czekać i nikt nie wie jak długo. Zabieramy ze sobą walizki, oczywiście dużo kontroli, głównie ze względu na drona, ale przechodzimy i wykorzystujemy po raz pierwszy okazję, że VHI przesłał nam voucher na lounge. Tutaj mamy zamiar spędzić kolejne 5 godzin, pracując i korzystając z dobrodziejstw miejsca.
Podsumowanie
Czy warto jechać do Jordanii? Zdecydowanie tak ze względu na 2 miejsca – Petra i Wadi Rum. Wymieniając opinię zastanawialiśmy się jak długo Petra będzie jeszcze dostępna dla ludzi, czy wręcz po prostu nie zostanie zniszczona. Być może to ostatnie jej momenty ze względu na co dzieje się w tym regionie.
Wadi Rum – super przeżycia, niesamowite krajobrazy, miejsca i widoki, które zostaną z nami na bardzo, bardzo długo.
Morze Martwe, fajnie było zobaczyć, ale zdecydowanie nie jest to atrakcja turystyczna wykorzystana w pełni, gdzie tylko w hotelach można skorzystać z prysznicy. Zaplecza publicznego niestety nie ma!
Cenowo jest znośnie, najdroższe podczas pobytu okazały się wejściówki do atrakcji turystycznych i w sumie, gdyby nie Jordan Pass wyszło by znacznie więcej.