New York, New York!
Zdarzyło się! Po 7 latach wakacjowania się z naszymi potomkami, po raz pierwszy porzucamy dzieci z Dziadkami w Polsce, a sami łapiemy lot przez Frankfurt, aż do Nowego Jorku.
Lądujemy pod wieczór i pierwsze 1,5g dostajemy się na Manhattan do naszego lokum. Stacje metra dobrze oznaczone więc nie gubimy się. Po drodze spotykamy już pierwszych dziwaków – jakoś tak wydawało mi się, że będzie ich sporo i chyba się nie myliłem. Najpierw kobieta gadająca do siebie i życząca wszystkim w wagonie wszystkiego dobrego z okazji dnia matki a potem koleś który spał na stojąco za koszem na śmieci. Na rogu 24tej ulicy i 3 alei zrzucamy bagaże w naszym apartamencie i od razu ruszamy z powrotem na dwór. Z balkonu doświadczamy już pierwszego widoku drapaczy chmur z Empire State włącznie. Godzina koło 22 ale ulice nadal dość żywe i ruchliwe. Obchodzimy najbliższe przecznice i decydujemy się na jakieś żarełko w meksykańskiej knajpce. Całkiem smaczne więc z pełnymi brzuszkami kładziemy się spać.
Mimo braku dzieci i trybu wakacyjnego, nie chcemy tracić ani chwili i już przed ósmą jesteśmy w drodze. Zaczynamy bardzo amerykańsko – na śniadanie kawa i bagel wprost z Dunkin’ Donuts. Ruszamy na północ, mniej więcej w kierunku Central Parku. Po drodze wdeptujemy na Grand Central – miejsce robi wrażenie swoim rozmiarem i wykończeniem. Brakuje tylko Melmana biegającego z zegarem na głowie.
Wsiadamy do metra i dostajemy się na północny koniec parku. Zaczynamy dreptać w dół doświadczając ogromu tego miejsca. Sam fakt istnienia takiej zielonej przestrzeni w środku tak aktywnego miasta samo w sobie jest rewelacją. Mnóstwo boisk wszelkiego typu, ścieżki ukryte i główne, praktycznie jeziora – jest co robić. Samo przejście na południowy koniec zajmuje nam koło godziny. Ale żeby nie było tak zielono – na trawniki można dopiero wejść po 9 (po parku chodzi człowiek/ludzie których zadaniem jest otwieranie płotków), boiska trzeba zarezerwować, do wody podejść się nie da bo płotek, po ścieżce poruszać się wolno tylko w jedną stronę, itp. Mimo to, fajnie by było jakby więcej miast miało takie miejsce.
Parę przecznic dalej znajduje się Top of the Rock – wieżowiec na który można wjechać (za odpowiednią opłatą) i popodziwiać panoramę miasta. Kupa kolejek, kolejeczek i ludzi którzy bydło popędzają, jakby strzałki nie wystarczyły i niedługo później mkniemy windą na szczyt. Efekty wizualne w windzie jak start w kosmos – przynajmniej nie jest niezręcznie z nieznajomymi w windzie. Pogoda piękna nam towarzyszy więc i widoki bardzo udane. Manhattan jak naszpikowany wieżowcami – każdy w jakiś sposób stara się wyróżnić. Spędzamy tu dłuższą chwilę, aż oczy się napatrzą i znów wracamy na widok ulicy.
Włóczymy się ulicami gdzieś w okolicach China Town. Trafiamy do pączkarni i próbujemy jednego na pikantnie. Dupy nie urywa. Stamtąd kierunek obieramy na nowe World Trade Center. Oglądamy odwrócony pomnik upamiętniający wydarzenia 9/11. Bardzo ze smakiem jest to zrobione. Potem dalej się kręcimy aż dochodzimy do The High Line – starej trasy pociągu, która została zrewitalizowana jako napowietrzny park. Bardzo fajny pomysł i szansa dla nas na odpoczynek. Nogi powoli mówią dość więc spokojnie zawracamy do naszego lokum. Zakupy, jedzenie i znowu trochę dreptania po okolicy aż późna noc nastaje.
Rano ruszamy na południe skąd odpływają promy wycieczkowe na Liberty i Ellis Islands. Po odprawie niemal lotniskowej (co za bzdura) spokojnie odpływamy od brzegu. Nie zarezerwowaliśmy zwiedzania samej statuy więc ograniczamy się spacerkiem tylko po pierwszej wyspie robiąc zdjęcia szanownej Pani z każdej strony. Gdy zaczyna pojawiać się coraz więcej turystów, przenosimy się na drugą wyspę. Tutaj znajduje się muzeum które powstało ze starego centrum gdzie wszyscy imigranci byli przyjmowani. Znacznie ciekawiej – wszystko całkiem przyjemnie przedstawione i chodząc tak, spędzamy tu z dwie godziny. W międzyczasie zauważamy ludzi ubranych jak sprzed epoki – myślałem, że będą odgrywać jakąś scenkę, a tu tymczasem się okazało, że to po prostu amisze na wycieczce.
Wracamy na Manhattan i ruszamy po raz pierwszy na Times Square. Pouczeni przewodnikami, chcemy tu zakupić bileciki na jakieś wieczorne przedstawienie po promocyjnej cenie. Grzecznie stajemy w kolejce i po niecałej godzinie jesteśmy w posiadaniu dwóch biletów na ‘Chicago’. Zgłodniali ruszamy w poszukiwaniu dobroci. Z zaplanowanych miejsc mamy zaznaczone Vanessa’s Dumpling House – ‘pierogarnie’ w chińskiej dzielnicy. Ruszamy tam i tym razem widzimy prawdziwe China Town z mnóstwem chińszczyzny – wiemy, że tu jeszcze wrócimy na zakupy. Pierożki – wyśmienite i naprawdę za przyzwoitą cenę.
Robiąc zakupy i błąkając się po okolicy wpadamy krótko do naszego apartamentu by już za chwilę pędzić z powrotem na Broadway. Miejsca mamy już w 6 rzędzie więc widzimy całe przedstawienie bardzo dobrze. Klasyk, ale przyjemnie wykonany. Jakby mieć tak więcej pieniędzy i czasu to chętnie byśmy sobie pooglądali więcej tego co tam się wystawia. Po przedstawieniu idziemy sobie pooglądać Times Square nocą – ilość reklam, kolorów i ludzi powala.
Następny dzień zaczynamy od wyszukania knajpki która najbliżej przypominała by taki klasyczny ‘diner’ z amerykańskich filmów. Znaleźliśmy takowy ‘Landmark’ niedaleko China Town. Pojedzeni i popici wyruszamy na Brookliński Most. Pogoda dopisuje więc widoki rozciągają się w każdą stronę. Stamtąd ruszamy sobie porelaksować się znowu w Central Parku. Jednak po drodze zahaczamy o nasz, chyba ulubiony, China Town. Na jednym z szemranych rogów ulic słyszymy szeptane ‘handbags, watches, glasses?’ i Justyna już w swoim żywiole kupuje Prady, Rolexy i inne Tiffany. Do tego dokupujemy inne pamiątki, głównie dla dzieciaków. Dopiero w parku na spokojnie przeglądamy nasze szalone zakupy.
Nie zwiedzamy muzeów. Jedyne, które chcieliśmy obejrzeć to MOMA. Jako, że właśnie w piątek jest darmowe, tam kierujemy nasze kroki. Wchodzimy z niemałym tłumem i zwiedzamy po kolei wszystkie pomieszczenia. Parę dzieł mistrzów jest, ale większe ‘wrażenie’ wywołują na nas inne instalacje. Niezapomniany widok wiszącej łopaty. Siadamy sobie na spokojnie na ich podwórku (przeganiani z miejsca na miejsce prze panów strażników) i dzielimy się wrażeniami, które nie są takie jak oczekiwaliśmy. Nie szkodzi – i tam już dużo widzieliśmy. Zahaczając jeszcze o jakieś pączki, zakupy i wracamy do domu.
Następny dzień budzi nas stukaniem kropel deszczu o parapet. Prognoza zapowiada, że będzie tak cały dzień więc plany dopasowujemy adekwatnie, aby jak najwięcej zobaczyć pod dachem. Zaczynamy od Chelsea Market. Niby market, ale jednak cenowo celują w troszkę wyższą półkę. Mimo wszystko całkiem przyjemne miejsce. Stamtąd przemieszczamy się do piekarni knysz. Pan ‘piekarz’, mimo wielce wielkiego, bo aż 5cio pozycyjnego menu, nie jest w stanie stwierdzić co ma, a czego nie ma. Mimo wszystko udaje się nam tam zjeść – doświadczenie zdobyte, raczej nie powtórzymy. Dalej jemy sernik w Eileen’s Special Cheesecake (smaczny) i zahaczając o precla na Grand Central, trafiamy do biblioteki publicznej. Przepiękny budynek, choć Justyna zawiedziona, że nie było pomieszczenia z półkami od sufitu do podłogi pełnych książek. Wieczorem, mimo deszczu, idziemy jeszcze zobaczyć atakującego byka. Mało kto wspomina o pomniku dziewczynki, który nie tak dawno został postawiony na jego wprost. To co reprezentuje nie jest jednak tym czym się wydaje.
W ostatni dzień pogoda znowu wraca i jest pięknie. Ruszamy na prom na Staten Island by z innej perspektywy zobaczyć Manhattan i życie ‘poza’ tym wielkim miastem. Zabudowa dużo mniejsza i ruch też nie tak wielki. Drepczemy sobie po promenadzie i rozkoszujemy się pogodą. Z powrotem wracamy na większą wyspę i tam spacerujemy bardziej ‘białymi’ dzielnicami. Ostatnim celem naszego pobytu tu jest dom z ‘Przyjaciół’. I jest, w sumie taki sam, ale okolice wyobrażałem sobie inaczej.
I tyle. Wsiadamy w metro kierując się na JFK. Miłym fragmentem podróży jest zaczepienie przez dziadka, który okazuje się być potomkiem polskich emigrantów. Opowiadamy nasze doznania i czas zlatuje dość szybko.
Parę spostrzeżeń jeszcze:
Komunikacja miejska – jak na tylu milionowe miasto, to wszystko tu działa nadzwyczaj sprawnie. Autobusy, metro, promy – wszystko hula. Bywa tłocznie, ale wszędzie da się dotrzeć w rozsądnym czasie.
Śmieci – w ciągu dnia, krawężniki zapełniają się workami śmieci, które przez noc i nad ranem są stopniowo usuwane prze zgraje śmieciarek, po czym proceder się powtarza. Znane miejsca są dość dokładnie oczyszczane (śmieci zebrane, chodniki zlane wodą), ale wszędzie indziej poniewierają się jednak pojedyncze śmieci. O metrze nie mówiąc, bo po ilości meneli którzy tam przebywają, po wyjściu mam ochotę umyć bardzo dokładnie ręce.
Ludzie – chyba takie właśnie wielkomiastowe – mało kto ze sobą gada, nikt nikomu w oczy nie patrzy. No chyba, że świry i ci którzy chcą się bardzo wyróżnić. Poza tym widać, że jest problem psychiczny wśród mieszkańców na co wskazuje duża ilość reklam związanych z depresją i stresem. Poza tym, jest to jednak tygiel kulturowy i z dodatkowym podziałem na dzielnice powoduje to, że nieraz wydawało nam się, że to my mówimy lepiej po angielsku niż amerykanie. To samo widać w zawodach – mało jaki ‘biały’ jest sprzedawcą w sklepie czy obsługuje w knajpkach.
A, no i przewrażliwienie – mnóstwo reklam też dotyczy terroryzmu. Przykład mieliśmy na Time Sq gdzie pani bardzo dzielnie podeszła do ochrony by zwrócić uwagę na jakiś tobołek co znajdował się, jej zdaniem, bez opieki przez parę minut.
‘Znane’ knajpki – część z tych reklamowanych, albo polecanych, najwyraźniej jedzie na renomie. W środku widać, że nic nie jest robione by odświeżyć wygląd, a czasem nawet posprzątać. Cóż, trzeba też przyznać, że są tak naprawdę przereklamowane.
Miejsce warto zobaczyć, a właściwszym słowem jest chyba doświadczyć. Nam się udało i każdemu poleciłbym to samo. Wrócić? Nie, nie ma takiej potrzeby.