Portugalia 2017

31.07.2017

Na kolejne wakacje wyruszamy z Polski. Dzień poprzedni spędziliśmy dochodząc do siebie po przed-świętowaniu chrzcin z dnia następnego. W pełni sił, w poniedziałek wyruszamy z Krakowa do Porto. Lot trwa prawie 4 godziny i mija bez większych problemów. Z dzieciakami próbujemy się dogadać na nowo po 3 tygodniach ich pobytu u wspaniałych dziadków.

Na miejscu, w mniej niż godzinę uwijamy się z opuszczeniem lotniska, wypożyczeniem samochodu (Flizzr – okaże się jak bardzo bez problemowy przy zdawaniu auta za 2 tygodnie) i wyjeżdżamy w niedługą podróż w okolice Gereš. Tu znowu droga mija bez problemu – kierowcy jadą w porządku, choć migaczy używają sporadycznie.

Do naszego Quinta Brasão da Canicada ostatni odcinek wiedzie już totalnie wiejską dróżką. Zatrzymujemy się przed niewielką bramą i piechotą udajemy się do środka. Ten kompleks wiejski z kaplicą robi niesamowite wrażenie. Wszystko zbudowane z oryginalnych kamiennych (chyba granitowych) bloków. Małe strumyczki biegnące dookoła, stary spichlerz – jak najbardziej zorganizowane ze smakiem i z dbałością o szczegóły. Za oknem widok na dolinę i góry w oddali. Naprawdę jesteśmy bardzo pozytywnie zaskoczeni.

Dzieciaki idą jeszcze szybko obadać basen a my dogadujemy się półmigowo gdzie możemy zrobić jakieś zakupy itp. Droga wiedzie nas do Vieira do Minho – miasteczka niecałe 15min drogi stąd. Odwiedzamy lokalny supermarket i na chybił trafił wybieramy parę produktów. Oczywiście między innymi lokalne wino za €2 i porto za €5. Potem spacerując po centrum szukamy jakiejś restauracji, ale albo nas nie kusi, albo informują nas, że dopiero po 7:30. Jako, że dopiero dochodzi 6, po dalszym odmierzeniu paru kroków, zawracamy na nasze kwatery. Po drodze zatrzymujemy się w przydrożnej restauracji, gdzie widzieliśmy paru gości i teraz tez parę osób nadal siedzi – to zawsze dobra wskazówka czy warto wstąpić. Tu także dostajemy odpowiedź, że jedzenie dopiero po 7 będzie znów, ale że zostało może 15min, postanawiamy poczekać. Dopiero wieczorem doczytamy, że takie godziny serwowania posiłków to standard, więc dni następne będziemy planować mając to na uwadze.

Menu jest proste – mięso, mięso i jeszcze raz mięso. Mnie pasuje. Zamawiamy pełne porcje (błąd, którego pożałujemy chwilę później, i zrozumiemy czytając przewodnik) żeberek, boczku i kurczaka. Talerze przychodzą przeogromne, tak, że nawet mnie jest trudno skończyć swoją dawkę. Staramy się, ale co najmniej 1/3 musimy zostawić. Przynajmniej nie ma wątpliwości czy jesteśmy najedzeni. Rachunek, wliczając napoje – €34 – za taką ilość to naprawdę niedużo.

Docieramy do naszej chatki i ruszamy na obiecany od wczoraj basen. Woda, jak potwierdzamy później, spływa ze strumienia, więc nie jest jakoś najcieplejsza, ale mija chyba z godzina nim Lili zaczynają szczękać zęby. Wracamy się okąpać, dzieci odpływają w miarę sprawnie koło 10, a my łycząc wcześniej zakupione alkohole omawiamy dzionek i planujemy następny.

 

01.08.2017

Planowanie było proste – dzień nad wodą. W naszej okolicy znajduje się Water Park Gereš, który znajduje się na zakręcie rzeki. Z tego, co wyczytujemy na ich stronie, woda osiąga tu lub trzyma się w okolicy 25stC. Nawet, jeśli jest to mniej, postanawiamy to sprawdzić. Zanim wyruszymy, zjadamy wliczone w cenę śniadanie, które niestety serwowane jest dopiero od 9 – niech ktoś to wytłumaczy dzieciom, które budzą się o 6.

Drogi do przejechania mniej niż 10min, i już tuż po 10tej jesteśmy na miejscu. Widać, że lokalsi, bo turystów tu jak na lekarstwo (cudownie!), raczej nie są rannymi ptaszkami. Rozkładamy się nad żwirkową zatoczką i zaczynamy się moczyć w rzece. Woda faktycznie całkiem ciepła, więc można spędzić tu długi czas. Z czasem przybywa ludzi na plaży, gra skoczna muzyka, a na rzece pojawiają się różne skutery, motorówki z fruwającymi pontonami, itp. Nic nie jest jednak natarczywe, żadnych wciskających badziewi sprzedawców, więc można naprawdę wypoczywać. I tak pływając i grzejąc się w słońcu spędzamy kolejne 3 godziny.

Ruszamy na obiad – knajpkę znajdujemy w okolicy, ponownie kierując się ilością gości. Jesteśmy w godzinach szczytu, więc na swoje dania czekamy prawie godzinę, ale bardzo spokojnie mija ten czas. Dostajemy swoje, tym razem dobrze wymierzone porcje – my po ‘francesinhas’, a dzieci po hamburgerze. Oba dania naprawdę smaczne. I znów cena z napojami – €23.

Wracamy do naszego basenu by dalej zażywać kąpieli. Po kolejnych 2g zbieramy się by znów dokonać jakichś małych zakupów w Vieira do Minho. Zahaczamy jeszcze o lokalną pastelarię (pełno ich tu) na kawkę i ciasteczko. Za wszystko niecałe €6.

Nie wracamy prosto do domu, ale jedziemy dalej bocznymi drogami właściwie bez celu. Trafiamy za to do kościoła pod gołym niebem na szczycie góry. Widoczek ładny.

Lila zasnęła rozładowana jeszcze w drodze na zakupy, do powrotu nie dając znaków chęci wybudzenia się. Maksowi za to nadal mało wody, więc po powrocie jeszcze jedną godzinkę spędzamy pływając, skacząc, itp.

Koniec dnia, krótki plan na jutro zakrapiany odrobiną porto i do wyra.

 

02.09.2017

Dziś na tapecie nadal króluje woda. Udajemy się w kierunku Vila do Gereš gdzie mają być dostępne wody termalne. Na informacji turystycznej, Pani objaśnia nam wyklepaną formułką w języku angielskim wszystkie najciekawsze miejsca w okolicy. Kąpiele termalne jedynie opisuje słowami prawo/lewo. Ruszamy, więc autem by rozejrzeć się po tej mieścinie i znaleźć też gdzieś miejsce parkingowe. Po 3 okrążeniach, w końcu określamy nasz kierunek i znajdujemy idealną zatoczkę dla samochodu.

Kroki kierujemy do Parque de Termas. Na końcu dróżki znajdują się 3 małe baseniki, nie termalne, gdzie za małą opłatą rozbijamy się i spędzamy kolejne 2 godziny. Dziwny jest ten wyjazd, bo za każdym razem nie mogę się przekonać do wejścia do wody. Jak już wlezę to siedzę i 3 godziny, ale ten pierwszy kontakt mnie jakoś odrzuca. Gdy zbliża się godzina lunchu, ruszamy szukać w tym parku owych wód termalnych, ale okazuje się, że to nie tu. Ot, taka zmyłka.

Lunch spożywamy w ‘centrum’ mieściny. Jak się później okazało, dokładnie na wprost ośrodka gdzie można zażyć tych docelowych, gorących kąpieli. Nas zmyliły informacje, które bardziej wskazywały na pijalnie niźli pływalnie.

Nauczeni dniem poprzednim, kierujemy się na kwaterę, co by Lili mogła sobie przedrzemać. Śpi już w samochodzie, a po dojeździe budzi się i wraca do życia. Tak, więc basen.

Po niedługim czasie zmykamy, więc ponownie drogą w dół nad rzekę, gdzie zostawiamy auto, a sami robimy sobie spacer brzegiem i mostem. Pogoda przepiękna, widoki jeszcze bardziej. Zahaczamy o tę samą knajpkę, co wczoraj i wrzucamy smaczną kolację do żołądków. Stamtąd znów bez celu jedziemy drogą, której nie znamy i trafiamy pod kolejny kościół – Sao Bento da Porta Aberta. I znów przyjemne widoki, więc rozglądamy się dookoła.

 Chwila jeszcze gier i zabaw i zmierzamy z kieliszkami alkoholu powoli ku nocy.

Jeszcze parę słów o języku. Nie miałem nigdy większej styczności z Portugalskim, więc nie jestem osłuchany. Z zapisu wydawał mi się tak bliski do Hiszpańskiego jak Polski do Czeskiego. Jednak wymowa i brzmienie, zdecydowanie wydaję się bliższe do Węgierskiego czy jakiegoś nawet z azjatyckich języków. Nie mam szans wyłapać prawie nic, gdy mówią do nas po swojemu. Dużo nauki, jeśli chciałoby się ten język opanować.

 

03.08.2017

Jakimś cudem dzieci nasze budzą się już drugi dzień z rzędu dopiero po godzinie 8. Cieszy nas to, ale akurat dziś chcemy dość szybko się zebrać, bo do zwiedzenia parę rzeczy.

Na pierwszy strzał idzie Bom Jesus – sanktuarium na szczycie wzgórza, do którego prowadzą przepiękne schody. Jako pierwsze, bo wiemy, że potem będzie trudno dzieciaki namówić na wspinaczkę. Jakimś cudem lądujemy powyżej owego sanktuarium, więc czeka nas spacerek w dół. W sumie i dobrze. Miejsce faktycznie piękne, ale obraz zaburzają samochody, które mogą tu wjechać no i chmara turystów. Rodzinka rusza w dół schodami, a ja zawracam po auto by zgarnąć ich po drodze w dół.

Zjeżdżamy w dolinę do Bragi. Z miasta nadal widać owo wzgórze w oddali. Auto zostawiamy na jakimś tanim parkingu, a sami robimy sobie spacer. Braga opisywana jest, jako miasto kościołów i naprawdę taka jest. Maks zachwycony – co parę minut gdzieś coś dzwoni bo przecież zegary nie są zsynchronizowane, a te najbardziej ambitne dzwonią co 15min. Zatrzymujemy się w jednej z knajpek na mrożoną kawę i dalej kroczymy, jak to napisane jest na polskojęzycznej mapie z informacji turystycznej, szlakiem barokowym. Centrum naprawdę ładne, ale wystarczy odejść parę ulic by zobaczyć gryzące się ze starym, nowe.

Następne na liście jest Guimarães, a dokładniej zamek średniowieczny. Po spacerze w dół i w górę wzgórza, zaczynamy zwiedzanie. Nie jest tego dużo, ale zachowane i zabezpieczone tak, że z przyjemnością się ogląda. Poniżej zamku znajduje się pałac Diuków – odpuszczamy go sobie tylko po to by parę minut później zdać sobie sprawę, że jest tam wystawa prac Leonarda da Vinci. Nic to, jest duża szansa, że będziemy jeszcze tędy przejeżdżać.

Gwiazdą dnia zostaje nawigacja w samochodzie. Decyduje się prowadzić nas najkrótszą drogą. W pewnym momencie takowa droga zamienia się w wykładaną kocimi łbami, wąską dróżką o nachyleniu rzędu 60stopni. Modlę się tylko by nie musieć się zatrzymywać, co okazuje się płonne, jako że droga ‘kończy’ się zakrętem o 90stopni w lewo. Justyna opuszcza samochód, żeby nas ‘naprowadzić’, sprzęgło śmierdzi, że ho ho, ale dajemy radę nawet bez zniszczeń. Doświadczenie do zapamiętania.

Zajeżdżamy jeszcze do centrum by coś zjeść i wracamy do domu. Tu jeszcze basen, zabawa w grę w warcaby i bilard i spać.

 

04.08.2017

Nic tu do pisania nie ma. Zbieramy się rano by jechać 1,5g w jedną stronę do Amarante do parku wodnego, tam spędzamy większość dnia pluskając się i zjeżdżając z różnych zjeżdżalni (choć pewno więcej czasu spędziliśmy w kolejkach) i powrót tą samą drogą. Jedzonko, gry i zabawy i z winem w dłoni spać.

 

05.08.2017

Dzień zaczyna się bardzo sennie i decydujemy się na lokalne atrakcje. Wybór padł na pobliskie wodospady, w których mieliśmy się zamiar kąpać. Jedziemy drogą górską, która teoretycznie powinna zaprowadzić nas tuż nad wodospad w Parku Narodowym. Droga jest kręta, ale jakie widoki rozpościerają się dokoła – w dole dolina z wijącą się rzeką

Wydaje się nam, że jesteśmy już na miejscu, bo samochody zaczynają się zatrzymywać i parkować na poboczu. My również zaparkowaliśmy i ruszamy za tłumem – jak się okazuje mogliśmy podjechać pod sam wodospad, ale kilometrowy spacer dobrze nam zrobi – dzieci oczywiście tak nie uważają.

Jeszcze tylko kilka stopni i będziemy podziwiać wspaniały wodospad w otoczeniu Parku Narodowego. Tak, takie mieliśmy wyobrażenie, ale rzeczywistość okazała się zupełnie inna. W związku z brakiem opadów, płynie sobie leniwie strumyczek i kilkoro ludzi próbuje się kąpać w pozostałościach kałuży nazwanej Cascada do Arado.

No niestety, nie tego oczekiwaliśmy, więc decydujemy się pojechać zobaczyć drugi wodospad Cascada Fecha de Barjas ‘Tahiti”, który być może zauroczy nas bardziej. Wracamy do samochodu, ale tuż nad parkingiem góruje wierzchołek góry z tarasem widokowym, decydujemy się na spacer – przecież to dosłownie kilka kroków. Tak, kilka kroków jak się wybierze dobry szlak, a myśmy zdecydowali się na najkrótszy. No i spokojny spacer przerodził się we wspinaczkę wysokogórską w sandałach 🙂. Kiedy tylko się okazało, że nie można wejść dalej musieliśmy zawrócić i znaleźć właściwy trakt, który wcale nie był oznakowany. To była przygoda!

Jak tylko udało nam się bardzo szybko zejść, pojechaliśmy nad drugi wodospad, który okazał się znacznie lepszy i kałuże były większe, więc dzieciaki z Wackiem skusiły się na kąpiel. Nie ma jak wybrać się w góry w najgorętszy dzień jak do tej pory. Jako nagrodę dzieciaki otrzymały obiad w postaci wymarzonej pizzy.

Jak tylko wróciliśmy do domu, umęczeni i spaleni słońcem, zabraliśmy ręczniki i biegiem ruszyliśmy na basen, gdzie moczyliśmy się przez ponad dwie godziny. Na kolację wybraliśmy się do wioski, gdzie tym razem zamówiliśmy porcje, które udało nam się zjeść.   

 

06.08.2017

Miasta najlepiej zwiedzać w weekendy, kiedy zgiełk nieco przygasa, a uliczny ruch znika do zera. Rankiem tuż po śniadaniu rezerwujemy parking w samym centrum miasta. Do Porto dojeżdżamy stosunkowo bardzo szybko porównując z dojazdami do mniejszych miejscowości.
Wychodzimy w rozżarzone miasto by skierować się do Igreja Monumento de São Francisco tuż nad rzeką. Okazuję się, że mijamy księgarnię Livraria Lello, ale widząc tłumy decydujemy się jedynie na kupno biletów, by w późniejszym czasie odwiedzić te oblegane turystycznie miejsce. Snujemy się wąskimi uliczkami kierując swe kroki stromo w dół Ribiery. Kiedy docieramy do Kościoła São Francisco, aby do niego wejść należy kupić bilety wstępu, co jest nowością tutaj. Zwiedzamy  katakumby, następnie wchodzimy do kościoła, który jest świetnym przykładem sztuki barokowej – wszystkiego z przepychem, złoto na ścianach i sufitach oraz przepięknie zdobione ołtarze.

Powolnymi krokami kierujemy się nad Ribiere gdzie widać prześliczne kolorowe domki, tłumy ludzi odpoczywających pod parasolami i pijącymi schłodzone wino, tylko nam jakoś gorąco. Decyzja padła – pora na lunch, oczywiście szukamy jakiegoś rozsądnego miejsca. Po chwili odpoczynku, z pełnymi brzuchami ruszamy dalej, kroki swe kierujemy wzdłuż mostu Luis, przechodzimy na drugą stronę, by tutaj dowiedzieć się nieco więcej o porto i zakosztować tego trunku w Calem. Cała wycieczka obejmuje proces wytwarzania porto, zwiedzanie piwnic i degustacja. Ta ostatnia była najciekawsza i jak to zwykle bywa, udało mi się dosyć szybko upić – ale jak zawsze było warto. Tym samym nie jestem w stanie na dalsze degustacje więc ruszamy powolnymi krokami w stronę zabytkowego centrum, Lila ze mną wjeżdża funicularem, Wacek z Maksem podejmują wspinaczkę i są znacznie szybciej od nas. Spacerkiem wracamy na stare miasto by odwiedzić słynną Livraria Lello i tutaj świetne wyczucie czasy, bo wchodzimy bez kolejki, choć turystów jest nadal mnóstwo.  Księgarnia robi wrażenie i trzeba przyznać, że można zgodzić się z faktem, iż scenarzyści filmów Harrego Pottera wykorzystali to wnętrze do cna.

Po opuszczeniu księgarni, dziewczyny zasiadają pod cieniem drzewek oliwnych a chłopaki wspinają się na wieżę Torre dos Clérigos z którego roztacza się widok na panoramę miasta. No i tym sposobem wszystkie punkty, które były naszym celem zostały odhaczone wiec ruszamy na kolację – i jak to zwykle bywa Restauracja proponowana w przewodniku jest zamknięta. Decydujemy się wrócić do domu i zjeść w knajpce, która znajduję się niedaleko naszego domu. Zdążamy tuż przed zamknięciem smażalnego biznesu, z pełnymi brzuchami ruszamy na do domu bo późna pora i czas spać.

 

07.08.2017

Dzisiaj decydujemy się odpoczywać i spędzić czas lokalnie. Wstajemy bardzo późno, po czym kierujemy się na basen – a tu niespodzianka, temperatura spadła, zaczęło wiać, uciekamy w popłochu do domu. Po szybkiej kąpieli decydujemy się pojechać na północ Parku Narodowego, gdzie znajdują się pozostałości drogi rzymskiej i granica z Hiszpanią. Zatrzymujemy się w Vila de Geres, tam zajadamy się ciastkiem i pyszną kawą w lokalnej ciastkarni.

Kręta droga wiję się wśród wzgórz, w samych widokach można się zakochać. Nagle dojeżdżamy do straży parku narodowego, która pobiera opłatę za przejechanie tego odcinka (€1.50) i nie można się na niej zatrzymać ani na sekundę. Dojeżdżamy do granicy z Galicją w Portela de Homem i piechotką ruszamy nad wodospad. Niestety turyści niszczą każde widowiskowe miejsce śmieciami, głośną muzyka i hałasem. Pozostaje nam przespacerować się pozostałością drogi rzymskiej i dalszą wycieczka wzdłuż rzeki Rio Homem, która wygląda bardziej jak jezioro. Widoki są niesamowite, serpentyny dróg, w oddali piętrzące się góry, i głazy, które wydają się być przyniesione przez kogoś na sam szczyt w bliżej nieokreślonym celu. I gdyby nie fakt ich wielkości, z daleka wydawać by się mogło, że starczy jedno pchnięcie by spadły w dół.

Do wioski dojeżdżamy późnym popołudniem, chcąc urozmaicić troche nasze menu jedziemy do pobliskiej włoskiej restauracji. Gdzie w ofercie jest pizza i dwa dania makaronowe, które zapewne SA z Lilda. Wybieramy pizze, na co tylko dzieci reagują optymistycznie i otrzymujemy niestety marną próbę zrobienia czegoś na kształt pizzy. Dzieciaki zjadają pospiesznie, ale decydujemy się wziąć z naszej restauracji coś na wynos w razie gdybyśmy zgłodnieli.

Wracamy do domu by popluskać się w basenie, woda jest bardzo przyjemna, więc ponad dwie godziny moczymy nasze tyłki – posiłek na wynos okazał się strzałem w dziesiątkę, gdyż wszyscy zjedliśmy porcję kurczaka i bułki ze smakiem.

Dzieciaki odpływają, a my alkoholizujemy się w spokoju 🙂

 

08.08.2017

Kolejny niespieszny poranek. Zjadamy śniadanie i niezdecydowani rozmawiamy z naszym ‘cieciem’ Fabio, co możemy zrobić. Ostatecznie celujemy w plaże, choć pogoda może nie sprzyjać. Jedziemy w kierunku Viana do Castelo by dalej na północ zatrzymać się przy plaży Praia do Norte, która ma wylane dwa baseniki na samym oceanie gdzie trochę łatwiej skontrolować pociechy. Plaża okazuje się właściwie opuszczona – wiatr dmie z impetem, a temperatura powietrza ledwie w okolicach 20st też nie pomaga. Ratownicy poubierani w kurtki i długie spodnie, ze zgrozą spoglądają na nas, jako potencjalne ofiary, które będą musieli ratować z zimnej wody.

Po krótkim spacerze wzdłuż nabrzeża, zbieramy się szybko z powrotem do centrum Viana do Castelo. Miasteczko zupełnie inne niż te, które widzieliśmy do tej pory – czuć, że jest dużo bardziej nadmorsko, bardziej biało i jakoś tak mocniej czuć wakacje. W pierwszej kolejności szukamy cukierni na kawkę i ciastko Bolas de berlim. Polecił nam je Fabio jako tutejszy klasyk, który nie smakuje nigdzie indziej tak samo. Najbardziej polecana cukiernia okazuje się we wtorki zamknięta, więc zasiadamy w innej. Ciastko okazuje się typem pączka z nadzieniem z kogla-mogla. Cukier na cukrze, cukrem pogania. Nie powtórzymy raczej.

W ramach rozrywki dla dzieci, decydujemy się na wjazd Funicularem do Santuario de Santa Luzia. Reklamują ją, kolejkę, jako najdłuższą w całej Portugali. Wrażenia jednak wielkiego nie robi, a widoki na trasie przesłonięte są przez drzewa. Dopiero na górze rozpościera się piękny widok na zatokę. Nie spędzamy tu zbyt dużo czasu i wracamy do centrum.

W samej Vianie warto wspomnieć jeszcze jak rozwiązany jest główny parking – ciągnie się pod praktycznie całą główną ulicą i co paręnaście metrów ma wyjście na powierzchnię.

Opuszczamy Vianę i kierujemy się w stronę Chafe gdzie została nam polecona restauracja z owocami morza. Wyobrażaliśmy sobie małą, rodzinną knajpkę, a zastaliśmy dużą restauracje – jakoś nas to nie pociąga, więc po chwili zabawy na placu zabaw spadamy w kierunku naszej chatki.

Warto tu jeszcze nadmienić, że droga między Viana a Chafe wiedzie przez laski gdzie nadal króluje najstarszy zawód świata – dawno nie widzieliśmy Pań, które tak oczekują na małych leśnych dróżkach.

W drodze do domu stwierdzamy, że jednak jesteśmy głodni, więc na szybko Justyna wynajduje tym razem lokalną knajpkę w Bradze, gdzie ze smakiem zjadamy sobie kolacyjkę. Wieczór w domku uzupełnia nam szklaneczka sangrii od Fabio i innych gości.

 

09.08.2017

Nowy dzień zaplanowany, jako luźny z małą ilością jeżdżenia. Pierwszą połówkę spędzamy nad rzeką w Water Park Geres. Z Maksem wchodzimy na godzinkę na dmuchane przeszkody i świetnie się bawimy. Lila z Justyną grzeją się w słońcu i ogólnie odpoczywają.

Po obiadku w naszej tradycyjnej knajpce, wracamy do basenu gdzie spędzamy kolejne godziny bawiąc się w wodzie. Koniec dnia uzupełniamy degustacją wina, porto, mięs i innych delicji zakupionych w Viera do Minho.

 

10.08.2017

Dzisiaj miało być pięknie, śniadanie, do samochodu i szybka trasa do Barcelos, gdzie podobno raz w tygodniu odbywają się znamienite targi. W moich oczach było to wydarzenie regionalne i spodziewaliśmy się regionalnych rzemieślników, rolników, hodowców, artystów. Teoretycznie powinniśmy dojechać w godzinę, w praktyce utknęliśmy w korku w miasteczku, bo jak się okazało ludzie ściągają tłumnie na tą imprezę. Jak już dotarliśmy i udało nam się zaparkować, podążyliśmy za tłumem i oczom nam ukazał się wielki plac wypełniony po brzegi straganami. Po przejściu kilkunastu kroków okazało się, że wszystko to były ubrania, buty, paski, torebki i biżuteria a krótko mówiąc chińszczyzna. No, więc szukamy tych regionalnych sprzedawców i niestety po chwili odkrywamy, że jest ich niewielu a to nie jest to, po co przyjechaliśmy. Obiecane było więc, że Lil i Maks dostają swoje pamiątki w postaci procy i dzwonka i ruszamy dalej po starym mięście. Już wkrótce przekonujemy się, że oto właśnie rozpoczęła się pora lunchu, więc czas coś przekąsić. Po kilku okrążeniach dopadamy knajpkę w której można zjeść danie dnia za 3,70 – zupa, danie główne i deser. No to stajemy w kolejce i stoimy, dość , się praktycznie do pełna i ruszamy do samochodu. A że godzina jeszcze młoda postanowiliśmy zrealizować dalszą część planu i pojechać do Peso de Regua by tam przejechać się koleją parową wzdłuż słynnej doliny Douro- tam gdzie początek ma każde porto. No i podróż zajęła nam kolejne 1,5h, a po wjeździe do miasteczka i odnalezieniu dworca okazało się, ze kolej parowa kursuje tylko w weekendy – no myślałam, że wyjdę z siebie. Ab trochę ochłonąć pojechaliśmy się czegoś napić i znaleźć alternatywny plan. No wiec czytam i czytam, bo w koło pełno winnic, w których można wpaść na degustację, niestety jest już za późno i mało prawdopodobne, że ktoś nam o tej porze otworzy.

Zbiera we mnie potworna złość i w akcie desperacji decydujemy się na rejs statkiem po rzece Douro, ażeby coś mieć z tej dosyć długiej trasy. No i płyniemy podziwiając tarasy winnic, gdzie swój początek ma większość win portugalskich i jak się przekonujemy mają tu wyśmienite warunki, gdyż sama temperatura jest wyższa o 8 stopni niż w dolinie nieopodal.

Wydarzenie z życia Maksa – w drodze powrotnej wylatuje mu piąty mleczny ząb 🙂

No i czas ruszać do domu, tylko 120 km dzieli nas od zrelaksowania się na fotelach z kieliszkiem w dłoni i testowania nowego drinka – portonic, no i muszę rzec wspaniały wynalazek.

 

11.08.2017

Zawiedzeni targiem w Barcelos i brakiem upragnionych souvenirów decyzja padła, ażeby pojechać raz jeszcze do Viana do Costello gdzie wydawać by się mogło było wszystko, czego szukaliśmy. Od razu poszukałam odpowiedniej knajpki, która również serwuje owoce morza, by spróbować czegoś lokalnego. Dojeżdżamy dosyć szybko, przechadzamy się małymi uliczkami, które wydają się pękać w szwach – no i szybko znajdujemy numerek domu, kolczyki i szybko kierujemy się na lunch do O Tabernão, gdzie zamawiamy mnóstwo tapas, głównie owoców morza. Dzieciaki z przerażeniem czekają, co nadciąga nieubłagalnie – kałamarnicę, ośmiornicę, krewetki, smażone sardynki i przez przypadek pikantne skrzydełka. Szok, szok, szok – dzieciaki skosztowały wszystkiego i najbardziej smakowała im ośmiornica. Wszystko było znakomite, naprawdę świeże i na wysokim poziomie. Po tak wspaniałym lunchu kręcimy się jeszcze po mieście i odjeżdżamy w stronę kwatery.

Dojeżdżamy na kwaterę i biegiem na basen – bo było obiecane dzieciakom. Woda lodowata, ale im to chyba nic nie przeszkodzi żeby poskakać swobodnie do wody. Zbieramy się, bo pora na kolację i lecimy do naszej rodzinnej restauracji na typową smażeninę z kurczaka, już prawie ostatni raz. Zamawiamy wino, portugalskie białe wino frizatne, które jest zdecydowanie smaczne. Wacek upija mnie, co chwilę niepostrzeżenie dolewając mi do kieliszka. Po kolacji ruszamy do Sao Bento da Porta Aberta, gdzie ma się odbyć jakieś święto. Patrzymy a tuż przed bazyliką ustawiony jest cat walk, więc bez namysłu siadamy w drugim rzędzie i czekamy na przedstawienie.  Żartuję sobie, że może to będzie fashion show szat liturgicznych bo przecież to tuż przed kościołem – i co się okazuję, miałam rację. Wypita butelka szampana nie pozwala być ani na chwilę poważnym – jak tu można być. Po tak fascynującym show zbieramy się do domu, jeszcze z dwa drinki i do łóżka.

 

12.08.2017

Wino i portonic dają o sobie znać, wstajemy po raz pierwszy o godzinie 11… nie mam ochoty na nic wiec leniwie zastanawiamy się, co tu dzisiaj robić. Żar leje się z nieba, braki podmuchów wiatru nie pomagają. Ja mam ochotę przejść się choć trochę bardziej po górach, ale że jest to najcieplejszy dzień naszych wakacji, jakoś nie mogę się zebrać. Dzień przecieka więc dalej przez palce, to na basenie to na jakichś wygłupach.

W końcu zbieram się w sobie i podejmuje decyzję by z Maksem wyruszyć. Pakujemy bambetle, wodę i pakujemy się do auta. Na celu jakaś trasa w okolicach Sao Bento, ale z ostrymi podejściami. Wyjeżdżamy, tyko po to by dojeżdżając 2min później do głównej drogi, utykamy w korku. Jakiś wypadek czy coś. No po prostu, wszystko przeciw nam. Nic to, poddaje się tym razem i wracamy na kwaterę.

Jedziemy do Viera do Minho na ostatnie zakupy i by tylko cokolwiek zrobić. Miasteczko przygotowuje się na jakieś wieczorne celebracje, a nasze dzieci pluskają się w fontannie. Wracamy do domu i po woli odpływamy w objęcia Morfeusza.

 

13.08.2017

Na spokojnie zbieramy bambetle i pakujemy auto. Po drodze zahaczamy jeszcze o myjnie, cukiernie i takie tam. Auto udaje się zdać bez problemu, tak samo przebiega odprawa i lot.

Wakacje zakończone!