Tajlandia 2016
Póki nasza sytuacja finansowa nam pozwala, za cel naszych wypraw staramy wybrać się raczej dalsze kierunki naszych eskapad. Tak samo, dawno temu, stwierdziliśmy, że rozrastająca się nasza rodzina nie będzie przeszkodą a wręcz powodem by doświadczać dalekich podróży.
Tajlandia padła jako nasz drugi pomysł na wyprawę w tym roku. Bilety kupiliśmy do Bangkoku jakieś dwa miesiące wcześniej a pierwszy nocleg zabookowaliśmy jakoś niedużo później. Tylko pierwszy bo nigdy nie wiadomo gdzie się na końcu wyląduje. Justyna dzielnie rozpoczęła lekturę o Tajlandii i nasz zarys wyprawy zaczął się klarować.
2016-10-28/29
O dziwo tym razem podróż rozpoczynamy koło południa. W porównaniu z wyruszaniem w okolicach godziny 4 rano to luksus. Spokojnie wszystko zbieramy i po chwili lecimy już do Londynu. Mamy tam chwilę by się poszwędać, coś zjeść i chwilę później rozpoczynamy już nasz długi przelot. Ścigamy noc więc dzieciom udaje się przespać parę godzin – nam parę mniej. W Bangkoku pogoda nie zaskakuje, ale też nie rozczarowuje – jest przyjemnie ciepło i dość wilgotno. Nasz bus do Koh Chang na godzinę 11 jest już niestety pełny więc pozostaję nam poczekać 1.5g na minibusa. W sumie to dobrze bo jedziemy nienapakowani i można się wygodnie rozłożyć. Na tyle to ważne, że pozwala się nam i dzieciakom odespać. Postoje co jakiś czas dają szansę na szybkie siusiu i skorzystanie po raz pierwszy z uroków tutejszej kuchni. Ze smakiem dojeżdżamy na przeprawę promową, gdzie każdy z nas zostaje otagowany nalepką i dowiadujemy się, że busik nas już dalej nie zawiezie, ale po drugiej stronie będzie czekał następny. Z wiarą ładujemy się na zardzewiały prom, który odpływa ku zachodzącemu słońcu. No, może nie aż tak, ale słońce zachodzi i nim dotrzemy na wyspę jest już ciemno.
Ku naszemu ‘zaskoczeniu’ nikt na nas po drugiej stronie nie czeka. Dzięki pomocy naszych chińskich towarzyszy niedoli (mówiących po tajsku) udaje się jednak sprawę rozwikłać i jakieś 10min później już jedziemy znów. W sumie to od Bangkoku wiedzieliśmy, że minibus nas nie zawiezie do samego kresu wyprawy, ale próbujemy wmówić naszym przewoźnikom, że właśnie to zostało nam obiecane – bezskutecznie. Po wijących się serpentynach docieramy do Lonely Beach po drodze gubiąc naszych współtowarzyszy. Zostaje nam do pokonania jakieś 5km. Za całą podróż do tego miejsca zapłaciliśmy póki co 900 Batów (w obie strony) od osoby. Szybko kalkulując wychodzi nam, że za ten ostatni odcinek nie powinniśmy zapłacić więcej niż 100 za nas wszystkich. Świadomi jesteśmy jednak, że jest późno a my jesteśmy tu ‘świerzy’. Pierwsi taksówkarze śpiewają nam 600 i jedyne co nam się udaje z nimi zbić to ledwo stówka. Nie poddajemy się i z pomocą przyjaznych pań i telefonu do przyjaciela (właściciela resortu) zbijamy cenę ostatecznie do połowy – nie jest źle. Wsiadamy na kolejny już (czwarty) środek transportu w dniu dzisiejszym – pickupa – i jakieś 10 minut później jadąc po jakichś bezdrożach, a w każdym razie błotku, docieramy do naszego celu podróży – Tropical Beach Resort. 28.5g – nie pobijamy naszego rekordu choć trzeba przyznać było intensywnie i różnorodnie. Powtarzam z Maksem wszystkie kroki naszej podróży z nadzieją, że to wszystko zapamięta. Doświadczenie takie jest warte 1000 godzin spędzonych w szkolnej ławce.
Obsługa dzieli się z nami szczegółami pobytu i najważniejszymi godzinami, szybko docieramy do naszej chatki i zdążamy jeszcze zamówić kolację. Jest smacznie, dzieci bujają się na huśtawce, piwo smakuje wybornie (ale drogie…) i powoli czujemy, że osiągnęliśmy to na co czekaliśmy. Zostawiliśmy za sobą gwar imprezowych miejsc, straganów gdzie wszystko chcą ci wcisnąć, miłości za pół darmo i mamy swój kawałek nieba na końcu świata. W jakiejś kolejności zasypiamy w przyjemnym ciepełku objęć Morfeusza.
2016-10-30
Justyna wstaje rano i stwierdza, że jest za 10 dziesiąta. Wow, fajnie, gdyby nie fakt, że śniadanie serwują do 10. Pół przytomni każemy dzieciom zwlec się z wyr i w piżamach wyganiamy na jedzenie. Śniadanie typu kontynentalnego z jajkiem do wyboru. Super, że o to się nie musimy martwić.
Następną część dnia spędzamy nad wodą. Jest ciepło, ale nie gorąco. Woda super przyjemna i nawet jakby mniej słona. Dzieciaki powoli przyzwyczajają się do wody. Lila w motylkach unosi się dzielnie sama i nawet próbuje przebierać przeszczepami by dopłynąć do nas. Maks, totalne zaskoczenie, zakłada maskę, rurkę i płetwy i rusza ze mną na snorkeling. Jestem w ciężkim, ale jak pozytywnym szoku. Sama przyjemność. Unosimy się na wodzie i pokazujemy sobie co ciekawsze rzeczy na dnie. Widzimy małe rybki, różne roślinki, głazy i co tam jeszcze. Między innymi są też jeżowce. Pokazuje mu je konkretnie i mówię by nie ważył się do nich zbliżać. Trzeba tu też wspomnieć o mojej Justynce, która w tajemnicy przede mną brała lekcje pływania i teraz nawet odważa się założyć maskę i rurkę i obserwuje sobie spokojnie dno. Wow!
Chwilę później muszę wyjść z wody. Udaje mi się jakimś cudem zahaczyć o jeżowca – tego samego zwierza, którego dosłownie 2min wcześniej pokazywałem Maksowi. Nie boli jakoś bardziej niż zwykłe ukłucie, ale gdzieś tam kiedyś czytałem/widziałem, że to nic dobrego. Pod skórą zarysowuje się wyraźny ślad czarnej igły. Na spokojnie udaję się do obsługi i mówię co się stało. Uspakajają, że to nic takiego i że dwa dni minie. Próbuje się dowiedzieć czy igłę trzeba wyjąć i mówią, że mogę, jeśli chcę. Justyna z przyjemnością podejmuje się operacji by rozgrzebać moją ranę i by odnaleźć… nic. Najwyraźniej po igle zostaje tylko ślad. Noga nie boli ani nie puchnie, więc bawimy się dalej.
Piasek, woda, słońce – wszyscy szczęśliwi. Spędzamy takie jeszcze 2godzinki i widząc nadchodzący deszcz decydujemy się zbierać. Najbliższa wioska jest w miarę niedaleko – z opisu jakieś 30min piechotką, więc ruszamy by zobaczyć, zjeść i zaopatrzyć się. Faktycznie, odcinek pokonujemy w miarę szybko i znajdujemy się w Bang Bao którego serce stanowi długie molo ze sklepikami z obu stron. Czuć, że nie jest tu aż tak turystycznie bo nikt nie woła i nie naskakuje nam. Siadamy do jedzonka – jakie to wszystko dobre – a nim skończymy jeść z nieba spada ściana deszczu. Nie spieszy się nam więc spokojnie czekamy i obserwujemy lokalne życie. Po jakiejś chwili, wszystko się uspakaja więc ruszamy oglądać i kupować. Zaopatrzeni w potrzebne specjały wracamy do naszego małego domku gdzie trochę bawiąc się, trochę odpoczywając dochodzimy do momentu gdy wszyscy grzecznie zapadają w sen.
2016-10-31
Kolejny dzień rozpoczyna się znów piękną pogodą. Justyna wstaję trochę wcześniej od nas i spacerując dowiaduje się różnych szczegółów cenowych i organizacyjnych na kolejne dni. Dziś jednak powtarzamy scenariusz z wczoraj, tyle, że zaczęty dużo wcześniej. Słońce wygląda dziś zza chmur dużo częściej, więc i my dużo częściej się przed nim chowamy. Mimo wszystko do 13 czas spędzamy na piasku i w wodzie smarując dzieciaki gęsto kremami do opalania. Jest super – na plaży minimalna liczba ludzi, nikt nie zaczepia i mamy naprawdę spokój.
Gdy brzuchy powoli zaczynają dochodzić do głosu, ponawiamy nasz spacer do Bang Bao – 7min plażą, 15min asfaltem i już jesteśmy. Zasiadamy w tej samej knajpce, co wczoraj. Dziś na obiadek: Pad Thai z fauną morską, smażony makaron z wieprzowiną i delikatna zupa z noodlami i kurczakiem. Wybór delikatny, bez pikanterii, ale dzieciakom i tak udaje się wybrzydzać. Justynę denerwuje jeden przeważający smak w potrawach i dochodzimy do wniosku, że musi to być kolendra. Tak czy siak, do tego dokupujemy jeszcze dwa świeżo robione shake’i z owoców, duże piwko i za wszystko płacimy 350Bahtów (niecałe €10) – tak można żyć.
Jako, że nigdzie się nam nie spieszy, siadamy sobie na molo i spokojnie obserwujemy życie wokół. Jak nigdy, na swojej drodze spotykamy dużo Polaków. Pomaga to szybko wymienić opinię, co, gdzie, kiedy i czy warto. Ustalamy plan na dzień następny i zahaczając jeszcze o parę sklepów zaczynamy powrót do chatki. Dziś zakupy obejmują porcję innych typów przekąsek (wczoraj był to suszony bób z chilli i groszek zielony na słono i jakieś prażynki krewetkowe, dziś inne typy groszku, wafelki). Poza tym, jesteśmy zachwyceni sposobem przygotowywania gotowych dań. Wiąże się to z zużyciem masakrycznej ilości woreczków foliowych, co nas akurat nie cieszy, ale jest ‘piękne’ na swój sposób. Do małej torebeczki wlewany jest sos. Torebeczka jest w charakterystyczny sposób zawiązywana, tak, że wygląda jak napompowana. Ona wkładana jest następnie do większego worka, zasypywana warzywami i jakimś mięsiwem i całość ponownie wiązana w napompowany sposób. Wszystko to przepiękna manufaktura wymagająca uczestnictwa od 2 do 3 osób. Justyna kusi się na zakup tegoż, z planem zjedzenia tego wieczorem. W naszym zestawie znajduje się ugotowana rybka. Jako że piwo jest dość drogie rozglądamy się za alternatywami – różne whisky czy brandy są wystawiane na wyższych półkach, jednak nasze spojrzenie przyciąga coś dla nas ‘no name’owego. Niebieska etykieta bez żadnych angielskich opisów czy nawet arabskiego wskazania procentów. Sklepowa stwierdza, że jest to też whisky, więc bierzemy w ciemno upewniając się, że mamy zapas Coli (cena za ‘whisky’ to 120Bahtów za pół litra, w porównaniu z 65oma za 0.6l piwa).
Do domu rozpoczynamy powrót po pierwszym deszczyku. W połowie drogi okazuje się, że tak jak wczoraj, ciągnie to za sobą większą ulewę, która chętnie na nas spada. Nie przejmujemy się tym, bo jest to jak ‘ciepły, letni deszcz’ i do chatki docieramy totalnie mokrzy. Dziewczyny zostają w środku a my z Maksem po ciemku, w przemoczonych slipach, ruszamy jeszcze na kąpiel w morzu. Woda cieplejsza niż deszcz, w oddali błyskają pioruny a my się fajnie bawimy.
Pora dzieciaki zagnać do wyra. Dajemy im się jeszcze wyszaleć na różnych jeździdełkach w towarzystwie dzieci sąsiadów a sami przeglądamy noclegi na nasz kolejny postój za parę dni. Gdy dzieci powoli odpływają my zaczynamy testy produktów zakupionych. Na pierwszy ogień idzie ‘whisky’ – pachnie jak paliwo rakietowe, ale w smaku okazuje się być przyjemne. Rozcieńczone z Colą zapowiada się być naszym wyjazdowym drinkiem.
Na drugi, i tu zdecydowanie ogień, idzie gotowe żarełko. Justyna po cichu miesza składniki w naszej toalecie (to po to by dzieci nie obudzić) i jesteśmy gotowi próbować. Od razu czuć, że docelową klientelą są lokalsi – sos wyżera dziurę w podniebieniu z pikantności. Poza tym jednak czuć wspaniałą kolendrę i całość całkiem nieźle się komponuje. Justyna wymięka po pierwszym widelcu, mnie natomiast smak wciąga i tylko mam nadzieję, że jutrzejszy dzień będzie litościwy.
2016-11-01
Ranek wskazuje, że dzień dziś też będzie piękny. Zjadamy śniadanie i plażą ruszamy do ostatniego/pierwszego ośrodka gdzie wypożyczamy mopliki – 200 Bahtów za dzień. Dla mnie to dopiero drugi raz na pojeździe silnikowym, dwukołowym. Na szczęście filozofii tu żadnej nie ma – hamulec i manetka przyspieszenia – ot, i tyle. Lilę sadzam przed sobą i zapinam pod swoją koszulę by dać ułudę bezpieczeństwa. Ruszamy po drodze wijącej się mniej więcej wzdłuż wybrzeża, ale głównie unoszącej się i opadającej pod ostrymi kątami. Jest wesoło i razem z dzieciakami mamy frajdę.
Jadąc tak mijamy różne wioski, które wcześniej było nam dane zobaczyć tylko po zmroku. Zjeżdżamy przy ‘ujeżdżalni’ słoni – jedno z naszych postanowień przed wyjazdem to to, by z takiego przybytku nie korzystać. Dzieciom tłumaczymy, dlaczego, mimo, że to takie fajne, to jednak się tu nie zatrzymamy. Chwilę później, a w sumie może jakieś 30min od wyjazdu docieramy do początku szlaku. Wejściówka nie droga (200Bahtów dorosły, 100 dziecko), a szlak ładnie wyznaczony. Dreptamy tak z 15minut, aż docieramy do celu naszej dzisiejszej wycieczki – Klong Plu Waterfall.
Woda leje się solidnie, bo pora deszczowa się jeszcze nie skończyła. Woda przejrzysta i czysta a w niej mnóstwo, nie przesadzam, ryb. Ledwo zanurzyłem nogę już podpłynęło z 10 większych i mniejszych i zaczęło obżerać mój naskórek. W ogóle się nie bały, a odgonione wracały we wzmożonych siłach. Skały z jednej strony opadają w miarę spokojnie, pozwalając na kąpiel w głębokiej wodzie. Śliskie w cholerę, więc trzeba uważać. Spędzamy tam trochę czasu, choć na pełne wejście do głębokiej wody odważam się tylko ja i trochę Maks. Ryby gonią na całego każdego, kto wskoczy do wody i narobi plusku/hałasu. Mnie podżerają wszędzie włączając w to brodawki na plecach czy też sutki – trochę wkurzające. Próbujemy je łapać, ale jak to ryby, wyślizgują się nam cały czas. Robimy sobie jeszcze sesję zdjęciową i po przebraniu się w suche ciuchy zaczynamy odwrót.Jako że zbliża się już godzina deszczu, zaliczamy smaczny obiadek w przydrożnej knajpce – Pad Thai, smażony ryż i inne jakieś noodle. Do tego sałatka z papai – smaczna i fajnie pikantna. Zawijamy jeszcze do Bang Bao na zakupy i jadąc po błotku dojeżdżamy do naszego lokum na końcu świata. Idealnie przed burzą, więc jest jeszcze czas na kąpiel i zabawy w piasku. Wieczorem dajemy się dzieciakom jeszcze wyszaleć w zadaszonym punkcie centralnym naszej osady. Wydawać by się mogło, że po całym dniu zajęć padną dość szybko, ale jak to zwykle bywa, jesteśmy w błędzie – godzina 22 a one nadal dokazują. Eh, kiedyś jednak zasną, prawda?
2016-11-02
Nowy dzień wstaję niespiesznie. Ogarniamy siebie i śniadanie i ruszamy na naszych mopedach. Jako, że nikt nie określił, do której dokładnie je mamy, to się też nie spieszymy. Zajeżdżamy wpierw do Bang Bao gdzie postanowiłem zakupić nakrycie głowy (z czachy czuć było spaleniznę już po pierwszym dniu). Krótkie zbijanie cen i już chwilę później wracamy. Oddajemy pojazdy i spacerkiem wracamy na naszą plażę.
Zdajemy kajak z powrotem na naszej plaży i po krótkich oblucjach ruszamy całą rodzinką na obiad. Jadąc dzień wcześniej moplikami zauważyliśmy, że oddalając się od plaży, za naszym ośrodkiem, znajduje się parę domów lokalsów i jakaś jadłodajnia. Udajemy się, więc tam i zamawiamy zupę, mieloną wieprzowinkę na pikantnie i ryż z kurczakiem dla dzieci. Pani jest miła i zagaduje, ale jako, że ona nie mówi po angielsku, a my po tajsku, idzie to nam dość opornie. Zupa ma smak kapuśniaku, choć kapusty tam brak. Jest za to sporo produktów, których się nie jada, więc odbywa się zabawa w łowienie. Justyna, po wyłowieniu całego kurczaka, poddaje się w tej zabawie. Reszta całkiem smaczna, ale chyba już tu nie zawitamy.
W trakcie posiłku, siły opuszczają Lil, więc następną godzinkę spędzamy odpoczywając w cieniu. Przypominamy sobie o zabookowaniu transportu z powrotem do Bangkoku na dwa dni przed. Później ruszamy do Bang Bao na spacer i zakupy. Ze smakołyków, zjadamy tutejsze naleśniki – zafascynowani obserwujemy jak pan z kulki ciasta rozciąga spory placek, a następnie smaży go na dużej ilości masła dodając banana, a na koniec polewając to jeszcze słodkimi sosami. Co tu dużo rzec – pycha! Justyna niepocieszona wcześniejszym obiadem poszukuje miejsca na kolację. Znajdujemy je już za głównym pomostem wsi, ale ceny są nadal przyjemne i dobry wybór. Justyna stawia na Pad Thai z ośmiornicą, a ja próbuje wołowiny w sosie ostrygowym. Dla dzieci ponawiamy zamówienie ryżu i smażonego kurczaka. Jest całkiem, całkiem.
Dzień kończymy spacerem po ciemku już z powrotem na naszą kwaterę, dłuższą chwilą zabaw na hamakach a później już przygotowaniem do snu.
2016-11-03
Zajeżdżamy do znanego nam Bang Bao i wsiadamy na jedną z łodzi. Pogoda ewidentnie dziś nie rozpieszcza, co w sumie na wodzie nie jest niczym złym. Wiaterek i fale urozmaicają podróż. W planie mamy zaliczenie trzech wysp, jako half-day trip z powrotem planowanym na godzinę 2gą. Cena całkiem przystępna bo 600Bahtów za dorosłego, Maks połówkę, a Lila free. Pierwsze dopływamy do Inner Laoya Island – maleństwo, ale na głównej, pięknej plaży jest coś a’la ośrodek wypoczynkowy. Wszyscy opuszczamy pokład. My z Maksem w maskach zanurzamy się w toni morza, a Lila z Justyną unoszą się na falach przy brzegu. Jest co oglądać pod wodą bo dookoła jest paru metrowy pas rafy koralowej. Na bogato, choć nie tak kolorowo jak to pamiętam z Kuby. Tak czy siak unosimy się nad tym i wskazujemy sobie, co fajniejsze rzeczy. Po jakichś 40min, kapitan gromkim beep beep daje znak do odjazdu. Spieszymy na pokład gdzie jednak zostaje zgaszony silnik. Serwowane jest jedzenie, a my spędzamy kolejne 30min stojąc tak przy molo. W końcu jednak ruszamy ku Kao Wai. Tu nie cumujemy do molo a jedynie rzucamy kotwicę. Operacja jest jednak bardziej skomplikowana niżby mogło się wydawać w tym wietrze i chwilkę zajmuje nim zostanie wydane pozwolenie na wejście do wody. Tym razem wchodzę sam – unoszę się nad kolejnym odcinkiem rafy, jednak woda tu dziś jest bardziej zamulona i mało widać. Nurkuję jednak na jakieś 5m by pooglądać sobie to wszystko z bliska. Na pokładzie serwują lekkie owocowo-chrupkie przekąski.
Pierwsza próba odejścia od brzegu kończy się fiaskiem – w śrubę wkręca się lina znakująca rafę. I tak kolejne 40min spędzamy obserwując majtków próbujących nożem kuchennym przeciąć ową linę. W końcu się udaje i ruszamy w kierunku naszej ostatniej wyspy- Ko Khlum. O dziwo, serwowany jest kolejny ciepły posiłek. Na miejscu jedynym celem jest stanięcie na kotwicy i danie wszystkim szansy na skoki do wody i połów ryb. Na tę drugą atrakcję nie decyduje się chyba nikt. Do skakania jednak ja jestem gotów od razu. Robię skok z pięterka z pełną rodzinną widownią, tak by Maks widział i o dziwo udaje się go na takowy też namówić. Skaczę pierwszy i patrzę w górę na Maksa stojącego jakieś 4m wyżej na krawędzi. Oboje z Justyną go motywujemy i o dziwo skacze! Wypływa i od razu gotów jest na następny skok. Skaczemy tak sobie razem jeszcze z parę razy – ot, rozrywka.
Dostajemy sygnał od kapitana by kończyć i tym razem bez problemów odpływamy z powrotem do Bang Bao. Wycieczka miała skończyć się o 14, a tymczasem na molo jesteśmy o 16:30. Cały dzień praktycznie minął. Zostajemy w wiosce by porobić zakupy odzieżowe – jest tu dość tanio a my chcemy mieć pary spodni, które wyglądają coś jak hajdawery. Po krótkich targach stajemy się posiadaczami takowych (w sumie wydaliśmy coś koło 25 za 4 pary + koszulka). Po drodze zamawiamy take-awaya w naszej znajomej knajpce i ruszamy do naszej chatki. Szybkie pakowanie i jesteśmy gotowi na kolejny etap naszej podróży – Ayutthaya.
2016-11-04
Ayutthaya? (trzeba sobie wyobrazić to pytanie jako szereg słów angielskich wymawianych z indyjskim akcentem). Więc tak. Nasz dzień na Koh Chang zaczął się koło 7. Zebraliśmy się rano na śniadanie i zaraz potem Justyna z Lilą ruszyły dokończyć paznokcie.
9:30 – opuszczamy naszą niebiańską plażę.
10:00 – pick-up taxi zawozi nas na północ wyspy do punktu odbioru przez firmę transportową. Mamy tu chwilę by się przejść i coś zjeść . Chwytamy sumowatą rybkę z grilla – pycha!
12:00 – mini van zawozi nas pod przeprawę promową.
12:30 – prom wypływa w kierunku stałego lądu.
13:00 – na molo odbiera nas ‘shuttle bus’ który jedzie całe 3min.
13:03 – wsiadamy do dużego busa, który wyrusza o 13:30.
19:30 – po odczekaniu swojego w Bangkokowych korkach dojeżdżamy do lotniska.
19:45 – jedziemy Sky Train
20:10 – przesiadamy się do metra
21:00 – wsiadamy do pociągu 3 klasy do Ayutthaya. Nasz pierwszy raz koleją publiczną – tanio jak barszcz bo na tej trasie 20Bahtów od osoby, ale nie dogadaliśmy się i dostajemy miejsca stojące. Na szczęście z miejsc na których usiedliśmy nikt nas do końca nie wygonił. Dzieci po pierwszej ekscytacji zasypiają snem sprawiedliwych. Przez połowę trasy, linii kolejowej towarzyszy budowana estakada – chyba podwójna. Obrzydliwy olbrzym.
23:00 – dojechaliśmy z kolejnym opóźnieniem do celu. Bez kłótni wsiadamy do tuk-tuka.
23:15 – dojeżdżamy do naszego zaklepanego hotelu – recepcja zamknięta, nikt na telefon nie odpowiada. Trzymamy naszych tuk-tukowców pod ‘bronią’ i każemy/prosimy by dzwonili pod kolejne numery. W końcu się udaje!
24:00 – zasypiamy…
Ayutthaya?
2016-11-05
Budzimy się dość wcześnie. Warunki w hoteliku nie są najwyższych lotów, więc i pościel nie zachęca do spania. Schodzimy na dół na opłacone wczoraj jeszcze śniadanie – zawód i już pierwsze wrażenie o tym mieście pada. Rozmawiamy z innymi turystami i nakreślamy sobie plan dnia. Przewodnik i strony polecały wziąć sobie tuk-tuka, który by woził po świątyniach z info, iż kosztuje to około 200Bahtów. 200, owszem, ale za godzinę. Szybka kalkulacja i pytamy o cenę wypożyczenia moplika. Chcieliśmy 2, ale na stanie mają jeden z ‘klatką’ – dospawanym 3 kołem i miejscem do siedzenia. Decydujemy się na to i po bardzo krótkich targach zbijamy cenę z 500 na 300Bahtów.
Obsługa tego moplika okazuje się bardziej skomplikowana gdyż do dwóch wcześniej wspomnianych elementów dochodzą też biegi. Pierwszy start kończy się prawie na murze gdyż nie dość, że są te biegi, to motor nie przechyla się na zakręcie, co daję totalnie dziwne odczucie. Wyjeżdżamy jednak na główną drogę i jakoś dajemy radę. Zanim zaczniemy zwiedzać musimy jeszcze wymienić gotówkę. Co na wyspie było proste, tu dorasta do rozmiarów prawie niewykonalnych. Wszyscy lokalsi kierują nas do banków, zapominając, że wszystkie są w sobotę zamknięte. Kółko graniaste. Jeździmy tak jakieś 2g bez większego celu, ostatecznie decydując się na wybranie pieniędzy z bankomatu.
Od tego momentu idzie już szybciej
– znajdujemy pralnie, która wszystkie nasze sponiewierany ciuchy do tej pory wypierze jeszcze dziś za 150Bahtów.
– zjadamy całkiem smaczny obiadek w obskurnej knajpie na rogu i mimo nie dogadania się i otrzymania 2 dodatkowych porcji, za wszystko płacimy ledwo 220Bahtów.
- wstęp do wszystkich świątyń okazuje się bezpłatny ze względu na śmierć króla (aż do stycznia 2017). Szczęście w nieszczęściu.
Miasto znamy już prawie jak własną kieszeń, na mopliku poruszamy się już znacznie sprawniej, i w ten sposób odwiedzamy chyba z 7 czy 8, tych większych, świątyń (ruin, nie ukrywajmy). Jest ładnie, niesamowite, że istniało tu tyle miejsc kultu, praktycznie jedna przy drugiej (w całym mieści mówią, że jest ich 400).
Do domu zawijamy koło 17 – chyba wszyscy czują dość solidne wykończenie po wczoraj i dziś do tej pory. Myjemy się z brudu miasta i zasiadamy by ogarnąć nasz następny nocleg – w końcu jutro znowu w drogę.
Wieczorem zachodzimy jeszcze na nocny targ, który znajduje się dosłownie na końcu naszej ulicy. Dzieci szaleją na dmuchanym zamku, a my oglądamy i nie za bardzo próbujemy dziwów wystawionych – chyba nie nasz dzień dziś na takie cuda.
To jeszcze parę słów o porządku. Coś jest w tych ciepłych, nadal rozwijających się krajach (ale w sumie w Grecji też), że ludzie nie dostrzegają, jaki śmietnik tworzą. Swoją zagrodę ładnie oporządza, ale cały syf wywalą po prostu za płot. Było to i na Koh Chang, ale do kwadratu jest tu na stałym lądzie. Turystyczne środki transportu w Bangkoku wysprzątane na błysk, ale dworzec kolejowy dla lokalsów to syf, kiła i mogiła. To samo widać za oknem pociągu. Sami sobie też nie pomagają – do wszystkiego zostaje dodana tona woreczków foliowych i wręcz plastykowych. Staramy się, choć trochę pomóc i wszystko nosimy w plecakach albo workach które dostaliśmy wcześniej. No, to tyle żali.
2016-11-06
Jako, że dziś Wacek próbuje zwalczyć niechcianą anginę i nie jest w pełni sił by pisać ja wrócę przed klawiaturę. Po przeczytaniu miliona stron jak najszybciej dostać się z Ayuthaya do Kanchanaburi, wybraliśmy opcję busika do Suphan Buri, a później kolejnego. Oczywiście powiedziano nam, że kursują często, ale nie byliśmy tego tacy pewni, więc bardzo wcześnie rano byliśmy na miejscu. Pouczeni doświadczeniami z podróży Koh Chang – Ayuthaya, w głowach tliła się myśl skomplikowanej i długiej drogi. Teoretycznie powinna trwać około 2,5-3h ale wiedzieliśmy, że jest opcja ledwo się wyrobienia na 8pm.
I tu spotkała nam niespodzianka – zaraz po dotarciu na przystanek wpakowano nas do busa kierunek Suphan Buri (80 BHT) i już po niecałych 2 h byliśmy na miejscu. A tu kolejne miłe zaskoczenie, jeszcze nie zdążyliśmy wypakować bambetli, a tu pani zaczęła nawoływać do busa kierunek Kanchanaburi, kiwnęliśmy głową a ona już zaniosła nasze bagaże (cena 65 BHT, czas niecałe 2 h). Kolo 13 dotarliśmy na miejsce, tu szybki tuk-tuk i o 13.30 znaleźliśmy się w naszym nowym domku na kolejne 3 noce. Bardzo mile miejsce – a, że dzieciom obiecałam basen – tylko zjedliśmy szybka zupę i już byliśmy wszyscy w wodzie. Taki błogi odpoczynek należał się każdemu z osobna po tak intensywnych dwóch dniach i pokonaniu 600 km. Jak już kiszki zaczęły grać marsza pomaszerowaliśmy do pierwszej ulicy, która oferowała zdecydowane street food i zapełniła szybko żołądki. Dziś na deser pseudo naleśniko-racuch z kremem i świerzym kokosem – trzeba powiedzieć, że cukiernik, który go stworzył, traktował swoją pracę bardzo poważnie – i chwała mu za to, bo było to przepyszne! Całe szczęście, że ten uliczny stragan to tylko 15 minutowy spacer więc po zakupieniu prowiantu na drogę wróciliśmy na kwaterę, gdyż dzieciaki już miały plan nurkowania w basenie.
Kanchanaburi – miasto jak miasto, wydaje się, że bardzo intensywne, dużo turystów i wycieczek do parku narodowego. No i oczywiście cmentarze, muzea wspominające II Wojnę Światową oraz słynna kolej śmierci i most na rzece Kwai.
Dziś zaśniemy szybko, w czystej pościeli, bo jutro wczesna pobudka i wycieczka do Parku Narodowego Erawan i siedmiostopniowego wodospadu!
2016-11-07
Autobusy odjeżdżają do Erawan od 8ej rano, co jakieś 50min. Wiemy, że na pierwszy nie zdążymy, więc na spokojnie zjadamy śniadanie i zamawiamy tuk-tuka by zawiózł nas na dworzec autobusowy. Bilety zakupujemy na 9: 50 by okazało się, że autobus odjeżdża o 10: 15 – ot taki urok.
Jedziemy tak 1.5 godzinki i teren powoli zmienia się na bardziej górzysty. Wchodzimy na szlak, który na początku jest wspaniale wylaną ścieżką. Już po chwili docieramy do pierwszego stopnia, nie zatrzymujemy się tu jednak tylko twardo przemy do przodu by dojść do siódmego. Droga z czasem staje się trudniejsza, a wylaną ścieżkę zastępuje błotko i skały. Nie poddajemy się i chyba po trochę ponad godzinie docieramy do końca szlaku. Jest pięknie! Woda może nie jest lazurowa, ale spokojnie można się zanurzyć. Oczywiście są i tu rybki, które uwielbiają podżerać skórki. Tyle, że są trochę większe. Maks ma z nimi radochę, Lili już nie bardzo. Kończymy zabawę tu i ruszamy w drogę powrotną by popodziwiać stopnie, które minęliśmy. 6ty – taki sobie. 5ty – fajny, bo miał różne poziomy, jak miski poukładane jedna na drugą. 4ty – też fajny bo miał naturalną ślizgawkę. Maks twardo stanął ze mną na jej szczycie, po czym zdezerterował – nie dla niego dziś ta atrakcja. 3ci – wysoki spad, ale niespecjalnie umiejscowiony, więc od razu wróciliśmy na szlak. 2gi – znów fajny, bo wodospad szeroki i można było pod niego wejść. 1szy to były tylko niecki, więc mijamy je bez żalu – w wielu miejscach powyżej były takie, albo nawet większe. Na parking docieramy i widzimy właśnie odjeżdżający autobus. Na następny musimy czekać godzinkę. Okazuje się, że to już ostatni bo godzina już 5ta! Zleciało szybko.
Do Kanchanaburi zajeżdżamy o 18:30. Niedaleko dworca rozłożył się market więc udajemy się tam na posiłek. Sporo stanowisk. Maks pałaszuje kurczaki na patyku, Lilka po namowach też. Justyna wypatruje zupę z kaczki – podana z dwoma udkami jest sycąca. Ja biorę też kaczkę, ale na czysto z ryżem.
Tuk-tuk za 80Bahtów zawozi nas do naszej rezydencji. Wskakujemy jeszcze do basenu i nim się obejrzeliśmy zrobiła się 21:30. Dzieci zagonione do łóżek oglądają jeszcze bajkę, a my planujemy następne dni.
2016-11-08
Dzień ostatni w rezydencji Thai Garden Inn zaczynamy przed 8 i spożywamy śniadanie. Koło godziny 9:30 zajeżdża po nas mini van i wywozi nas w zbliżonym kierunku co Erewan. Tym razem jednak droga jest krótsza. Zatrzymujemy się przy bramie gdzie pobierany jest nie mały haracz: 2500Bahtów za dorosłego i 1500 za dziecię. Wjeżdżamy dalej i już widzimy pierwsze słonie.
Elephants World to organizacja zajmująca się ratowaniem starych słoni, które wcześniej pracowały w różnych dziedzinach gospodarki. Często już po przejściach i lekko okaleczone, tu mają szansę trochę odzyskać siły i odpocząć. Aktualnie przebywa tu 27 słoni, z czego najstarszy ma 80 lat. Nie zaznamy tu rozrywki ujeżdżania ich czy oglądania, jakie sztuczki potrafią. W zamian mamy okazję dowiedzieć się, co nieco więcej o tych pięknych i mądrych zwierzętach, nakarmić je, a nawet wyszczotkować je w rzece. Na wszystkich tych przyjemnościach, poprzecinanych obiadkiem i drobniejszymi zabawami jak przygotowywanie ryżowych lepkich kul dla najstarszych słoni, upływa większość dnia. Mamy nadzieję, że choć Maks coś wyniesie z tej ‘lekcji’.
Busik odwozi nas z powrotem, a na miejscu rozpoczynamy głupoty w basenie. Gdy zaczyna się ściemniać, ruszamy do centrum by trochę połazić i co nieco zjeść. Maks chyba niestety nałykał się za dużo wody z basenu, plus do tego zlizał z ręki trochę środka odstraszającego komary. Skutek – paw pomiędzy stolikami, uchwycony sprawną ręką Justyny uzbrojoną w woreczek. Nie pozostaje nam nic innego niż szybko zwinąć się na kwaterę i zakończyć dzień.
2016-11-09
Dziś w planie nie mamy za wiele. Jedyne, co w sumie, to musimy zmienić lokum. Nim ruszymy w dłuższy skok chcemy dzieciom zrobić frajdę i spędzić noc w domku na drzewie – jedna z okolicznych atrakcji. Miejsce znajduje się już za Kanchanaburi, więc pierwszą część dnia planujemy bardziej historyczną. Nie chcemy jednak taszczyć ze sobą wielkich walizek, a w sieci napisano, że na dworcu autobusowym jest/była przechowywania bagażu. Taxówką zajeżdżamy przezornie wpierw na dworzec kolejowy i tam pytamy o takowy przybytek. Niemiły pan odsyła nas z kwitkiem, więc ruszamy dalej na autobusowy i tu spędzamy chyba z 45min, łażąc w kółko i pytając w okolicy – jedni mówią, że jest, inni, że nie. Tak czy siak, my nie znajdujemy. Miły pan z Tourist Police, chce nam wyraźnie pomóc, ale niestety jego poziom angielskiego, a tym bardziej nasz tajskiego, nie pozwala się dogadać. Pan wręcz oferuje, że będzie siedział i gapił się na nasz bagaż, ale chyba w końcu do niego dociera, że to nie będzie chwilka tylko. Dajemy za wygraną i decydujemy, że potaszczymy nasz bagaż ze sobą. Po powrocie na dworzec kolejowy, okazuje się jednak, że miła Pani z dworcowego sklepiku prowadzi taką usługę za drobną opłatą – nie ma to jak zmarnować godzinę czasu.
Tak czy siak, plan dopiero przed nami – Kolej Śmierci. Dla tych mniej kumatych, nazwa oczywiście nie odwołuje się do typu atrakcji dla turystów, ale do okrutnego wkładu ludzkiego włożonego w budowanie tej trasy (która aktualnie nawet nie jest w pełni sprawna i kończy się w Nam Tok). Wyruszamy o 10:35 by docelowo znaleźć się na tej samej stacji 4 godziny później. 100Bahtów za każdego turystę w jedną stronę. Droga na tym odcinku w większości wiedzie przez niziny i pola. Dopiero pod koniec dojeżdża w tereny bardziej górskie, gdzie na odcinkach porusza się na wzmocnieniach, które chyba są jeszcze oryginalne z czasu budowy. Widoki są całkiem przyjemne, ale dla nas za dużo tu zorganizowanych wycieczek. Drażnią mnie chyba w szczególności – ludzie, którzy jak bydło biegną za swoim pastuchem przeganiane z minivanów do pociągu i znów do jakiegoś busa. Zdaje sobie sprawę, że czasem jestem jednym z nich, ale staram się tego unikać.
Koniec końców 4g na tę przyjemność to trochę za długo, z drugiej strony nic lepszego na dziś nie mieliśmy. Łapiemy kolejną taxę i po uzgodnieniu ceny ruszamy na nasz dzisiejszy nocleg – Cave Cliff Tarzan River Kwai Resort. Dojeżdżamy tam po 30minutach obserwując jak znikają po drodze oznaki cywilizacji. Obserwujemy gdzie znajduje się najbliższy sklep i wiemy, że jest to jakieś 15min piechotką. Pierwsze wrażenie na wjeździe całkiem pozytywne – parę domków na drzewach, recepcja zadbana. Chwilę później przychodzi jednak zwątpienie – nikogo w około, nawet obsługi, niektóre przybytki jak stawik na środku, totalnie zapuszczone. Chyba jesteśmy tu jedyni. Z panem w recepcji nie da się nic dogadać poza tym, że my to my. Prowadzi nas na dodatek do domku, który jest bardziej z drzewa niż na drzewie. Zostawiamy bagaże i wracamy na recepcję podjąć próbę rozmów o innych domkach. Pan kategorycznie odpowiada coś w swoim języku, co później interpretujemy jako ‘stare’. Sami myszkujemy jeszcze po drzewach i widzimy, że miejsca w tych domkach jest, co kot napłakał.
Poddajemy się i wracamy do naszej kwatery. Gdy zaczynamy już odświeżającą kąpiel, pojawia się nowy przedstawiciel obsługi, mówiący sprawniej po angielsku. Informuje, że możemy iść do domku na drzewie, ale oczywiście to kosztuje więcej. Na tym etapie dajemy za wygraną i chcemy tu po prostu się przespać. Jeśli chodzi o jedzenie to mogą nam coś ugotować, ale trzeba się decydować już. Nie podoba się nam to i pytamy gdzie najbliżej można zjeść i zrobić zakupy – oczywiście pada odpowiedź, że nigdzie w pobliżu. Pan/i oferuje nam podwózkę za jedyne 300Bahtów. Pamiętając gdzie był najbliższy sklep ruszamy z buta, ale chyba serce lituje się i następuje zmiana decyzji na podwózkę za darmo.
Jadąc na pace pick-upa śmiejemy się do siebie z Justyną jak ładnie się sami wyrolowaliśmy – zamiast zostać na fajnym noclegu z basenem, nam zamarzyło się być lepszymi, a wiadomo, to wróg tych dobrych. No to mamy przygodę. Żeby nie było, okolica jest przyjemna, nie ma tu natłoku miasta i całego tego ambarasu i nawet ostatecznie znajdujemy lokalną kuchnię gdzie zjadamy smaczną zupkę (z kurzymi łapkami) i nie tak smaczne danie z wieprzowinki. Teraz byle do rana – o 8:30 mamy obiecane śniadanie, ale tak długo tu chyba nie wysiedzimy.
2016-11-10
O dziwo wstajemy dopiero koło 8smej. Nie, żebyśmy tak dobrze spali – wręcz przeciwnie i chyba, dlatego trudno nam się zebrać. Justyna w nocy cały czas myślała o tym, że ktoś nam zrobi tu krzywdę, dodatkowo wspominając maczety i siekiery, które były do kupienia w sklepie, który odwiedziliśmy. Na szczęście (?) tuż przed drzwiami waruje całą noc miejscowy kundel.
Idziemy na obiecane śniadanie. Dostajemy standardowy zestaw tostów z jajkiem sadzonym plus jakieś parówki i szynko podobne coś. Siedzimy i nadal główkujemy jak ten ośrodek funkcjonuje. Jesteśmy pewni, że jesteśmy tu sami i nie zapowiada się jakby miało tu być tłoczno przez najbliższe parę lat. Może zajeżdżają tu jakieś wycieczki/kolonie? Kończymy, co nasze i ruszamy w drogę. Obsługa widząc chyba, że nie jesteśmy gotowi wydawać kasę na prawo i lewo oferuje transport za jedyne 200Bahtów, co jest połową tego, za co tu dotarliśmy.
Na dworcu, tak jak nam się wydawało, znajduje się transport bezpośrednio do Phetchaburi, a nie jak czytaliśmy w sieci, że trzeba będzie rozłożyć trasę na pół, z przesiadką w Ratchaburi. 160Bahtów za osobę to też uczciwa cena.
Minivan wyrzuca nas w mieście przed wielkim centrum handlowym. Okazuje się, że nasz hotelik jest ledwo 3min drogi stąd tuk-tukiem. Tu, zupełnie inne warunki – do dyspozycji mamy właściwie apartament, z salonem i dwoma sypialniami. Porzucamy rzeczy i ruszamy do centrum – głównym celem są świątynie z Wat Mahathat na czele. Zawozi nas tam kolejny szybko złapany na ulicy tuk-tuk. W sumie w tej dużej świątyni, aż tak dużo do zwiedzania nie ma – najważniejszym elementem jest posąg składający się z trzech siedzących za sobą postaci Buddy. Poza nimi w świątyni właściwie to znajduje się bałagan. W moim przekonaniu, najciekawszym elementem tu jednak są malowidła ścienne – wyglądają dużo bardziej naturalnie i ciekawie. Ruszamy dalej na spacer. Jest godzina dość wczesna i w sumie mało kto ma coś wystawione o tej porze. Zjadamy smaczne naleśniki i szukamy dalej okolicznych świątyń. Nie jest ich, albo my tacy słabi w szukaniu jesteśmy, tyle jak jest opisane w przewodniku czy na stronach. Zjadamy jeszcze parę smakołyków ‘z ulicy’ i ruszamy z powrotem. Okazuje się, że nie jest nam tak łatwo złapać powrotnego tuk-tuka, a że pogoda nie jest za gorąca, pokonujemy całą trasę na pieszo. Miasto niczym specjalnym nas chyba nie zaskoczyło – na szczęście jutro będzie (chyba) ciekawiej.
Jeszcze parę słów o dzieciach. O dziwo, Maks nie ma tu w ogóle ‘powodzenia’. Za to Lila robi nam dobrą robotę, bo wszyscy się na jej widok od razu uśmiechają. Zaraz chcą ją ‘porwać’ czy też tyko podszczypnąć. Ona zazwyczaj pozostaje niewzruszona na te zaczepki, albo daje wyraźnie do zrozumienia, że sobie nie życzy. Poza tym, tak jak wszyscy mówili, Tajowie są pozytywnie nastawieni do dzieci.
2016-11-11
Po nocy z piorunami (i dzieciakami biegającymi), nowy dzień rozpoczynamy nad wyraz sprawnie. Niedużo po 8smej jesteśmy gotowi do drogi. Dziś pożyczamy mopliki bo jest tak łatwiej, bardziej niezależnie i taniej. Pierwszym punktem, póki jeszcze słońce nie grzeje, jest park Phra Nakhon Khiri na szczycie jedynego wzgórza w okolicy, Khao Wang. Wjeżdżamy tam kolejką linową za symboliczną opłatą. W parku znajduje się muzeum (choć jest to troszkę zbyt hucznie nazwane), pałac, świątynie, padoga. Wszystko całkiem miło rozłożone na sporym terenie. Pierwszy raz, naprawdę się nam podoba. Co dziwne, spacer uprzyjemnia nam muzyka z głośników – coś a’la jazz czy inne kompozycje na fortepian. W każdym razie, zupełnie to tu nie pasuje. Obchodzimy wszystko, a Maksowi udaje się nawet uderzyć w dzwon.
Na drugi cel obraliśmy sobie Tham Khao Luang Cave. Już samo wejście robi wrażenie. Schodzimy w dół leja skalnego po licznych schodkach. W środku, tak jak zapewniał przewodnik, znajduje się mnóstwo posągów Buddy w licznych pozycjach. Są tu dwie główne groty, obie przyjemnie oświetlone przez prześwity w sklepieniu. Jesteśmy całkiem ukontentowani tym widokiem.
Tak sprawnie nam to poszło, że po 12 jesteśmy już z powrotem na kwaterze. Dziewczyny postanawiają odsapnąć, a my z Maksem ruszamy szukać banku by wymienić walutę. Przy okazji cieszymy się z jazdy i objeżdżamy ‘centrum’ kilkakrotnie. Dziś mogę spokojnie powiedzieć, że faktycznie jest tu sporo świątyń, ale też niewiele, do których chciałbym zajrzeć.
Na popołudnie nie planujemy wiele. Chcemy tylko zerknąć na Wat Kamphaeng Laeng – ruiny po kolejnej świątyni. Nie zostało z nich za wiele, aczkolwiek są ciekawe. Porównując je z tymi z Ayutthaya, które były budowane z małych cegieł, te składają się z wielkich brył i mają zupełnie inny kolor. Tak czy siak, nie spędzamy tu dużo czasu i ruszamy na ‘nocny market’ by podjeść sobie co nieco. Justyna kosztuje sushi plus coś z krewetek zapieczone w bananowym liściu, ja zaś kupuję odpadki z kur (na pewno kupry) i świń (nie chcę wiedzieć, ale zjadliwe). Robimy jeszcze zakupy owocowe i powracamy do domu.
Jako, że trwają godziny szczytu, odczekujemy godzinkę czy dwie, po czym znów wsiadamy na mopliki by po prostu pocieszyć się jazdą pustymi ulicami i zobaczyć wieczorne życie. Miło, ale pora wracać bo Lili mi już śpi na plecach.
2016-11-12
Kolejny dzień, który rozpoczynamy przemieszczaniem się. Po 9 docieramy już na dworzec kolejowy. Nie ma pośpiechu, bo pociąg dopiero o 10:30. Koszt za osobę: całe 8Bahtów, ale droga też nie długa, bo tylko 30min. Pociąg przyjeżdża spóźniony prawie godzinę. W środku jest wesoło – sprzedawcy przechodzą średnio co minutę z jakimiś smakołykami czy całymi potrawami. Nie jesteśmy na tyle chętni by tym razem czegoś próbować.
Dojeżdżamy do Cha-am i od razu wydaje nam się, że jest tu bardzo turystycznie. Taksówkarz za dowóz nas po prostej do plaży życzy sobie 300Bahtów i małe szanse są na targi. Olewamy ich i ruszamy z buta. Może 500m dalej dogania nas jeden z nich i już cena spada do 150. Na to przystajemy i ruszamy – okazuje się, że mimo, że na mapie droga prosta, w rzeczywistości dojazd trochę zajmuje – był wart swojej ceny. Nasze nowe lokum zaskakuje już z zewnątrz bardzo przyjemnie. Dostajemy wielkie studio z dwoma łóżkami i paroma innymi wygodami – jest naprawdę super. Do plaży wystarczy przejść przez drogę.
Resztę dnia spędzamy na sprawdzeniu okolicy i kąpieli w naszym baseniku. Okazuje się, że nasze pierwsze wrażenie o mieście nie było dokładne. Jest tu turystycznie, ale turystami są głównie Tajowie. Białych w naszym wieku ciężko gdziekolwiek wypatrzeć. Staruszków z ‘opiekunkami’ Tajkami za to jest więcej. Poza tym na ulicy wzdłuż plaży można znaleźć, co chwilę 7Eleven (co jakieś 200m) w którym zaopatrujemy się w większe zakupy w sumie od początku podróży oraz wszelkiego typu inne stragany z jedzeniem, ubraniami czy też knajpki. W jednej z nich zjadamy smaczną kolację i wygląda na to, że zajrzymy tu jeszcze nie raz, tym bardziej, że czynne mają całą dobę.
Lila trochę gorączkuje, więc faszerujemy ją tutejszymi lekami. W nocy następuje przeszuflowanie pozycji w łóżkach zgodnie z tym, które z nas budziło się, do którego dziecka.
2016-11-13
Z rana wyskakujemy na śniadanie. Nie przypominamy sobie czy mamy tu wykupione, ale info na ścianie mówi, że vouchery są dostępne w recepcji. Pani chętnie mi je wydaje i dopiero, gdy już prawie zasiadamy okazuje się, że nas to jednak nie obowiązuje. Spoko, tylko 100Bahtów, więc bierzemy.
Zaklepujemy sobie leżaki na plaży (100Baht od sztuki) i kolejne 3 godziny spędzamy pluskając się w morzu i kopiąc w piasku. Sielanka. Gorąca. Jedyną przygodą jest zwierzak, którego widziałem już wczoraj – meduza. Pływając z Maksem, poczułem nagłe oparzenie. Zawinąłem go szybko, ale niestety mu też się dostało. Panika i płacz, ale na szczęście udaje się to opanować. Emigrujemy z powrotem do pokoju by trochę odsapnąć. Potem lunchyk, pluskanie w basenie i tak zlatuje dzień. W międzyczasie Lilka odsypia chorobę i budzi się już w pełni sił.
Jedna z zauważonych rzeczy, to to, że Tajowie kąpią się w ubraniach. Trochę dziwnie to wygląda, więc zapytałem wujka Google’a o co biega. Ponoć powodów jest kilka – nieśmiałość, zwyczajnie brak w garderobie strojów do kąpieli, po utrzymanie statusu bladej skóry, która jest symbolem nie pracowania w polu/pod gołym niebem.
Wioska powoli się wyludnia. Dziś niedziela, więc jutro wszyscy normalnie idą do pracy. My spacerujemy po okolicy i zjadamy naszą kolację. Przy okazji robimy już pierwsze zakupy pamiątkowe: magnesy na lodówkę, perły, torebeczka dla Lili.
Noc zapada, a wraz z nią, dzieci w sen.
2016-11-14
Na dziś dzień w sumie planów brak. Tak jak przypuszczaliśmy, plaża i cała okolica opustoszała w dzień powszedni. Wychodzi z nas burżujstwo i śniadamy się w eleganckiej knajpce – My bierzemy porządne danie z jajkiem, a Maks, o rozpusto, pizzę. Za całość płacimy tyle samo, co za pierwsze śniadanie w Ayutthaya (500Baht), ale porównania nie ma.
Zajmujemy miejsce na plaży, pluskamy się i ogólnie lenistwo. Dziś wszyscy zostają lekko poparzeni przez meduzy – morze wyrzuciło parę dużych na plażę i chyba ich poodrywane parzydełka dryfowały sobie wkoło. Robimy krótką przerwę na naszych salonach, po czym wracamy do basenu. Popołudniem, bierzemy mopliki (targi kończą się na 400Bahtach za dwa za dzień) i jedziemy szukać figury stojącej w morzu, która powinna znajdować się gdzieś na północ. Dojeżdżamy do wioski rybackiej, a dalej do głównej drogi – chyba jest to dalej niż nam się wydawało, bo ani śladu jej. Wracamy i tym razem jedziemy na południe. Zapada zmrok i na niebo wychyla się piękny księżyc w pełni. Z tej okazji, w sensie księżyca w pełni w listopadzie, Tajowie obchodzą Loy Krathong Festival. W dosłownym tłumaczeniu to “spławianie tratewek” – lekkie wianki ze świeczkami i kadzidełkami do kupienia są za grosze, a następnie puszczane na wodę z celem spełnienia życzeń. Świętujemy razem z nimi i spławiamy nasze dwa.
Wieczór kończymy szybkim żarełkiem. Dzieci znów udało się wykończyć i po obejrzeniu do końca Dory, zasypiają błyskawicznie.
2016-11-15
Wczoraj sprawdziliśmy gdzie dokładnie znajduje się ta statua w morzu, którą się interesowaliśmy. Chodzi dokładnie o Puek Tian Water Statue, która znajduje się 20km od naszego obecnego domku. Po kolejnym wypaśnym śniadanku z croissantami i milkshake’ami wyruszamy w trasę. Jedzie się bezproblemowo, droga pusta, żar z nieba. Po drodze mijamy kontrolę policji. Nie zatrzymują nas, ale zastanawiam się jakby się to potoczyło. Żadnych papierów na mopliki nie mamy, ani w sumie też swoich dokumentów – mogłoby być ciekawie.
Po chwili niepewności czy miejsce już minęliśmy, docieramy do celu. Pierwsze, co się rzuca w oczy, to ilość hoteli i innych kwater wzdłuż plaży – wszystkie puste. Może i w sezonie jest tu wszystko oblegane, teraz jednak to wygląda jak Ustka zimą. Statua jest, owszem, ale by wejść na plażę, należy wręcz przebić się przez jedną z restauracji. We wszystkich tych przybytkach, mimo pustki turystycznej, ktoś dzielnie zachęca by wejść i coś kupić. Dziwy.
Przechodzimy wzdłuż plaży, pstrykamy ze trzy fotki i czym prędzej się stąd zawijamy. Droga powrotna bardzo podobna, tyle, że jeszcze cieplej – później w ciągu dnia ujrzymy efekty: moją spaloną czachę, a Justyna i dzieciaki kolana. W domku odpuszczamy chwilowo morze i pluskamy się w basenie. Standardowo w międzyczasie jedzonko, zakupy, itp. Pod wieczór oddajemy mopliki i po spacerze na plaży Maks decyduje się jeszcze raz zanurzyć w słonej wodzie. Dołączam do niego na chwilę też. Spacerek, kolacja i kończy się nasz kolejny dzień, a ostatni nad morzem.
2016-11-16
Poranek bez pośpiechu, bo busika (160Baht od głowy) zaklepaliśmy dopiero na 10:40. Dobre śniadanko, kawka, ostatnie pakowanie i ruszamy w drogę. Jest wygodnie i niecałe 2g później zostajemy wyrzuceni gdzieś na wyjeździe z autostrady w kierunku Amphawa. Oczywiście czeka tam już lokalna taksówka i po dłuższej chwili zrozumienia (map czytać nie potrafią, zawsze mnie to zaskakuje) i telefonu do naszego hotelu, ruszamy dalej. Cena uczciwa, bo tylko 200Baht, a całkiem spora droga jeszcze.
Hotelik znajduje się na odludziu i wygląda na to, że chwilowo jesteśmy jedynymi gośćmi. I tu znów zaskoczenie jak to wszystko funkcjonuje – szczyt sezonu tu musi być nie do zniesienia, jeśli te wszystkie kwatery są pełne. Wybraliśmy go głównie ze względu na basen, więc i od razu z niego korzystamy. Gdy wydaje nam się, że słońce zaczyna trochę odpuszczać, ruszamy w kierunku Sumat Songkhram. Właściciel proponuje, że zadzwoni po tuk-tuka jednak ryzykujemy podróż na własną rękę. Dobrze robimy, bo ledwo wychodzimy na główną a już jedzie jakiś pojazd. Dosiadamy się do lokalsów. Jest to ‘bus’, który kursuje właśnie na linii między Amphawa, a Sumat Songkhram – idealnie. Za nas wszystkich tylko 20Bahtów.
Dojeżdżamy do centrum, wchodzimy na targ tuż przed nami, a tu niespodzianka! Słyszymy nadjeżdżający pociąg. Okazuje się, że jest to targ, który znajduje się na czynnej linii kolejowej, tuż przed stacją Mae Klong. Gdy pociąg przejeżdża, sprzedawcy zwijają szybko swoje zadaszenie i wszystko to, o co mógłby zahaczyć. Całe stoiska mają na własnych szynach i kółkach, by łatwo było je cofnąć. Frajda, bo fajnie nam się trafiło.
Resztę popołudnia spędzamy łażąc po centrum i kupując różne jedzenie i picie. Zmęczeni upałem, szukamy jakiegoś lokalu z klimą, ale okazuję się, że w pobliżu takowych brak. No cóż. Nie pozostaje nam zwinąć się tą samą drogą z powrotem do naszego hotelu i spróbować zasnąć, bo jutro wczesna pobudka.
2016-11-17
Budzik nastawiony na 6:30, ale tak naprawdę nie śpimy już od jakiegoś czasu. Maks w nocy zaczął gorączkować i nie do końca jest w formie. Decydujemy się jednak ruszyć. Na 7 mamy umówionego tuk-tuka, który zawozi nas na minibusa w Sumat Songkhram. Przesiadka błyskawiczna i już mkniemy do Bangkoku. Z tego co czytaliśmy i staraliśmy się dopytać, dojechać powinniśmy na ‘dworzec’ w Sai Lom (na północ od Victory Monument, na którym wcześniej znajdował się ‘główny’ dworzec), ale okazuje się że dojeżdżamy do Pin Klao – na pn-zachód od centrum. Trochę daleko. Nic to, łapiemy meter-taxi i już jedziemy w kierunku Wat Pho. Cena całkiem przyzwoita jak na stolicę.
Tu w świątyni nie ma ‘promocji’ na wejście jak poza Bangkokiem. Płacimy 100 Bahtów od głowy i oglądamy tutejsze cuda. A jest co oglądać. Struktury i układ w sumie znajomy z innych miejsc, ale jest tego tu więcej – więcej elementów, ozdób, detali. No i oczywiście olbrzymi, leżący Budda. Zamknięty w małej przestrzeni budynku, który go otacza, robi duże wrażenie.
Powoli wychodzimy i ruszamy w kireunku The Grand Palace, który znajduje się tuż ‘za rogiem’. Jako że robi się już ciepło, a my podróżujemy z obłożnie chorym, spacer się wydłuża z dodatkowymi przystankami – najpierw na trawce, a później w kawiarence. Decydujemy się jednak przeć do przodu.
W pałacu tłumy, ale w sumie tego się można było spodziewać. Cieszymy się, że jest w ogóle otwarty bo zaraz po śmierci króla, zamknęli dostęp na 2 czy 3 tygodnie. Tu bogactwo wręcz rzuca się w oczy. Sama świątynia szmaragdowego Buddy składa się z wielu budynków, z czego wyróżniają się 3 chedi – każda zdobiona na swój własny sposób, a złoto i kolorowe ozdoby aż przytłaczają.
Dalej przechodzimy obok paru innych budynków, właczając w to Phra Thinang Chakri Maha Prasat, ale nie zatrzymujemy się na zbyt długo, bo wiemy, że Maks i tak już dużo z siebie dał.
Po wyjściu docelowo chcemy się przemieścić do Lumpini Park, ale korzystając z bytności w dużym mieście, chcemy dzieciom zrobić przyjemność i zjeść w Mc’u. Łapiemy znowu meter-taxi i tym razem chyba nie trafiamy na zbyt uczciwego kierowcę, bo droga do MBK (w którym ów Mc się znajduje) zajmuje nam dobrze ponad 40min, a i cena wysoka. Widać tak bywa. Odpoczywamy tak sobie w klimatyzowanych pomieszczeniach, odzyskując siły. Na szczęście tuż obok jedzie Skytrain, który zatrzymuje się niedaleko Parku.
Park miły dla oka i wyjątkowo pusty. Odnajdujemy plac zabaw gdzie Lila sobie szaleje, ale Maks niestety ma znów tendencję spadkową i nie jest w stanie cieszyć się tym miejscem. Mimo wszystko spędzamy tu chyba z 1,5g. Rozważamy powrót na nasz dworzec autobusowy przy pomocy środków transportu publicznego, ale wiemy, że będzie to masakra. Łapiemy meter-taxi, ale okazuje się, że żaden nie chce jechać aż do Pin Klao. Szczęścia próbujemy z tuk-tukiem i po negocjacjach cenowych (350Baht) wyruszamy. Droga dużo ciekawsza, bo kierowca obiera boczne uliczki, nie raz jadąc na piątego czy też offem pod prąd. Gdzieś po drodze z głowy zwiewa mi moją kupioną w Bang Bao czapkę – najwyraźniej poczuła, że to już prawie koniec naszej podróży. Mimo wszystko dojeżdżamy do celu bezpiecznie i niedługo później już jesteśmy w busiku do Sumat Songkhram.
Dzieciaki faszerujemy dalej lekami i powoli zamykamy ten dzień, który nie był taki, jak zakładaliśmy.
2016-11-18
Poranek nadal pod znakiem chorób, ale jest lepiej. Spędzamy czas na basenie, gdzie poznajemy nowych lokatorów. Okazuje się, że wieczorem mają w planie, tak jak my, odwiedzić Amphawa Floating Market, a że mają vana, to możemy się z nimi zabrać. Rozwiązuje to jeden z problemów.
Ruszamy z powrotem do Sumat Songkhram. Justyna ma w planie wydać trochę gotówki, która nam została. Chwilę czekamy na lokalnego ‘busa’ i niedużo później jesteśmy w centrum. Chodzimy po lokalnych sklepach, gdzie między innymi nabywamy jakieś zabawki dla dzieci, a Justyna wyhacza fajny plecak, bo jeden z naszych podczas tej wyprawy już zakończył swój żywot. Zjadamy jeszcze całkiem smaczny posiłek w miejscowej ‘jadłodajni’ – jedna szefowa, 3 kucharki, każda ze swoim stanowiskiem, pomoc kuchenna, itp.
Wracamy na nasze kwatery, ogarniamy się i niedużo później wraz z nowo poznanymi towarzyszami ruszamy na pływający targ. Bliziutko, więc już po chwili jesteśmy. Faktycznie, targ pokaźny, ale w sumie większość znajduje się na lądzie lub tuż nad wodą. Na samej wodzie, łódek, które stricte zajmują się sprzedażą, jest garstka. Cała reszta to taksówki wodne, które można sobie wynająć. Wpierw jednak schodzimy wzdłuż i wszerz część lądową i oglądamy to, co mają sprzedawcy. A jest tu wszystko – od jedzenia w wersji surowej, przygotowanej, poprzez wszelakie zabawki, sztukę, itp. Tutaj w końcu udaje nam się znaleźć zabawkę, którą widzieliśmy w Bang Bao, a nie zobaczyliśmy nigdzie indziej – taki bączek na kijku, który udaje dźwięk cykad. Proste i fajne.
Jako że czas nas goni, próbujemy znaleźć jakąś łódkę, która byłaby już w miarę pełna, co oznaczałoby, że zaraz rusza. Jak na złość oczywiście takowej brak, więc decydujemy się na najem całej dla nas (400 Bahtów po targach vs. 50 od miejsca). Wypływamy raz dwa i zaczynamy krążyć po kanałach. Ogólnie na/w wodzie syf, ale i tak jest fajnie. Na brzegach domki przeplatają się między tymi, co ledwo już stoją na palach, a takimi co wyglądają jak 20 pokojowe wille. Gdy wypływamy na Mae Klong, akurat zachodzi słońce i daje nam piękne widoki.
Pora już wracać, gdyż na 19 mamy umówioną taksówkę, która zawiezie nas na kolejny nocleg już tuż przy lotnisku. Rozważaliśmy różne opcje dotarcia na lotnisko rano (lot mamy wcześnie) i między próbą dojechania taksówką rano z Amphawa, ryzykując korki itp., a dostaniem się jeszcze dziś przy użyciu transportu publicznego (tuk-tuk + bus + taxi + Skytrain + taxi) stwierdziliśmy, że jesteśmy w stanie wydać ciut więcej i się tym wszystkim nie przejmować. Justyna mailowo wynegocjowała cenę 1500Bahtów, co naprawdę nie dużo różniłoby się od tego, ile musielibyśmy zapłacić przy innych opcjach za naszą czwórkę.
Taksówkarz czeka pod hotelem, więc szybko pakujemy bagaże i w drogę. Cel mamy ustalony, jest wieczór, więc staramy się zrelaksować. Dopiero po 20min jazdy orientuje się, że coś jest nie tak – jedziemy w zupełnie przeciwnym kierunku. Wyciągam komórkę i zaczynam dyskutować z Justyną, jaką dziwną trasę nam kierowca obiera. Kierowca sam się orientuje zanim podejmujemy z nim rozmowę i zawraca, jadąc dokładnie tą samą drogą. Zupełnie nie jarze, o co chodzi – cena z góry ustalona więc nic nie może doliczyć, a tylko stracił czas. Może faktycznie po prostu się zapomniał?
Do hotelu docieramy jednak bez dalszych problemów i kierowca nie dyskutuje o cenie. Miejsce przyjemne ale właściwie mamy tu spędzić tylko parę godzin.
Po kolei odpływamy w głęboki sen, śniąc o tym wszystkim, co nas tu spotkało i czy jeszcze kiedyś tu wrócimy…