Kuba 2011

kuba

 

5 XI 2011, Sobota

Hawana przywitala nas piekna pogoda. Gdy tylko wysiedliśmy z samolotu można było poczuć bijące z płyty lotniska ciepło. Kolejnym etapem było przejście odprawy paszportowej. Do kontroli celnej można było podchodzić tylko i wyłącznie pojedynczo.Wyjątkami były rodziny i osoby niepełnosprawne. Kiedy wypchnieto mnie na przod kolejki poproszone mnie do ‘boksu’. Podeszłam z Maksem do Pani, która była bardzo poważna w tym co robiła. Po sprawdzeniu paszportów i naszych wiz musieliśmy sie uśmiechnąć do kamery by zostać uwiecznionym na zdjęciu. Maksa musiałam podnieść bo kamera była na wysokosic 1,75 m i wisiała nad głową celniczki. Po wręczeniu nam poszaportów pani uruchomiła drzwi i tuż po usłyszeniue niepokojącego brzęczenia mogliśmy przekroczyć drzwi a którymi czekała na nas kolejna kontrola osobista.  Cały proces trwał  na tyle długo, że musieliśmy czekac prawie 30 minut by zobaczyć Wacka. Następnie udaliśmy sie by odebrać nasze bagaże mając nadzieję, że przyleciały z nami. Niestety jedna z walizek zablokowała caly pas i proces trwał o wiele dłużej niż powinien. Ku naszemu zdziwieniu wszystkie bagaże doleciały całe i mogliśmy wydostać sie z lotniska.

Musieliśmy wymienić jak najszybciej pieniądze by mieć czym zapłacić za taksówkę. (WACEK)

W tym czasie czekałyśmy na zewntąrz obserwując Kubańczyków krzątajacych sie po terenie lotniska, przywożących sprzęt elektroniczny różnej wielkości do ojczyzny. Gdy tylko chłopaki wrócili złapaliśmy taxi i podaliśmy adres pod który mieliśmy nadzieje byc dowiezieni. Oczywiście pan kierowca powiedział, że wie gdzie jedzie, a po 2 km zaczął dzwonić i dowiadywać sie o adres. My w tym czasie byliśmy pochłonięci oglądaniem Kuby i jej mieszkańców. Cała różnorodność samochodów, ludzi, przyrody a także zdolności naszego kierowcy by dostać sie pod wskazany adres zapierała dech w piersiach, a i tak chciało sie więcej z każdym przebytym kilometrem. Po kilku wskazówkach uzyskanych przez przechodniów udało nam sie dostać na naszą kwaterę. Ogólnie wrażenie z dzielnicy nie było najlepsze. Budynki wokół były zdewastowane, zniszczone i zaniedbane; jednak ludzie mieszkający tutajbyli bardzo życzliwi i przyjaźni. Nie zdążyliśmy jeszcze wejść na górę kiedy Maks po prostu padł i nawet wnoszenie ; hałas go nie obudziły. Kwatera okazała się być naprawdę miłym kątem z dużą ilością krętych schodów. Grace – właścicielka mówiąca komunikatywnie po angielsku udzieliła nam informacji i zostawiła byśmy mogli odpocząć. Chwilę później Pati z Maćkiem poszli do sklepu po tutejszy rum i jak tylko oporządziliśmy Maksa do spania, usiedliśmy na balkonie z butelką Havana Club, by przy dźwiękach kubańskiej musyki powitać Hawanę.

 

6 XI 2011, niedziela

W nocy deszcz dał nam o sobie znać ale dzięki temu przyjemny chłód pozwała nam przespać całą noc. Rankiem dostaliśmy śniadanie ze świerzych owoców, warzyw, sadzonego jajka, kawy i pieczywa. W tym czasie każdy z nas spoglądał w okno czekając na lepszą pogodę. Po kilkudziesięciu minutachobserwacji kubańskiego życia z balkonu stwierdziliśmy, że czas ruszyć w miasto. Oczywiście wyjście na uliće pięciu białych ludzi zrobiło furorę ale Maks przodował ze swoją rudą głową.Po przemierzeniu paru przecznic dotarliśmy do portu, który wydawał sie conajmnije opuszczony. Zardzewiałe belki wystające z morza, opuszczona przystanie nie wskazywały na funkcjonowanie tego miejsca. Jak sie po chwili okazało każdy z nas i wszyscy razem byliśmy w błędzie. Przespacerowaliśmy niedaleko koszar i fabryki rumu – Havana Club. Po chwili dotarliśmy do Plaza de San Francisco, gdzie siła naciągaczy dała nam sie we znaki oferując restauracje, przejażdżki bryczkami i zakupy w lokalnych  sklepach. Gdy tylko przystaneliśmy złapał nas deszcz więc ukryliśmy się pod laubami, gdzie jeden z dziadków sprzedał Pati orzeszki, które skrywały sie w tajemniczej tubce. Potem poszliśmy obejrzeć kwiatowy ogród przy Kościele Iglesia y Convento de San Fransisco. Na tym samy placu znajdowała się poczta więc przeczuleni faktem, że nic nie można kupić nabyliśmy pocztówki i znaczki. Trzeba było przyznać, że wyboru nie było dużego – większość z pocztówek pochodziła z lat 80-tych. Jak sie okazało tuż za zakrętem można było kupić prawie wszystko.  Po tym krótkim spacerze uznaliśmy, że czas na pierwsze ojito przy Plaza de Armas. Teraz już wiemy, że swój znajdzie swego wszędzie- kelnerka, która nas obsługiwała  była Polką. Po szybkim koktajlu ruszyliśmy zobaczyć Castillo de la Peal Fuerza, forteca warowna z muzeum w środku, ogrodzona fosą, nikt z nas nie pokusił się zajrzeć do środka. Następnie przeszliśmy jedną z urokliwszych ulic, każda z przecznic tętniła życiem, musyka na żywo wabiła turystów by choć na chwilkę wejść i zakosztować specjałów szefa kuchni. Ulica doprowadziła nas do Capitolu i gwarnego placu Parque Central. Obejrzeliśmy bryłę Capitolu i jego ogrom, po czym wróciliśmy w poszukiwaniu obiadu. Zainteresowała nas jedna z kanjpek w której grała kubańska kapela, głównie ustytuowanie pod gołym niebem i otoczenie tropikalną roślinnością zdecydowała o wyborze. Wybraliśmy różne dania – homara, wieprzowinę i drób ale wszystko było bardzo podobnie podane z tymi samymi dodatkami. Z pełnymi brzuchami udaliśmy się w kierunku morza, sam spacer uroczymi uliczkami był ciekawym doświadczeniem. Gdy dotarliśmy na Melecon znaleźliśmy mini wesołe miasteczko/plac zabaw. Poszliśmy wiec z Maksem żeby i jemu dostrczyć troche wrażeń. Cały plac zabaw przypominał nasze place prosto z PRL. Po krótkim spacerze stwierdziliśmy, że większość sprzętw jest dla dzieci nieco starszych lub jest zbyt niebezpieczne wiec przeszliśmy sie po Meleconie żeby Maks mógł tam poszaleć. Ta nadmorska promenada nadaje sie na dłuższe spacery, gęsto na niej od wędkarzy i tłumy turystów zmęczonych gwarnym śródmieściem. Zmęczeni i pełni wrażeń udaliśmy sie na kwaterę, gdzie na kolację podano nam owoce i warzywa. Później natchnięci klimatemHawany, zasiedliśmy przy butelce Havany Club by skomentowac kończący sie dzień.

 

7 XI 2011, Poniedziałek

Dzisiaj Hawana przywitała nas bardziej gwarnie niż wczoraj. Miasto rozpoczęło  nowy tydzień i wszystko na to wskazywało. Ludze spieszący sie do pracy, dzieci w mundurkach podążające do szkoły i służba porządkowa oraz caly uliczny gwar. Tego dnia miasto było bardziej upalne niż dnia poprzedniego lecz nieugięci tuż po śniadaniu ruszyliśmy do Muzeum Fabryki Rumu Havana Club. Wnętrze bardziej wskazywało na czyjś dom aniżeli obiekt muzealny; na dużym dziedzińcu można było napić się Mojito i innych koktajli serwowanym turystom. Całość ekspozycji miała na celu ukazać proces wytwarzania rumu zakończony degustacją. Gdy tylko udało nam sie zakończyć oglądanie całości ruszyliśmy w kierunku poczty żeby wysłać nasze pocztówki. Kolejnym celem eskapady byla katedra.

Tego dnia pogoda była bardzoe kapryśna i kilkanaśćie razy zmoczył nas deszcz. Czekając na placu przed katedrą aż kolejna fala opadów ustanie zostaliśmy zaczepieni przez Kubańczyka udającego Fidela i gdy tylko dowiedział się, że jesteśmy z Polski wyciągnał z plecala NG Traveler, na którego okładce widniao zdjęcie jego samego. Wnętrze katedry okazało sie być bardzo surowe i z całą pewnością przydałby sie niejeden remont. Kolejnym punktem miała być słynna Fabryka Cygar. Zmierzając w jej kierunku skusiliśmy sie na miejscowe specjały – pączki z dżemem z guawy, ziemniaczane krokietki i pączki z mięsem. Będąc niedaleko postoju taksówek zaczęliśmy się pytać o przewóz do Playa Larga ale ceny były bardzo wygórowane niż proponowane nam wcześniej przez Grace. Podczas szukania transportu zostaliśmy zaczepieni przez miejscowego naciągacza (jak sie chwilę później okazało). Kubańczyk w towarzystwie żony i małego dziecka cichaczem powiedział nam, że cygara w fabryce są bardzo drogie i on może nas zaprowadzić do „Casa Cooperativa”, które działają tylko 2 dni w miesiącyi tam możemy kupić oryginalne cygara w lepszej cenie i dodatkowo pomóc Kubańczykom. Wszystko odbywało się w miłej atmosferze, zaprezentowano nam towar ale gdy tylko powiedzieliśmy, że musimy sie zastanowić i wrócimy później ów Kubańczyk nabrał gburowatego wyrazu twarzy i zaczął traktować nas jak powietrze. Szybko ewakuwaliśmy się z tej tego dziwnego miejsca. Ruszyliśmy szybkim krokiem do Fabryki Cygar, która okazała się być zamknięta i kazano nam sprawdzać co jakiś czas czy już otwarte bo oni sami nie wiedzą. Przeszliśmy sie wzdłóż nowej dzielnicy Hawany, która zupełniie nie przypominała sródmieścia. Budynki zbudowane w całości jako pomniki socrealistycznej ide szpecą wciśnięte pomiędzy kolonialne haciendy. Trudno było znaleźć tu coś ciekawego co mogłoby przyciągnąć wzrok na dłużej.  Tak udało nam sie przecisnąć do nadmorskiej promenady. Tam spedziliśmy kilka dobrych chwil patrząc na wzburzone morze rozbija sie o wały. Z nas wszystkich Maks mial największą frajdę kiedy rozbijające sie fale rozbrizgiwały mu twarz i recę.Zmęczeni dreptaniem po tak rozległym mieście podążyliśmy w stronę domu. Po kolacji jak to codziennie bywało otworzyliśmy kolejną butelkę rumu.

 

8.XI.2011,  wtorek

Z taksówkarzem umówieni byliśmy na godzinę 8 wiec jeszcze podczac jedzenia śniadania każde z nas zbierało swoje rzeczy do walizek. O dziwo kierowca, któr po nas przyjechał aż z Playa Larga był bardzo punktualny. Zielony samohód z lat 50-tych nie wyglądał na pojemny, a przed nami 170 km dorgi. Po zejściu na dół i upchnięciu wszystkich bagaży i a w szczególności inwentarzu ludzkiego ruszyliśmy do następnego celu. Podróż minęła szybko a kierowca dawał nam posluchać kolejny raz kubańskiej muzyki. Gdy tylko dotarliśmy na miejsce od razu wiedzieliśmy, że teraz widzimy prawdziwą Kubę – palmy, piasek i domek tuż nad plażą. Powitała nas cała rodzina, jak sie okazało Pati z Maćkiem mieli mieszkać w jendym w domu a my musielismy przejsc kawałek plażą do kolejnej kwatery, która była zupełnie pusta. Nigdy chyba jeszcz nie mieszkaliśmy tak blisko plaży (ok. 10 m od progu drzwi wyjsciowych). Gdy tylko przebraliśmy sie, szybko poszliśmy na plażę, która przypominała obrazek z pocztówki – ciepła woda, żyjątka morskie i relaks. Po pierwszej kąpieli w Morzu Karaibskim poszliśmy na obiad, gdzie zaserwowano mi pysznego homara. Po obiedzie i krótkiej sjescie poszliśmy sie nacieszyć cieplym i przyjemnym morzem. Tym razem Wacek zdenerwowany wszedl do wody z portfelem w spodenkach tak wiec wszystkie pieniadze przemokly i odbylo sie wieczorne suszenie mamony.

 

9.XI.2011,  środa

Z samego rana po zjedzonym śniadaniu zamówiliśmy taksówke i pojechaliśmy do rezerwatu krokodyli. Samo miejsce znajdowało sie niedaleko Playa Larga i mnóstwo turystów przyjeżdża żeby zobaczyć ten zakątek. Cały rezerwat zajmuje bardzo mało miejsca a początek, na początek można zobaczyć sarny i żółwie w zamkniętych zbiornikach. W głownym ogrodzeniu można było zobaczyć małe aligatory oraz większe okazy. Obejrzeliśmy gady, które w bezruchu leniwie wygrzewały się na słońcu. Oczywiście miejsce znaleźli również sklepikarze i sprzedawce wyrobów rzemieślniczych. Po opuszczeniu farmy krokodyli udaliśmy się na przeprawę łodzią do wioski Indian – Aldea Taina Guama. Sama przejażdżka łodzią była naprawdę fajnym przeżyciem, gdy tylko dotarliśmy do wioski można była zauważyć, że była to osada postawiona na palach powyżej mokradeł. Statuy Indian przypominały rzeźby z czasów PRL wiec trudno było powiedzieć o artystycznym pięknie. W sąsiedztwie wioski istnieje – wisoka turystyczna oferująca nocleg w jednym z domów na palach. Podczas podrózy powrotnej łodzią Maks pomimo hałasu i wiatru poszedł spać. Gdy dopłyneliśmy spowrotem i udaliśmy się w wyznaczone miejsce, naszego taksówkarza jeszcze nie było więc spokojnie poczekaliśmy na niegi. W końcu pojawił sie nasz szofer i zawiózł nas do domu na obiad. Popołudnie spędziliśmy rozkoszując się pięknem plaży i morza. Wieczorem zaczęliśmy szukać taksówki do Trinidadu. Nasza właścicielka  załatwiła nam znajomego, który miał nas zawiesc za 80CUC. Wiedząc, że nasi sąsiedzi mieszkali z Kanadyjczykami, a w związku z tym mówią po angielski poszliśmy zapytać o lepszą ofertę. Wacek pojechał z właścicielem na koniec wioski, żeby spotkać się z kierowcą, a ja w tym czasie rozmawiałam z sąsiadami o naszej dotychczasowej podróży po Kubie. Niestety nic lepszego nei udalo nam sie załątwić wiec udaliśmy sie do naszej właścicielki, a tam impreza rozkręciła sie na dobre. Przyszedł w odwiedziny Negro, który dzień wcześniej chciał nam sprzedać cygara, a dzisiaj stricte odwiedził nas żeby sie zabawić. Jego dziewczyna była osobą bardoz mało rozmowną i niesympatyczną. Cała impreza przy pełni księżyca skończyła sie około 2 w nocy kąpielą w morzu. Woda w morzy była cudownie ciepłą a księżyc rozświetlał płytę wody.

 

10.XI.2011,  czwartek

Poranek był jednym z cięższych jakie tu mieliśmy, próbowaliśmy jak najszybciej zebrać co nasze, szczątkowo zjedliśmy śniadanie i po raz kolejny  odbyło sie pakowanie do taksówki. Auto okazało sie być wiele większe od poprzedniego wiec bez problemu każdy z nas znalazł miejsce dla siebie. Sama droga była bardzo malownicza, początkowo prowadziła wzdłóż wybrzeża, a później przecieliśmy pasmo górskie Sierra del Escambray. Trinidad okazał sie być miastem bardzo tłocznym, gdzie kostka brukowa uniemożliwiała poruszanie sie starszym autom. Dosyć szybko udało nam sie znaleźć wskazany adres lecz jak się okazało pomimo wcześniejszej rezerwacji zostaliśmy ulokowani w innej kwaterze. W związku z tym, że samochód nie mógł przejechać dalej musieliśmy nieśc nasze bagaże ok 500m. Sam budynek ulokowany był razczje w mało malowniczej dzielnicy – wszystko wyglądało jak jeden slums. Szybko sie rozpakowaliśmy, zamówiliśmy obiad i poszliśmy go skonsumować pod wskazany adres. Tym razem każdy z nas zamówił kurczaka więc dsotaliśmy kawałki kury przyrządzone w sosie z ryżem jako dodatek. Najedzenie wyruszyliśmy obejrzeć miasto tak zachwalane w przewodniku.Pierwszą rzeczą, która zwróciła naszą uwagę była kostka brukowa – wszędzie. Całkowicie uniemożliwiała nam poruszanie sie wózkiem, pomyśleć więc można że chodniki bedą dobre ale były zbyt wąskie by pomieścić wózek. Sama starówka Trinidadu wpisana została na lisę dziedzictwa UNESCO rzeczywiście była piękna lecz ponownie większość budynków nadawała się do renowacji. Z każdego dziedzińca rozbrzmiewała muzyka na żywo zachęcająca do wejścia choć na jednego drinka. Wacek jako jedyny wszedł na wieżę Iglesia y Conrento by tam podziwiać panoramę miasta. Zmęczeni dreptaniem po wertepach weszliśmy w jedno z podwórzy żeby nieco się schlodzić przy zimnych napojach. Wacek zamówił Canchanchara – zawiera rum, sok z limoni, miód i wodę. Zaprzyjaźniona kapela grała nam, a jak się zaskakująco okazało czarnoskóry pan ‘złota rączka’ nawiązał z nami rozmowę w języku polskim. Przez chwilę wydawało nam się to strasznie dziwne, aż do momentu kiedy dowiedzieliśmy sie, że jeszcze kiedy nasz kraje były bratankami udało mu sie wyjechać w podróż życia do Polski. W zupełnie innych humorach zrobiliśmy wieczorne zakupy i przechadzając się po targu rzemieślniczym podziwialiśmy kremowobiałe obrusy i narzuty. Gdy tylko wróciliśmy do domu każdy z nas wziął prysznic dziwnej kontrukcji. Przepływowy podgrzewacz wody niezbyt dobrze funkcjonował i dopiero po przekręceniu go i wybuchy paru iskier zaczęła lecieć ciepła woda. Odświerzeni z nowym planem w głowach siedliśmy na tarasie by przedyskutować plan działania. Miliśmy zostać w Trinidadzie 2 dni ale miasto zupełnie nas odstraszyło i stwierdziliśmy, że wolimy bardziej ustronne miejsca. Początkowo chcieliśmy jechać do Ancon, niestety w miejscowości były same hotele, drugą opcją była mała wioska rybacka La Boca oddalona o niecałe 7 km od Trinidadu.

 

11.XI.2011,  piątek

Oczywiście i tym razem szofer nie do końca zrozumiał i jego auto choćby bardzo chciał nie pomieściło by nas i naszych walizek. Kierowca stwierdził, że za chwilke wróci z innym transportem. Chwila zajęła mu trochę i prawie byliśmy pewni, że już nie wróci. A jednak pojawił sie minibus z czasów teraźniejszycg, który zawiózł nas do kolejnej miejscowości. Na miejscu nasz przewodnik próbował nam załatwić nocleg u swojego znajomego ale chłopaki postanowili poszukać lepszej lokalizacji. No i się udało- domek tuż nad plażą, bardzo czysto i gościnnie. Już po chwili byliśmy przebrani i gotowi plażować. Wybrzeże było bardzo skaliste, z resztkami rafy i kamieni. Nie przeszkadzało nam to w korzystaniu z uroków tej niewielkiej zatoki. Ewidentnie dało sie odczuć, że jesteśmy poza sezonem – wszystkie przydrożne budki były puste, a jeśli nawet były otwarte to każdy zwijał swój interes przed godzina 16. Krótkispacer pokazał jak bardzo mała jest wioska, a czas wolny na jej plaży spędzają głównie Kubańczycy. Obiad był naprawdę smaczny ogon homara jeszcze raz przypomniał mi, że jesteśmy nad morzem. Sjestę spędziliśmy ponownie na plaży, gdzie doczekaliśmy sie achodu słońca. Wieczorem po raz koljeny Mak poszalał sobie z dwoma bokserami – Dunkan i Tib, a gdy tylko każdy z nas sie wykąpał usiedliśmy na tarasie przy kolejnej butelce rumu.

 

12.XI.2011,  sobota

Poprzedniego wieczora zapomnieliśmy zastanowić sie nad planem na sobotę, tak więc tuż po śnaidaniu zdecydowaliśmy, że przejedziemy sie lokomotywą parową z Trinidadu do dawnej rezydencji właściciela ziem -Manaca Iznaga. Niestety nasza właścicielka uświadomiła nas, że lokomotywa odjeżdża tylko raz dziennie o 9 a była prawie 9.30. Zrezygnowani zaczęliśmy szukać w przewodniku innych możliwości na spędzenie czasu. Po czym właścicielka wróciła by oznajmić, że w sobotę pocią odjeżdża o 13. Mieliśmy więc kilka godzin na spacer i zebranie się. Spacer okazał sie bardzo krótki bo nie było spacjalnie gdzie podążać ale i tak czas minął nam bardzo szybko. Właścicielka zorganizowała nam taksówke i po chwili pędziliśmy na starą stację kolejową. Tam bezproblemowo kupiliśmy bilety. Po kilku minutach na peron wtoczył się parowóz z dwoma drewnianymi wagonami. Maks praktycznie zaniemówił z wrażenia. Wsiedliśmy do tej cudownej maszyny i juz po chwili gnaliśmy z zawrotną prędkością. Jeszcze tylko przystanek, by zatankować wodę w pobliskiej rzece i można było ruszać dalej. Widoki były wręcz niesamowite, żadno z nas nie żałowało podróży koleją, Parowóz arytmicznie trąbił, by przegonić bydło lub inne zwierzaki z torów. Całą trasę przejechaliśmy w 45 minut. Po dotarciu na do pierwszej stacji Manaca Iznaga – brukowaną aleją doszliśmy do ogromnego domu dawnego właściciela ziem, gdzie teraz swoje miejsce znalazła restuaracja, sklepik z pamiątkami i bar. Wnętrza nie zrobiły na nas wrażenia bo przypominały o upływie czasu, budynki wkoło hacjendy pomimo tabliczek co przedstawiały miały sie ku totalnemu rozpadowi. Jedynym obiektem wzbudzającym zachwyt była wieża widokowa(45,5m), skaldająca sie z 7-miu pięter. Każda z części była innej wysokości i kształtu. Aż trudno uwierzyć, że przetrwała próbę czasu. Pół godzinny postój pozwolił nam na szybkie oglądniecie posiadłości i jużpo chwili siedzieliśmy na powrót w wagonie, który ruszył do następnej końcowej stacji. Ostatnim przystnkiem była Hacjenda Casa Guachinango – na zupełnym bezludziu, przerobiona na restauarację i czerpiąca zyski z turystów tu docierających. Kilkadziesiąt minut w cieniu drzew by po chiwli wracać do miasta. Podróż powrotna nie wiedzieć czemu dłużyła się niesamowicie ale w końcu dotarliśmy na powrót do Trinidadu. Dzisiejszy boaid zjedliśmy naprawdę późno bo po 18-stej, niestety każde z nas dostało co innego ale wszystkie potrawy były identycznie doprawione sokiem z limonki. Tak wiec kolejno ryba, wieprzowina i kurczak w limonce, nie dało sie tego skonsumować… ach ta ihcniejsza kuchnia. Wycieńczeni dzisiejszą podróżą i głodni usiedliśmy by skonsumować butelkę rumu.

 

13.XI.2011,  niedziela

Ten dzień postanowiliśmy w całości spędzić na plaży. Po śniadaniu i nauczce z dań limonkowych odmówiliśmy obiadu na rzecz pizzy z baru. Tym razem poszliśmy na plażę piaskową, może bardziej brudną ale za to bardziej przyjazną dzieciom. O dziwo Maks szalał w wodzie po czym padł jak muhca, z powodu braku wózka zmuszeni byliśmy wrócić do domu, by położyć go spać. Gdy Pati z Maćkiem wrócili do domu byliśmy gotowi iść na pizzę,  niestety restauracja została zamknięta o godzinie 13n wiec o obiedzie mogliśmy pomarzyć. I jak to bywa zwykle zostaliśmy zauważeni przed naciągacza, który chciał nas zaprowadzić do miejscowej restauracji gdzie podaje się pizzę. Szliśmy i szliśmy za nim, aż dotarliśmy do chałupiny, gdzie w olbrzymiej kuchni oprócz włączonego telewizora krzątały sie trzy panie przygotowujące różne specjały w garnkach z bardzo taniego aluminium. Usiedliśmy na dworze, Maks zaczał gonić kurczaki, które plątały się pod nogami. Kiedy chcieliśmy zamówić pizze pani zabrała mnie do kuchni i zaczęła wyciągać z zamrażarki różne stworzenia morskie i lądowe – po bardzo szybkim namyśle uciekliśmy z lokalu bocznym wyjściem. Zrezygnowani i głodni poszliśmy jeszcze raz na plażę, żeby zabić czas do kolacji, którą przesunęliśmy z 19 na 17. Na plaży poznaliśmy Australijczyka z małym chłopcem – Nino i wymieniłam parę uwag dotyczącycg przelotu i pobytu na Kubie. Tuż przed 17 prawie biegiem dotarliśmy na kolację. A po kolacji rada zasiadła za stołem nad mapą by planować gdzie jedziemy dalej. Każde z nas chciało zabaczyć Cayo Coco lecz o dziwo tam też nie było casa particulares lecz same hotele. Decyzja padła by jechać do Moron, które jest bazą wypadową do Cayo Coco. Gospodarzyni zadzwoniła załatwić nam nocleg i taksówkę. Wytłumaczyliśmy, że potrzebujemy dużego auta z bagażnikiwem dachowym bo mamy sporo odległość do pokonania. Po dokonanych ustaleniach przyszła pora na zapicie naszych całodniowych przeżyć.

 

14.XI.2011,  poniedzialek

Nad razem pojawił się samochód przed domem i rzeczywiście z bagażnikiem dachowym ale niezbyt dużych gabarytów. Pożegnaliśmy się z właścicielami i ściśnięci jak sardynki ruszyliśmy do Moron. W samochodzie było naprawdę gorąco i ciasno dlatego jak nigdy poprosiliśmy o postój, pan nie bardzo nas zrozumiał i jechał dalej. Dopiero kiedy powiedzieliśmy po raz drugi o postoju, kierowca pokrążywszy po Ciego do Avrila wysadził nas na 5 minut, by wyprostować nogi. Przebraliśmy szybko Maksowi pieluchę i dalej w drogę. Ku mojemu zaskoczeniu miasto było bardziej rozbudowane i zagospodarowane niż mogłam sobie to wyobrazić. Kierowca dosyć szybko znalazł wskazany adres, by po chwili dowiedzieć się, że będziemy spać w dwóch różnych domach. Nasz okazał się dosyć przytulny z pięknym tarasem. Jak tylko Maks się obudził ze swojej drzemki poszliśmy zobaczyć co słychać na tarasie. Jak sie okazało sąsiedzi hodowali  świnie, prosiaki, kury i papugi także zapachy unoszące się przyprawiały o mdłości. Stwierdziliśmy, że czas ruszyć do miasta i zjesc pizze, o której marzyliśmy od dnia wcześniejszego. Miasto okazało się być bardo tłoczne i tętniące życiem, poprzez lądową lokalizachę wszędzie było naprawdę gorąco – bez jakiegokolwiek podmuchu wiatru. Udało nam sie znaleźć dogodne miejsce, które wyglądało jak fast-food, ale pizza była naprawdę smaczna, a frytki Maksowi tak bardzo smakowały, że zjadł wszystko co było na talerzu. Po zjedzonym obiadku ruszyliśmy na spacer. Miasto podzielone było na kwartały tak, że bardzo łatwo odnajdywało sie drogę powrotną. Nie zrobiło na nas wrażenia ale miło było zrobić sobie popołudniowa przechadzke. Jeszcze tylko zakupy na wieczorną imprezę i już wracamy do domuby rozpocząć nasz rytuał.

 

15.XI.2011,  wtorek

Już z rana czekała na nas taxi, która miala zawieźć nas do Cayo Coco. Cała przejażdżka trwała około 45 minut i prowadziła przez sztucznie usypaną groble prowadzącą na wyspę. Jak się dowiedzieliśmy Kubańczycy mają tylko wstęp na wyspę jeśli pracują w jednym z hoteli lub wiozą turystów, nawet wstedy każda osoba przekraczająca granicę lądu zostaje wylegitymowana. Przejazd prze groblę był naprawdę niesamowitym wrażeniem, choć całośc nie została przemyślana i potrzebowała wielu udogodnienień.  Kierowca wysadził nas na plaży niedaleko hotelu gdzie od razu zajęliśmy leżaki i palmę z cieniem. Plaża nie zrobiła na mnie zbyt dobrego wrażenia i na pewno nie opisałabym tego jak w przewodniku. Można było znaleźć dużo śmieci i wodorostów, a wiatr wiejący z Oceanu wzmażał fale i ciężko było puścić Maksa samego do wody. Kolor wody był niesamowity, jak z pocztówek choć całe zaplecze turystyczne było naprawdę bardzo kiepskie. Nie było natrysków oraz restauracji, oczywi ście wszystko było dostępne ale tylko dla osób zostających w hotelu. Ogólnie cały dzień spędziliśmy na leniwym plażowaniu oraz bieganiem za Maksem, który upatrzył sobie pogoń za mewami. Nasz kierowca punktualnie przyjechał po nas o godzinie 16 wiec spieczeni jak kurczaki pojechaliśmy do domu. Szybki prysznic i rozpakowanie rzeczy i biegiem do naszej ‘restauracji’ El Rapido. Tam każdy z nas stwierdził, żr nir chcemy zostawać kolejnego dnia w Moron żeby dojeżdżać do plaży. Wszyscy zdecydowaliśmy się, że kolejnym przystankiem będzie Santa Clara. W panice zaczęliśmy szukać taksówki, która mogłaby nas tam zwieźć za rozsądą cenę. Niestety przez późną porę bardzo trudno było cokolwiek ustalić i załatwić. Pomimom tego, że nie mieliśmy transportu zakończyliśmy wieczór bardzo wesoło licząc na to, że o poranku coś wymyślimy i uda nam się dostać do Santa Clara.

 

16.XI.2011,  środa

Gdy tylko wstaliśmy właścicielka oznajmiła, że taksówka będzie po nas o 8, szcześliwi mając zapewniony transport zasiedliśmy do śniadania. Wieczorem tłumaczyliśmy, ze potrzebjemy naprawdę duży samochód więc sądziliśmy, że wiedzą o co nam chodzi. Jeszcze podczas śnidania przyjechał naprawdę zadbany amerykański stary samochód ale już od pierwszego wejrzenia wiedzieliśmy, że sie nie zmieścimy. Gdy powiedzieliśmy kierowcy, że jest za mały jak dla nasale ten odparł, że da radę pomieścić walizki dopóki ich nie zobaczył. Po chwili stękania, próbowania ich upchnięcia zrezygnował i odjechał bez słowa. Chłopaki pobiegli na dworzec szukać jakiejś alternatywy. Po niecałych 10 minutach przyjechali mocno zdezelowanym samochodem ale co najważniejsze dużym. Zapakowaliśmy się szybko do środka i w drogę. Ta podróż trwała dość długo bo samochód rozpędził się maksymalnie do 80 km/h. Santa Clara okazała sie być dużym miastem, kierowca znalazł wskazany adres i już byliśmy na naszej nowej kwaterze. Hostal był przepiękny – stare kolonialne meble, witraże, na dziedzińcu mnóstwo roślin, stare rodzinne zdjecia – coś takiego szukaliśmy od początku naszej podróży. Zachwyceni naszym noclegiem dowiedzieliśmy się, że tutaj spać nie będziemy i mamy czekać na kogoś kto nas tam zaprowadzi. Po chwili zjawił się pan na rowerze i poprowadził nad prze tłumne ulice Santa Clary. Każdy z nas byl zawiedziony dopóki nie zobaczyliśmy Hstelu Autentica Pergola – ten sam styl, bardzo czysto, dziedziniec zapełniony tropikalnymi roślinami, pokoje wzdłóż dziedzińca, w których znaleźliśmy kolonialne meble i wysokie sufity. Wszystko w jak najlepszym smaku. Każdy z nas szybko sie przebrał i poszliśmy zobaczyć miasto. To chyba pierwsza miejscowość, która mnie tak urzekła swoim klimatem, mnóstwo ludzi na Parque Vidal, niedaleko teatr i mnóstwo muzyków grających w kamienicach. Przeszliśmy po głównym placu, a później poszliśmy zobaczyć pomnik ‘Che’, pod którym spoczywają jego prochy.

Cały Plac Rewolucji był olbrzymi, dookoła mnóstwo plakatów z hasłami Che i Fidela. Sam pomnik Che jest ogromny ael wykonanie jego przypomina pomniki Lenina i Stalina rozsiane po ZSRR. Obeszliśmy dookoła pomnika, by po chwili wrócić do centrum. My zasiedliśmy w Parque Vidal, a Wacek poszedł z bliska zobaczyć pomnik Tren Blindado, który mijaliśmy przy wjeździe do miasta. Gdy spotkaliśmy sie wszyscy razem pokrążyliśmy trochę wposzukiwaniu dobrego Mojtio – no i się udało, bardzo smaczne i mocne jednocześnie. Nieco zmęczeni wróciliśmy do domu, by każdy mógł się wykąpać bo ten właśnie wieczór chcieliśmy spędzić wśród tutejszej ludności. Atmosfera jaka panowała w centrum była tak cudowna, że można było przesiedzieć całą noc słuchając kapeli grającej w pobliskiej tawernie. Pełni wrażeń wróciliśmy do domu bo już rankiem przyszło nam jechać dalej – tym razem do Cienfuegos.

 

17.XI.2011,  czwartek

O taksówce pamiętaliśmy dnia poprzedniego, wiec mogliśmy ja porządnie obejrzeć czy jest wystarczająco duża( by uniknąć opóźnień) ale o noclegu nie bardzo. Dopiero przed śniadaniem poprosiliśmy właściciela żeby zadzwonił pod kolejny adres. Tym razem nie było problemów bo właściciel władał dobrze językiem angielskim więc wiedzieliśmy, że wszystko będzie dobrze. Zapakowani do ‘karawanu’ ruszyliśmy dalej.

Droga minęła bardzo szybko bo mieliśmy do pokonania tylko 70 km. Wjechaliśmy do Cienfuegos, które bardzo przypominało nowoczesny typ miasta. Nasz kierowca miał wielki problem żeby znaleźć ‘casa’ z adresem. Dosyć długo krążyliśmy pomiędzy ‘calle’ i ‘aviola’, a on tylko zatrzymywał się żeby zapytać o drogę i machał dziwnie rękoma. Po kilkunastu okrążeniach trafiliśmy do celu – domek bardzo niepozorny z zamykanymi na domofon drzwiami wejściowymi. Właściciel bardzo dobrze znał język angielski więc już po chwili zostaliśmy poinformowani, że aby sprostać naszym wymaganiom dostaliśmy dwa pokoje lecz jeden nielegalnie. Pytanie do na było takie czy w razie kontroli mogą przenieść bagaże do jednego z nich. Oczywiście bez problemu zgodziliśmy się, by nie mieli dodatkwoych problemów. Alberto dał nam od razu pouczający wykład gdzie i co możemy zobaczyć. Naszą wycieczkę rozpoczęliśmy od przejścia Prado, która zaprowadziła nas w jedną z przecznic, gdzie znajdował sie Bulvard. Znaleźć tam można było ogrom ulicznych straganów i naciągaczy. Poszliśmy do Parque Monti, gdzie znajdowały się główne obiekty architektoniczne, które warto zobaczyć. Na placu znajduję się centralny punkt miasta – Kilometr Zero. Decyzją naszej czwórki było pójście w stronę doków, by dotrzeć do promu zmierzającego na Castillo de Jagua. Już w oddali słyszeliśmy trąbienie na promie, więc biegiem ruszyliśmy w kierunku innych biegnących ludzi. Prom bardziej przypominał kuter rybacki dostosowany do przewozu osób aniżeli prom pasażerski. A że byliśmy jednymi z ostatnich, to ledwo się pomieściliśmy, ściśnięci jak sardynki w puszce płynęliśmy 40 minut nawet nie wiedząc czy w dobrym kierunku. Podczas podróży udostępnianie były lokalne przekąski za niewielką opłatą. Po dotarciu do wioski Perchē wiedzieliśmy, że trafiliśmy dobrze, bo z oddali ukazywała się nam wieża zamku. Sam zamek nie robił piorunującego wrażeni, raczej był uroczy ze swoim specyficznym klimatem. Trafiliśmy na czas remontu, także nie wszystko wyglądało jeszcze tak jak powinno. Widoki z tarasu rekompensowały jednak wszystko, a Maksowi tak spodobała się studnia, że mógłby tam zostać i nawoływać przez kolejne parę godzin. Zmęczeni podróżą, słońcem i sobą wzajemnie, zeszliśmy do portu, by wrócić na stały ląd. Tym razem prom był prawie pusty, więc każdy znalazł dla siebie miejsce.. Wygłodniali zjedliśmy naszą obiado-kolację i rozdzieliliśmy się. Pati z Maćkiem poszli do domu, a my korzystając z faktu, że słońce jeszcze nie zaszło postanowiliśmy zobaczyć Punto Gorda. Dzielnica leżąca tuż nad zatoką niegdyś zamieszkana przez arystokrację pozwalała obecnie obejrzeć kilka willi w stylu secesyjnym. Największe jednak wrażenie robi Palacio de Valle z pięknymi zdobieniami. Zaskoczeni nagłym zachodem słońca wróciliśmy do domu by poznać naszego nowego kolegę Johna z Kanady i jego kubańskie ‘przyjaciółki’. Jak co wieczór zakończyliśmy dzień szklaneczką rumu.

 

18.XI.2011,  Piątek

Rankiem poszliśmy na postój taksówek- wybraliśmy największego rzęcha w okolicy i już jechaliśmy do Rancho Luna na pokaz delfinów. Plaża okazała się być bardzo niedaleko Cienfuegos, a samo delfinarium było bardzo małe. Cały pokaz trwał niecałe 30 minut i w tym czasie trenerzy starali się pokazać wszystko, czego nauczyły się te mądre zwierzęta.  Maks był zainteresowany tylko początkowo, a później bardziej go bawiło bieganie po stopniach. Po pokazie wybraliśmy się do ogrodu Botanicznego Soledad. Cały ogród ma niesamowite wielką powierzchnię i można tu zobaczyć mnogość gatunków palm i innej roślinności tropikalnej. Nieco zboczyliśmy z wyznaczonych tras, a raczej ich brakiem, i po ciężkich przeprawach przez zarośla i skoszone trawy wyszliśmy tuż przy bramie wejściowej. Rodzice psychopaci!

Duże wrażenie zrobiło na nas drzewo ‘banyom’, którego korzenie pną się w dół (nadziemne), a obwód to ponad 20 m. Podziwiać też można malowniczą aleję palmową. Po zakończonym spacerku taksówkarz zawiózł nas na plażę, gdzie razem z Pati i Maćkiem zakosztowaliśmy słońca i wody. Powrotna podróż była jedną z ciekawszych, gdyż nie mogliśmy znaleźć taksówki, która za rozsądną cenę zawiozłaby nas do miasta. Widząc odjeżdżający van Wacek zapytał się kierowcy czy by nas nie podrzucił do miasta. Kierowca coś pomamrotał po nosem i otworzył tylne drzwi – pełne brudnej pościeli z hotelu. Wszyscy stwierdziliśmy, czemu nie i jakoś udało nam się wrócić do domu. Po obiado-kolacji w ulubionym lokalu Dino, wróciliśmy na kwaterę. A tam popołudnie zajęło nam na praniu brudnych ciuchów, bo jeszcze tydzień przed nami, a mało, co zostało do ubrania. Po ceremoniale i ofercie wyprania w pralce i suszarce zdecydowałam, że idziemy na lody do Coppeli – popularnej sieci państwowych lodziarni na Kubie. O dziwo jest ona otwarta do 23 wieczorem. Całe wnętrze bardziej przypomina Fast-food niż lodziarnię, a jednak trzeba poczekać swoje żeby dostać stolik. Lody tego dnia były tylko w dwóch smakach więc poprosiliśmy o mix. Lody zostały podane w talerzach na zupę, każdy z nas pamiętał z czasów socjalizmu w Polsce. Lody same w sobie były dobre bez fajerwerków. Zmęczeni dniem wróciliśmy do domu, by otworzyć butelkę rumu.

19.XI.2011,  sobota

Rankiem zdecydowaliśmy cały dzień spędzić na plaży. Po śniadaniu poszliśmy zamówić taksówkę bo zdecydowaliśmy się wrócić na 3 dni do Playa Larga żeby trochę odpocząć przed dalszą podróżą. Bez problemu znaleźliśmy samochód, który nas interesował i ten sam kierowca miał nas zawieźć i odebrać z plaży. Jeszcze musiliśmy pójść do banku wymienić pieniądze i do Dino na pizzę. Niestety nasz misterny plan spalił na panewce bo może lokal otwierają o 10 ale kucharz pojawia się znacznie później i trudno określić o której. Aby skorzystać ze wszystkich możliwych środków transportu wzięliśmy bryczkę, by pokonać kilka przecznic do postoju taksówek. Tam zapakowaliśmy się do Forda i pognaliśmy na plażę. Miejsce okazało się być bardziej ustronne i skierowane do miejscowej ludności niż turystów. Faktem jest, że tuż obok znajdują się dwa hotele, jednak na plaży w większości można było spotkać Kubańczyków. Kilka parasoli, trzy restauracje i przede wszystkim piękna pogoda – wygrzaliśmy się nieziemsko tego dnia. Maks poszalał chwilkę z rana, po czym zasnął na dobre 3 godziny i przegapił dobrą zabawę. Z kierowcą umówiliśmy się na 16 i kilka minut po 4 był już by nas zgarnąć z parkingu. Zawiózł nas do lokalu na obiad, a później wróciliśmy do domu. Po kąpaniu poszliśmy do pobliskiego El Rapido na lody, a ja miałam okazję skosztować przysmaku z ulicy – wielka świnska noga pieczona leżała na stoliku, pan kroił mięso, wkładał w bułkę, polewał jakimś sosem, sól do smaku- niebo w gębie. Żal nam było teraz, że nie wzięliśmy więcej bo było naprawdę smaczne. Dopijając flaszkę rumu z dnia poprzedniego, wspominając jak dużo zobaczyliśmy, poszliśmy spać bo następnego dnia znowu w drogę.

 

20.XI.2011,  Niedziela

Rankiem o dziwo taksówkarz znalazł adres wiec gotowi spakowaliśmy się do samochodu. Było całkiem wygodnie, bo auto było duże i przestrzenne. Tego dnia było dosyć chłodno, więc podróż minęła bardzo szybko. Po raz pierwszy od przyjazdu widzieliśmy wypadek i to tylko wykolejoną ciężarówkę w rowie. Tuż przed wjazdem do Playa Larga zostaliśmy skontrolowani przez miejscową policję. Można powiedzieć, że dość szybko procedura. Po przywitaniu się z Yaime i Manio musieliśmy przejechać kawałek dalej na naszą kwaterę, każdy z nam myślał o tym że naprawdę będzie źle. Okazało się, że kwatera była znacznie lepsza niż poprzednio. Chłopaki wypakowywali bagaże, a my poszłyśmy zobaczyć pokoje. Nagle Pati zorientowała się, że brakuje im jednej walizki, a kierowca już odjechał. Maciek rzucił się biegiem za samochodem, a Wacek poszedł załatwić samochód i pojechał razem z mężem Mariety. Po pół godzinie przyjechał Maciek z bagażami, z wiadomością, że widzieli Wacka, ale ten ich minął i pojechał dalej. Maciek szybko pobiegł do Mariety, żeby zadzwoniła do swojego męża, by wracali. Całe szczęście wszystko skończyło się szczęśliwie i nie musieli jechac po walizkę aż do Cienfuegos. Bliskość do morza uspokoiła zdenerwowanie każdego z nas i poszliśmy do sklepu zaopatrzyć się na wieczór. Wróciliśmy na lunch i tym razem zamówiliśmy sobie mięsko z krokodyla. Jako przystawkę zaserwowano nam zupę z mięsem krabim – rewelacja.  Od dawna nie jedliśmy tak dobrego obiadu. A po obiedzie każdy z nas wskoczył w strój kąpielowy i szaleliśmy na plaży. Wieczorem poszliśmy na spacer do Centrum Nurkowania żeby dowiedzieć się, jakie są możliwości. Wioska była prawie wymarła, domy zamknięte, tylko kilku mieszkańców wychylało głowę z zaciekawieniem zaglądając za nami. W centrum dowiedzieliśmy się, że jest możliwość, ale następnego dnia z rana. Zniechęceni pustkami na ulicach wróciliśmy do domu na kolację.

Po kolacji obiecaliśmy, że wpadniemy na chwilę do naszych poprzednich gospodarzy. Zaopatrzeni w rum poszliśmy na wieczór towarzyski, jak się okazało impreza miała być w domu siostry Yaime – Marceli. Dom w fazie remontu został nam pokazany ze wszystkich możliwych stron. Jak się okazało impreza miała być dom obok u matki obu sióstr, ze względu na zainstalowany tam sprzęt grający. Jak tylko rum został postawiony na stół wszyscy się rozkręcili i została nam pokazana głowa aligatora chowana w komórce. Muzyka rozbrzmiewała bardzo głośno i już po chwili Maks się obudził wiec poszliśmy do domu myśląc o tym, że nasza butelka rumu została na stole. Położyliśmy Maksa do łóżka i usiedliśmy na tarasie podziwiając bezchmurne gwieździste niebo. Gdy tylko poszliśmy spać, Maciek z Pati obudzili nas waleniem do drzwi, bo nie potrafili otworzyć sobie zamka.

 

21.XI.2011,  Poniedziałek

Z samego rana chłopaki zostali zabrani prze auto na nurkowanie.

My w tym czasie wybrałyśmy się do sklepu, bo prawie nic nie zostało z naszych zapasów. Jak to zwykle bywa w poniedziałki, wszystkie sklepy są pozamykane! Więc musiałyśmy zrobić naprawdę kawałek drogi, by znaleźć coś otwartego. W tym czasie Maks uciął sobie drzemkę, a my zrobiłyśmy sobie zakupy i udało nam się dostać poznaną z Cienfuegos bułkę z wieprzowiną. Gdy wróciłyśmy do domu Maks się obudził, więc poszłyśmy na plażę. Po dłuższym czasie przyjechali nasi chłopacy z wrażeniami z nurkowania opowiadając jak było doczekaliśmy się obiadu. Po bardzo sytym posiłku wróciliśmy na plażę, a Pati i mi nieco się przysnęło. Po drzemce wykąpaliśmy się i przyszedł w odwiedziny Negro wiec parę rzeczy mogłam zapytać, ale o tym w ciekawostkach, Potem już tylko kolacja i próba uspania Maksa, jak się okazało miał inne plany i kolejną godzinę przesiedział z nami na tarasie zajadając orzeszki. Tego wieczora dołączyła do nas para Czechów wiec zaczęła się mała wymiana wrażeń i doświadczeń na Kubie. Po dłuższej chwili zjawił się Negro z Anita i w tak licznej gromadzie spędziliśmy ten wieczór.

22.XI.2011 Wtorek

Ustalenia z dnia poprzedniego poprowadziły nas, by wybrać się do Finca Fiesta Compensina – kubańskiej wioski z typową roślinnością i zwierzętami. Wybraliśmy tę opcję ze względu na Maksa i jego obsesję na punkcie kur i ptactwa. Po śniadaniu, za namową Negro, poszliśmy do centrum wioski szukać starego amerykańskiego samochodu, który by nas zawiózł do celu. Niestety nie było samochodów, więc poszliśmy na przystanek i tam po krótkiej wymianie zdań widzieliśmy, że czekamy w dobrym miejscu. Już mieliśmy nadzieję przejechać się na pace wielkiej ciężarówki, ale po długim czekaniu, pani, z którą rozmawiałam załatwiła samochód – jak się okazało, weszło do niego 8 dorosłych i Maks; ścisk był nieziemski a do przejechania było 30km. Po raz pierwszy tak mało zapłaciliśmy za taksówkę, ale tylko, dlatego, że negocjację prowadzone były przez miejscowych. Udało nam się też umówić z kierowcą, że po nas wróci i zawiezie do domu. Nie wiedzieć, czemu za wstęp do kubańskiej wioski nie płaciliśmy, przypuszczalnie, dlatego, że weszliśmy ze zorganizowaną wycieczką z Rosji. Maksa praktycznie nic nie interesowało prócz biegania za kurami. W wiosce można było zobaczyć żółwie morsko-lądowe, papugi, byki, krokodyle, iguane – wszystko w wersji bardzo okrojonej. Miejsce powstało w celu zarobienia pieniędzy w barach, kawiarniach, małych sklepikach, aniżeli pokazaniu prawdziwej flory i fauny kubańskiej wioski. Pierwszy raz skusiłam się by napić się ekstraktu z trzciny cukrowej i byłam strasznie zdziwiona jak bardzo było to słodkie. Całość zajęłą nam 30minut, więc poszliśmy do Australii szukać taksówki na kolejny dzień podróży. Po prawie 40 minutowym spacerze, podczas którego Maks zasnął, nie widzieliśmy nawet jednego samochodu, który by się nadawał – tak, więc wróciliśmy do domu. Pamiętając o tym, że odmówiliśmy lunchu, weszliśmy do pobliskiej restauracji (24h), żeby zamówić kurczaka z ryżem. Niestety nie było tego dania w dzisiejszym menu, więc wzięliśmy specjał dnia razy dwa. Była to porcja ryżu smażona z mięsem, pomidory oraz kawał wieprzowego mięsa podane ze szklamką wody. Dla Maksa wzięliśmy bułkę z krokietem – plackiem ziemniaczanym. Posiłek nie był rewelacyjny, ale zapełnił nasze żołądki. Zachęceni przede wszystkim ceną i prostotą jedzenia zdecydowaliśmy się, że na kolację też tu przyjdziemy. Z pełnymi żołądkami poszliśmy z Maksem szaleć na plaży i nacieszyć się słońcem. Po bieganiu za Maksem, z Maksem i leżeniu na leżakach wróciliśmy do domu, żeby jeszcze raz przejść się główną ulicą Playa Larga. Po powrocie zaczęliśmy załatwiać kolejne podróżnicze obiekty takie jak taksówka i nocleg. Maura, jak to Kubanka, miała czas na wszystko i po 1,5h w końcu załatwiła nam nocleg, a na taksówkę czekaliśmy na potwierdzenie. W tym czasie zawitaliśmy po raz kolejny do knajpki gdzie zamówiliśmy bułki z parówką i wieprzowiną. Wszystko było tak smażone, że i nawet Maks się skusił, więc poprosiliśmy o drugą porcję. Patrycja obiecała, że pójdziemy się pożegnać do Yaime i Maniom niechętni wybraliśmy się ze śpiącym Maksem na chwilę by podziękować im za gościnność. Gdy towarzystwo zaczęło się zbierać w większej ilości, Maks zaczął histerycznie płakać, więc musieliśmy wrócić do domu, gdzie w swoim towarzystwie skończyliśmy butelkę rumu.

 

 

 

 

23 XI 2011 Środa

Tym razem wiedzieliśmy, że samochód jest bez bagażnika dachowego, ale ma być duży – ponoć. Samochód wydawał się nie większych rozmiarów, ale jak się okazało większość waliek weszła do bagażnika, więc sama podróż była komfortowa. Jedynym minusem była nużąca muzyka płynąca z głośnika, która usypiała nie tylko nas, ale i też mijanych ludzi. Droga nie była specjalnie malownicza, ale biegła przez sady pomarańczowe i mogliśmy zobaczyć, w jakim są stanie. Dużo pól było całkiem nowo-obsadzonych, ale były też i takie, które nie specjalnie wydają plon bądź się ktoś nimi zajmuje. Powoli dojechaliśmy do Varadero, minęliśmy most, który oddziela całą resztę miasta od części turystycznej. Kierowca zaczął szukać adresu, przejechał parę przecznic, popytał, minęliśmy policjanta na motorze i już po chwili staliśmy na poboczu kontrolowani przez tego samego policjanta. Nie wiedzieć, czemu sprawdził kierowcę, po czym zaczęliśmy jechać tuż za nim. Nasz kierowca nie był w stanie wytłumaczyć powodu kontroli i dlaczego jedziemy za policjantem. Dojechawszy na posterunek zostaliśmy poproszeni o poczekanie pięć minut i rzeczywiście już po chwili kierowca wrócił i powiedział, że wszystko ok. Nareszcie dojechaliśmy pod adres wskazany przez Mauret, wnieśliśmy szybko bagaże; zabraliśmy nasze rzeczy i ruszyliśmy zobaczyć okolicę, bo mieliśmy tylko ten dzień. Plaża ulokowana była niecałe 50m od domu, piękna – szeroka, piaszczysta i mało zaludniona. Stwierdziliśmy jednak, że jest za wcześnie i poszliśmy zobaczyć samo miasto. Już po chwili wiedzieliśmy, że chcemy stąd jechać jak najszybciej, zwiedzać nie ma, czego, same sklepy, restauracje, straganiki, naciągacze na wszystko, a co gorsze wszędzie masy turystów. Ceny były też odpowiednio wyższe, nawet do cen w Hawanie nie było porównania. Wypiliśmy orzeźwiające napoje w ulicznej restauracji, w tym czasie Maks smacznie spał, a gdy cała nasza trójka była gotowa, poszliśmy poszaleć na plaży. Rzeczywiście plaża bez porównania nawet do tej na Cayo Coco, woda nieco zimniejsza, ale równie fajna – każdy z nas poszalał na swój sposób i wtedy dotarło do mnie, że to ostatnia kąpiel w morzu – szkoda! Powrót do domu był jednym z gorszych, teraz dopiero mogliśmy w pełni ocenić, w jakich warunkach przyszło nam spać. Pokój tak śmierdział stęchlizną, wilgocią i brudem, że trudno było wysiedzieć dłużej niż 10min. Nie mając już wyjścia i pocieszając się faktem, że to tylko jedna noc, wyszliśmy ponownie do miasta – złapaliśmy turystyczny autobus, który objeżdża okolicę. Chcieliśmy mieć podgląd jak to rzeczywiście wygląda, a trasa była zbyt długa by można ją pokonać pieszo w rozsądnym czasie. Tak jak się spodziewaliśmy cypel obsypany był kurortami, resortami, a wszyscy, którzy tam spędzali czas nigdy nie zobaczyli prawdziwej Kuby. Trasa zajęła nam ponad godzinę i po tej wycieczce wróciliśmy do domu. W czwórkę wyszliśmy coś zjeść, zrobić zakupy, by późnym popołudniem usiąść na opustoszałym plany w centru, i przy dźwiękach rozlewanego rumu odwlec moment powrotu do okropnego domu.

 

24 XI 2011 Czwartek

Noc w tym domu była okropna. Każdy z nas został pogryziony przez bliżej niezidentyfikowane insekty – my wpokoju aneksem kuchennym mieliśmy kolonię mrówek wędrującą ze zlewu dokona. Chcieliśmy jak najszybciej spakować nasze rzeczy i uciekać tej okropnej dziury. Samochód zamawiała nam właścicielka domu, więc trudno było spodziewać się czegokolwiek. Wiedząc jednak, że do przejechania było tylko 40km stwierdziliśmy, że damy radę. O dziwo przyjechał nowszy samochód, ale z przyczepką na bagaże. W pośpiechu załadowaliśmy się do auta i ruszyliśmy w drogę do Matanzas. Dojechaliśmy bardzo szybko, gdyż droga prowadziła przez autostradę, a kolejne lokum było z polecenia, Tonego więc liczyliśmy na coś lepszego. Po przejechaniu połowy drogi Wacek zdał sobie sprawę, że zostawił obrączkę w pokoju – także już myśleliśmy jak ją odzyskać. Sam hostel był bardzo ładny – ulokowany na I-szym piętrze, z wysokimi sufitami, kolonialnymi meblami i witrażami. Na dziedzińcu można było znaleźć olbrzymi taras oraz wejście na dach. Niestety jak się okazało kierowca, którym przyjechaliśmy nie mógł nas wziąć w drogę powrotną po obrączkę gdyż miał umówioną wizytę z mechanikiem. Postanowiliśmy i tak najpierw zadzwonić do domu, żeby się upewnić, że obrączka tam jest. Właścicielka zadzwoniła, ale dowiedzieliśmy się, że nic nie znalazła, a Wacek twierdził, że tam jest. Nie było, więc sensu tam jechać, gdyż obiecano nam, że podczas sprzątania sprawdzi cały pokój i zadzwoni jeszcze raz. Niezbyt zadowolona z przebiegu sprawy zadzwoniłam do Tonego z myślą, że może jemu uda się coś wskórać, ale nie był zbytnio pomocny. Powiedziałam Wackowi żeby jeszcze raz przeszukał całą walizkę, bo może wpadła tam. Już po chwili okazało się, że obrączka była w kosmetyczce, ale żadne z nas jej tam nie wkładało – cudowny przypadek! Podczas gdy my szaleliśmy żeby znaleźć obrączkę nasze pokoje były czyszczone po poprzednich gościach. Zbyt głodni by czekać wyskoczyliśmy na szybkie śniadanie i ogląd okolicy. Lokalizacja nam się bardzo udała, gdyż hostel był niedaleko Plaza de La Vigía co bardzo ułatwiało sprawę. Po powrocie nasze pokoje były gotowe i mogliśmy się zebrać żeby zobaczyć miasto. Centrum Starego Miasta stanowi Plaza de La Vigía i wokół niego toczy się życie. Zdecydowani byliśmy jednak zobaczyć jaskinię “Cuevas de Bellamar. Szybko udało nam się złapać taksówkę i po 10 minutach byliśmy na miejscu. Jaskinia usytuowana pośród pól i można by powiedzieć, że wokół roztacza się pustka. Ale ta jedna z niewielu atrakcji miasta zbudowała sobie sporę zaplecze gastronomiczno-rozrywkowe. Funkcjonuje tam ok. 4 restauracje, 3 bary i kilka niewielkich sklepików z pamiątkami – jak na Kubę to bardzo mało spotykane. Musieliśmy chwilę poczekać na czas wejścia do jaskini i już po chwili pan przewodnik przeczesywał swoje przetłuszczone włosy gotów na kolejną wycieczkę. Nasza grupa składała się z 8 osób; naszej czwórki plus Maks, jednego Norwega i trzech przepitych Rosjan. Przewodnik był bardzo cwany i żeby się nie przemęczyć o jaskini powiedział mało co. Sami wiemy, że odkryta było na początku XIX w i jest to największa jaskinia na Kubie. Jaskinia sama w sobie bardzo piękna ale też zaniedbana z ręki ludzkiej pourywane stalaktyty, wszystko można dotknąć, urwać, podeptać. Dla turystów dostępny jest 2km odcinek, a całość mierzy niecałe 24km długości. Najgorsze było jednak to, że tuż po skończonej wycieczce przewodnik oczekiwał od nas napiwku wręcz o niego się domagając. Szybko wróciliśmy do miasta, zjedliśmy obiad, powędrowaliśmy między uliczkami, a później poszliśmy na dworzec autobusowy znaleźć odpowiednią taksówkę do Hawany. Interesujący nas pojazd miał być duży by nas pomieścić – szybko odbyło się negocjowanie i ze 100 CUC zeszliśmy do 45 CUC. Zadowoleni z załatwionej sprawy wróciliśmy do domu, wykąpni i gotowi na wieczorny spacer wybraliśmy się do olbrzymiej stołówki – baru, by tam zjeść i wypić. Cuba Libre podana wręcz zwalała z nóg – ilość rumu była olbrzymia, a cena przy tym bardzo mała. Po tak solidnym wstępie wróciliśmy do domu żeby napić się swojego trunku na tarasie hotelu.

 

25 XI 2011, piątek

Poranek przywitał nas deszczowo, ale nikt się tym nie zmartwił gdyż kolejne dwie godziny spędziliśmy w samochodzie. Taksówka podjechała po nas punktualnie, tylko my nie byliśmy jeszcze gotowi. Bezproblemowo zmieściliśmy się do auta i już jechaliśmy do Hawany. Po przejechaniu 30 km zatrzymaliśmy się na krótki postój by zobaczyć most Mirador de Bacunayagua. Robi niesamowite wrażenie ze względu na wysokość, ale i lokalizację. Piękna dolina roztacza się w dole czyniąc całość wręcz magiczną. Trasa biegła wzdłuż wybrzeża, więc mogliśmy kolejno zobaczyć fabrykę rumu Havana Club. Znając poniekąd Hawanę mogliśmy bezproblemowo wskazać kierowcy dom Grace. A tu bardzo ciepłe powitanie i nowina, iż ma ona lokatorów i musimy zamieszkać u jej znajomej ulicę dalej. Warunki były w porządku, ale właścicielka nie mówiła po angielsku, więc Grace przetłumaczyła wszystko, o co prosiliśmy, by uniknąć nieporozumień. Każdy z nas odświeżył się po podróży i poszliśmy zobaczyć to, na co zabrakło nam czasu ostatnim razem. Postanowiliśmy przejechać do Plaza de la Revolucion Cocotaxi bo jeszcze nie mieliśmy okazji – podróż szalona. Maksowi chyba podobała się najbardziej. Sam plac był olbrzymi, z pomnikiem Jose Marti oraz portretami Che i Fidela na budynkach. Można było a chwilkę przystanąć i spróbować wyobrazić sobie porady odbywające się tutaj i ludzi liczonych w tysiące. Później poszliśmy zobaczyć Necropolis de Colon największy cmentarz w Hawanie. Co nas najbardziej zdziwiło to fakt, że musieliśmy zapłacić wstęp, ale jak to bywa system tutejszy pozwala na negocjację cen. Cmentarz nie wydawał się tak ogromny chyba tylko, dlatego, że nie powiększał się wszerz, co w głąb. Takiego cmentarza jeszcze nie widziałam – przypominał małe miasto, a grobowce były swego rodzaju budynkami. Wszystko było wykonane z bardzo jasnego kamienia, bez zbędnych dekoracji, kwiatów czy zniczy. Po obejrzeniu tej nekropolii ruszyliśmy na Plac Rewolucji by dołączyć do Pati i Maćka. Niestety, kiedy udało nam się tam dotrzeć ich już nie było. Postanowiliśmy, więc wrócić piechotą do centrum. Ta część miasta jak wyglądała Hawana dla mieszkańców miasta, a nie turystów. Mnóstwo budek z jedzeniem za kubańskie peso, stragany z dziwnymi produktami na sprzedaż, kozy powiązane do ganku, autobusy pękające w szwach, że przydaliby się dopychacze metra z Japonii. Ulica żyła swoim życiem, a my byliśmy zadowoleni, że możemy oglądać to widowisko. W poszukiwaniu cennego towaru, jakim są chusteczki dziecięce przeszliśmy całe Obispo, tym samy wypatrując pamiątek, które chcieliśmy kupić. Niestety nie udało się nam ich kupić i dowiedzieliśmy się tylko, że w jednym sklepie można je dostać, ale jest już zamknięty. Poszliśmy, więc na spacer na Plaza Vieja i tam zobaczyliśmy churros, które wyglądały tak smacznie, że ustawiliśmy się w kolejce. Przed nami stało może z 10 osób i posuwało się do przodu dosyć sprawnie dopóki jeden z kucharzy nie zniknął w restauracji, a chwilę później dziewczynka przed nami zamówiła 12 porcji dla całej rodzinki. Także zakup tych słodyczy zajął nam godzinę stania w kolejce. W tym samym czasie  z jednej strony postanowiono spryskiwać markizy wodą, a z drugiej płonęła w środku restauracja i wydobywał się z niej niesamowity dym. Gdy już dostaliśmy nasze słodycze Maks nimi wzgardził, więc postanowiliśmy wrócić do domu. Tam już czekali na nas Pati i Maciek, postanowiliśmy zrobić sobie z Maksem wieczorny spacer po Hawanie. Miasto jest bardzo ciemne, latarnie uliczne prawie się nie palą i tylko większe budynki; jak hotele rozświetlają ulice. Oczywiście sam Capitol wygląda imponująco wieczorem, ale tylko on stanowi wyjątek, kiedy wszystko wkoło osnute jest mrokiem. Nieco zgłodnieliśmy, więc ryzykując zamówiliśmy jedzenie w jednej z wielu budek – tym razem nie żałowaliśmy, ani ze względu na cenę, ani na smak. A napój kupiony za dosłowne grosze tak mi zasmakował, że wypiłam dwa kubki – proste przypominał mi smak oranżady z dzieciństwa. Zajęci jedzeniem i oglądając Hawanę w nocy nieco straciliśmy czujność i prawie skradziono nam aparat. Przeszliśmy parę ulic trzymając kurczowo aparat, natrafiliśmy na wiele miejsc gdzie muzyka na żywo rozbrzmiewała zabawiając klientów. Niestety nasz spacer dobiegł końca, gdyż Maks postanowił się obudzić z krzykiem, tym samy zmuszając nas do powrotu na kwaterę i spędzając ostatni wieczór na Kubie dopijając ostatnią butelkę rumu.

 

26 XI 2011, Sobota

Zaraz po śniadaniu ruszyliśmy w stronę miasta, by załatwić wszystko przed wylotem. Chłopaki poszli do jednego z hoteli, by nas odprawić online, a my ruszyłyśmy z Maksem w poszukiwaniu chusteczek. Wiedziałam, że takowych nie dostanę, ale choćby coś, co będzie przypominać nawilżone chusteczki by wystarczyły do powrotu do domu. Przeszłyśmy całe Obispo i dopiero jedna z ekspedientek wskazała nam jakiś sklep, który okazał się być 3-piętrowym centrum handlowym. Udało nam się znaleźć wipesy, więc jako nagrodę przycupnęłyśmy na soczek. Szczęśliwa zakupem, wróciliśmy na plac, gdzie spotkałyśmy chłopaków. Niestety im się nic nie udało załatwić, ale co najważniejsze dowiedzieliśmy się, że godzina odlotu nie została zmieniona. Teraz zostały do kupienia pamiątki – tym razem mieliśmy szczęście, bo wszystko dostaliśmy w jednym miejscu. Postanowiliśmy udać się w jedno miejsce, które wypatrzyłam dnia poprzedniego – Muzeum Czekolady. Tam w cudownym chłodzie skusiliśmy się na zimne czekoladowe shake i podziwialiśmy jak wytwarza się ręcznie praliny. Po miłej przerwie zostało nam jeszcze trochę czasu wiec doszliśmy do Plaza Viejs, by tam w atmosferze muzyki granej na żywo usiąść i wypić ostatnie Mojito. Wacek skuszony przed kelnera dostał specjał – piwo z sokiem z limonki w kufli, z brzegami obtoczonymi solą. Ogólnie smakowało to jak pomyje! Wróciliśmy na kwaterę, szybka kąpiel, pakowanie do taksówki i na lotnisko. A tam olbrzymia kolejka i mnóstwo czasu. Jak się okazało, całe szczęście, że byliśmy znacznie wcześniej gdyż w naszej walizce zamek się rozpadł, więc gorączkowo próbowaliśmy go naprawić. Z tego wszystkiego byliśmy dosłownie na czas by wsiąść do samolotu i rozkoszować się drogą powrotną, która okazała się być znacznie przyjemniejsza.

W związku z prośbą Tonego w pomocy ocenie domów, w kórych nocowaliśmy przygotowałam małe podsumowanie, dla wszystkich tych którzy będą szukąć noclegu:

House Name Room, Amenities & comfort level FooD Cleanlines Family Comments Communication – english speaking Rate (1-10)
Villa Azul, Havana very nice everything was the same as on the pictures on the website good, big portion and fresh very clean, service every day even when we didn’t ask Greys and Michael were very friendly and helpfull – lovely familly   Greys – her english wasn’t perfect but we could communicate with no problem 7
Marietta, Playa Larga very nice house, we’ve been there alone but nice house with beatuiful backyard, private beach very good food – the best we’ve eaten on Cuba clean but in the kitchen was huge freezer full of fishes. Smell wasn’t great Yaina and Manio were taking care of us very well Kitchen should have some facilities – like cutlery, dishes, glasses Very poor english but Yaina was trying her best to get right information 7
Autentica Pergola, Santa Clara The best house we ever been, clean with style!!! Colonial style very intensive! The best breakfast we had!Cookies very delicious! Very clean and fresh – you can smell nice freshness. Lovely Carmen and her husband   Good English helped us to find some more information! 10
Casa Bertha, Cienfuegos Very small house, living in the same house with owners. Nice patio and garden, very secure! Small portion, high price not so good! Clean Alfredo and Bertha- they want to be polite and he was talking to much Fridge in room has fruits and vegs for cooking purposes, not nice smell inside. Alfredo – very, very good english but talking to much and giving advices even when don’t need. 6
Trinidad House look awful, in room no window insted wardrobe, on roof tarrace, very poor! Not good, have eaten on different house Not clean, sheets looks like not changed at all, sand all over the place, electrical shower not safe – yuo can see lightening when was running. Lady-not rude but didn’t gave back our change when paying for accommodation Very bad, no kitchen to even boil water, somebody has stolen our 2 towels from tarrace, very dirty! No english at all! 1
Casa Mesa, Playa Larga Very nice house, better than with Yaina and Manio, nice tarrace, bar and living room. Vry good food, huge portion!Just lovely Very clean but somebody should swipe sand or give us a brush to do it. Mauret was very helpful and nice to us!   Engilsh good and enough to get all the informaton. 8
Hostal Alma, Metanzas Colonial house very nice, rooms lovely with hyge tarrace on centre. Great view on the city from roof. Only breakfast, good! Very clean, everything was smell nice and fresh! Owner of house wasn’t so warm like in other houses before.   No english at all! 9
Casa Marta y Yucimi, Havana house nice but to close to crowdy street, noisy and do not have properly AC installed. Breakfast awful, old fruits, small protion and old milk. Clean enough! Marta said that there is no problem with child. But then our son couldn’t touch anything in the house. Not helpfull! Tele in living room and there was one man coming to watch TV. Strange! No english at all! 6

 

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *