Kuba 2013

image092

 

2013-06-17

Godzina 4 rano, rozbrzmiewają alarmy. Dwa, bo ostatnim razem jak musieliśmy wcześnie wstać, mój zawiódł. Szybka zbiórka, Maks odziany i pędem na lotnisko. Irlandia żegna nas deszczową pogodą co jest jakimś dobrym znakiem (nie dla tych którzy zostają) zważywszy na to, że 2 poprzednie tygodnie były piękne i żal byłoby wyjeżdżać wiedząc że to tak rzadko się zdarza.

Szybki skok do Amsterdamu, 1,5g na przesiadkę. Justyna zalicza Starbucksa, którego w Irlandii ze świecą szukać, a Maks pierwszy opieprz za niesłuchanie się. Już czuję, że parę pierwszych dni będzie go to spotykało często.

Samolot na Kubę leci gładko, choć parę turbulencji po drodze się zdarzyło. Każdy z nas zalicza po 2 godzinki snu, każdy w innym czasie. Parę filmów zaliczonych w tym polecony przez Justynę ‘The searching of Sugar Man’. Na Kubie lądujemy planowo i uzbrajamy się doświadczeniem w cierpliwość wiedząc, że czekają nas ‘miłe’ kontrole paszportowe, itp. O dziwo, prócz małego zgrzytu gdzie cofnięto mnie z kontroli paszportowej i zostałem dodatkowo przepytany na okoliczność naszej podróży, wszystko odbywa się nadzwyczaj sprawnie. Po odprawie paszportowej okazuje się, że nasze walizki już na nas czekają, więc pozostaje już tylko wyjść do hali przylotów. Pierwszą rzeczą jest wymiana gotówki, bo bez CUCów czy Pesso nie ma w ogóle, co wychodzić. Chcąc być szczwany jak dwa lata wcześniej, biegnę na piętro do hali odpraw licząc na mniejszą kolejkę w kantorku. Mam rację, ale niestety zostaję odprawiony z kwitkiem, bo w tym okienku można walutę wymieniać tylko w drugą stronę. Cwaniaki. Z uśmiechem, bo inaczej się nie da, schodzę na dół i ustawiam się w pół godzinnej kolejce.

Pamiętając, że na lotnisku Jose Marti obowiązuje opłata lotniskowa przed odlotem, udaję się do Informacji by sprawdzić czy obejmuje ona też loty lokalne i dzieci do jakiegoś wieku. Uprzejmie zostaję pouczony, iż obowiązuje wszystkich, włącznie z krajowymi lotami. Nic to, udajemy się, więc na piętro w celu odprawy na kolejny samolot. Na liście oczywiście naszego samolotu niet, więc z powrotem do informacji (tym razem na piętrze) z biletem w dłoni by dowiedzieć się więcej. Oczywiście okazuje się, że samolot odlatuje z Jose Marti, ale z Terminalu 1 gdzie odbywają się wszystkie loty krajowe. Ha! Widać, że udzielenie kompleksowej informacji za pierwszym razem jest nieosiągalne.

Na piechotę przemieszczać się nie warto, więc wsiadamy w taxi i za piątaka dojeżdżamy na miejsce. Taksiarz widząc turystów próbuje grać cwaniaka, że nie ma dokładnie wydać z, dwudziestu, ale po 2 minutach upominania się nagle cudem znajduje właściwe banknoty w portfelu. Lotnisko krajowe działa totalnie wyluzowanie i zarazem manualnie. Przeliczanie pasażerów, wpisanie numerów siedzeń, odbywa się, na co najmniej dwóch pozycjach. Przy okazji, opłata lotniskowa tu nie obowiązuje. Kontrola bagażu podręcznego to dowcip i już widać kubańskie podejście do pracy. Przy każdym stanowisku po 2-3 osoby więcej niż potrzebne, więc ogólnie wszystko wygląda tak, jakby nikt nie pracował. Dla Maksa mimo lokalnego czasu ok. 17, jest już, 22ga więc zapada w głęboki sen. Przed nami jeszcze 2,5g oczekiwania na odlot.

Sala powoli zapełnia się ludźmi lecącymi w różne miejsca, różnymi samolotami, ale odprawianymi o tej samej godzinie, przez tę samą bramkę. Miło na Kubie traktują mimo wszystko rodziny z dzieckiem, więc w momencie otwarcia bramki, wchodzimy do samolotu, jako jedni z pierwszych mając tylko nadzieję, że leci na nasze docelowe lotnisko. Samolot to normalny 737-400. W środku czysto i schludnie. Nie ma wyraźnych oznak zniszczenia ani przez ludzi, ani przez czas. Wyposażenie archaiczne, ale wszystko działa. Hamulce trochę skrzypią, ale samolot startuje gładko i zapewniam nam krótki, ale spokojny lot. Maks po chwilowym przebudzeniu, powrócił do fazy snu, i po jakimś czasie ja też do niego dołączyłem. Justyna dostawała pomału histerii z gorąca i czasu, jaki nam to zajmuje, ale dzielnie opanowała się. Mnie obudziło, pierwszy raz w życiu, dotknięcie kół lądowiska. Dziwne uczucie, bo nie byłem pewien, co się dzieje. Przez chwilę myślałem, że to po prostu turbulencje.

Maks nie postanawia się już obudzić wcale i kamiennym snem i spokojem znosi nasze przerzucanie go z boku na bok czy nawet kładzenie na bagażach. Lotnisko opuszczamy i spotyka nas miłe zaskoczenie, bo w przeciwieństwie do Bali, tu obiecany szofer czeka na nas i z wielkim uśmiechem wita nas w Holguin z wielką tablica ‘Justyna Bukowska’. To nasz aktualny właściciel domu w którym będziemy spać. Na imię mu Daniel. Po angielsku nie gada prawie nic, ale jak zawsze bez większego problemu rozumiemy o co nam nawzajem chodzi. Wsiadamy do jego wozu, pięknej Lady, i ruszamy. Nie ujeżdżamy nawet 20m bo zatrzymuje nas policja. Z doświadczenia już wiemy, że to nie rzadko się zdarza więc tylko grzecznie się przysłuchujemy pouczeniu w kwestii zatrzymywania się i wyjeżdżania spod lotniska.

Ruszamy w drogę i za 15CUCów i 30min jesteśmy już pod domem. Wydaję się być trochę poza centrum, ale na chwilę obecną nie obchodzi nas to bardzo, bo ważniejsze dla nas jest ułożenie Maksa, wykąpanie i samemu położenie się do wyra. Jest godzina 22 a my właśnie zakończyliśmy 23 godzinną podróż.

 

2013-06-18

‘Hej! Ja jestem głodny!’ – tymi radosnymi słowami obudził nas Maks o godzinie 4 rano. W pełni wyspany i gotowy do działania przymknął się jeszcze na chwilkę po zapchaniu bananem, makaronem serowym i zrobieniu 4 razy siusiu. Ostatecznie o godzinie 7 byliśmy już wszyscy na nogach i niecałą godzinę później byliśmy już w centrum. Podrzucił tam nas nasz gospodarz. Wedle słów syna gospodarza, który ma również na imię Daniel oraz ma córkę Danielę, i włada językiem angielskim, do pierwszego parku jest 1,5km. Szybkie zerknięcie na mapę, którą sam nam dał i po przejechaniu z ojcem, wiemy że raczej bliżej temu do 2,5km. Na spacer z Maksem w skwarze trochę daleko. Daniele dają nam cynk, że śmiało powinniśmy łapać bryczkę i nie zapłacić więcej jak 0,5CUC.

Miasto Holguin wydaje się całkiem spore. Pomiędzy dwoma głównymi drogami znajduje się z 4 czy 5 parków, na północnym końcu zakończone wzgórzem z 458 schodami. Siedząc na pierwszym z parków stwierdzamy, że nie ma jeszcze nawet godziny dziewiątej, więc jesteśmy bardzo wcześnie. Szybki spacerek pomiędzy 3 parkami i już mniej więcej wiemy, na czym stoimy. Sklepy znalezione, orientacja niezaburzona. Kubańczycy radośnie witają nas tradycyjnym pozdrowieniem ‘taxi?’ więc czujemy się już prawie jak w domu. Tak na poważnie zaskakująca jest ich ta troska o nasze nogi. Odległości w mieście są raczej małe, a tym bardziej przy spacerze, jeżdżenie taryfą wydaje się nie mieć sensu.

Pouczeni przez gospodarzy wiemy, że na wzgórze wybierać się jest najlepiej rano lub wieczorem ze względu na upał. Zbliża się godzina 12 więc radośnie namawiam rodzinkę na tę wyprawę. Maks cierpi z powodu uwierającego obuwia, ale po szybkiej naprawie z wykorzystaniem zębów ruszamy w drogę. By dojść do podnóża trzeba przejść parę przecznic. Przy jednej z nich znajduje się prawie-Wesołe Miasteczko. Prace naprawcze ‘wrą’ czyli jeden robi, 4 się patrzy. Jedynymi sprawnymi atrakcjami okazują się być niezbyt zwykłe huśtawki. Tak jak cała reszta, zrobione ze stali pancernej zapewniają radość maluchom i rodzicom dbającym o ich bezpieczeństwo.

Maks zadowolony z takiego obrotu wydarzeń jest bardziej skory do wyprawy w górę schodów. O dziwo Justyna też postanawia ruszać z nami. Pierwsze ~150 schodów przechodzimy wszyscy na własnych nogach, resztę Maks spędza w połowie na barana. Mimo wszystko sam z tego przechodzi co najmniej połówkę o własnych siłach. Duma. Na górze miał być krzyż, ale nie widzimy go w ogóle przez pierwsze 20min bo staramy się złapać oddech.  Dopiero po chwili widzimy go i zasiadamy w kawiarence na szybki napój. Pomysł  wejściem o tej porze nie był może idealny, ale z drugiej strony wcale nie niewykonalny. Udało się również zaliczyć wieżyczkę i popstrykać parę fotek plenerów.

Droga w dół jest dużo szybsza i bez problemowa. Na tym etapie postanawiamy wrócić na chatę by choć trochę się opłukać. Obiecujemy Maksowi przejażdżkę konikiem więc ruszamy w poszukiwaniu bryczki. Jak na złość nigdzie w okolicy nie widać żadnej. Pewno obraliśmy złą trasę. W połowie drogi Maks zapada w sen siedząc mi na barana. Opadając mi na ramię w końcu udaje nam się zlokalizować nas samych i bryczkę. Woźnica jak i przechodnie na mapie znają się w ogóle, tak samo ze wskazaniem kierunku do ponumerowanej ulicy. Dziwy. Po lekkich zawirowaniach, trafiamy na miejsce. Woźnica radośnie stwierdza, że jesteśmy winni 10.. CUC! Cwaniak kolejny. Dyskusję kończymy, na 2CUC bo nie chce nam się dalej kłócić no i Maks dalej śpi.

W domku Justyna dołącza do Maksa a ja zaspokajam swoje pragnienie czytania. Zważywszy na potrzebę snu w nocy, budzę śpiącą dwójkę po dwóch godzinach. Maks dość szybko nabrał energii, więc ruszamy na spacer po okolicy. Justyna do nas dołącza i po chwili zmierzamy nie planowanie znów w kierunku centrum. Wyłącznie z portfelem w kieszeni wiem, że to aż nadto by sobie poradzić. Tym razem łapiemy bryczkę przy pierwszej okazji, bo nie ma sensu drałować taki kawał na nogach. Wysiadamy przy kolejnym placu zabaw. Ten sam klimat, co wcześniej – stal i beton (solidne zjeżdżalnie). Niestety nie udaje się skorzystać gdyż brama jest zamknięta i jedyną możliwością dostania się do środka są dziury w płocie, które na tym etapie wydają się nam jeszcze mało stosowne.

Obiad zaliczamy w tradycyjnym ‘El Rapido’ upewniając się, że Maks też coś zje. Po małym spacerku ruszamy w drogę powrotną tym razem z większym sukcesem łapiąc bryczkę i płacąc dużo odpowiedniejszą kwotę. Najedzeni syfiastym żarciem po drodze dostrzegamy dopiero stoiska, których wcześniej szukaliśmy z bułkami z mięskiem świnki. Trudno. Zaopatrzeni w pół litra wyśmienitego rumu Havana Club Anejo Blanco wieczór spędzamy na ganku naszego lokum obserwując okoliczne, powolne życie. Gwiazdą wieczoru zostaje sex-turysta zajeżdżający do naszej Villi. Dziad na oko 70 letni z przydupą w wieku niespełna dwudziestu. Szał. Oczywiście nie może być za pięknie, bo Wackowi udaje się rozbić szklankę na zakończenie tego pięknego pierwszego dnia.

 

2013-06-19

Na wyjazd umówiliśmy się na godzinę dziewiątą gdyż wedle naszego gospodarza, Kubańczycy lubią sobie pospać. Z tego, co widzimy to kwestią jest raczej parę innych biznesów, które akurat miał tego ranka.

W miarę punktualnie ruszamy w podróż. Tak jak poprzednio, nie udaje nam się ujechać za daleko, gdy znów zatrzymuje nas patrol policji. Dokumenty i sprawność pojazdu sprawdzone więc ruszamy dalej drogę. Lada gospodarza spisuje się nieźle. Mknie szybko. Tak na oko w granicach do 80km/h. Na oko, bo wszystkie wskaźniki działają lub nie działają sobie jak chcą. Ta prędkość i tak jest niezłym osiągnięciem patrząc na stan dróg, które pocięte, połamane i dziurawe są w każdą stronę. Nie należy stresować się jadącą na czołówkę ciężarówką, kopcącą jak smok, bo wiadomo że kierowca na pewno znajdzie wyjście z tej sytuacji. Widoki zupełnie inne niż w na zachodniej czy centralnej Kubie. Tutaj przeważają wzgórza i fauna jest zdecydowanie bardziej tropikalna. Znacznie mniej też wszelakich pól uprawnych.

30 paro kilometrową trasę pokonujemy w niecałą godzinę. Miasteczko Gibara wita nas piękną pogodą i rozhulanym morzem. Jest zdecydowanie większe niż się spodziewaliśmy bo mieliśmy wrażenie, że jedziemy do takiej La Boci. Podobieństw też jest parę bo trafiamy do Casy która stoi przy drodze, a po jej drugiej stronie znajduje się już morze. Niestety przez fale nie będziemy w stanie wejść do wody już tu gdyż groziło by to niewesołym połamaniem na skałach. Nie zrażeni tym, przebieramy się czym prędzej w stroje kąpielowe i idziemy szukać innej plaży. Gospodarz kieruje nas w lewo odnosząc się do plaży o nazwie ‘Playa Blanco’ lecz po chwili dowiadujemy się od przechodnia iż tam trzeba się dostać promem.

Ruszamy więc na plaże miejską która widzieliśmy przy wjeździe do miasteczka. Miejsce tętni życiem i muzyką z wystawionego głośnika. Na piasku znajduję się seria jachcików, Optimistów jak mniemam, do których radośnie pakują się dzieciaki ze szkoły. Z czasu jaki spędzają zgadujemy, że przypuszczalnie to ich WF. Plaża sama w sobie nieszczególna. Do okoła trwają pracę ‘konserwatorskie’, ale śmieci i wyrzuconego z morza innego badziewia co niemiara. Nikt jakoś nie pomyśli byto zgrabić i uprzyjemnić sobie i innym miejsce. Dzięki uprzejmości ‘konserwatorów’ muzyka z głośnika rozbrzmiewa bardzo głośno przez cały czas spędzony na plaży. Do tego słychać stukot rytmicznego młotka, który wytrwale obija tynk z muru. Sami zadbamy sobie o swoje miejsce w cieniu jednej z paru palm-parasoli. Woda z powodu fal niestety nie jest tradycyjnie lazurowa ale nie mniej jest bardzo ciepła. Maks do ręki dostaje łopatę i w sumie mógłby tak spędzić następne parę godzin. Znajdujemy i wykopujemy parę krabów bardzo skorych do zabawy. Moczymy się, smażymy i ogólnie plażujemy na całego.

Parę godzin później, mówimy sobie dość i ruszamy w drogę powrotną. Po drodze znajdujemy centrum i kupujemy najbardziej potrzebne produkty na piwie zaczynając. Justyna w kawiarence kupuje Maksowi jakiś zimny napój i o dziwo, zostaje jej wydana reszta w Pesso. Koszt napoju to jeden Pesso więc z 1 CUCa zostaje 23 Pesso. Nasze możliwości się poszerzają. Na fali kupujemy jeszcze do zjedzenia pizze i bułkę z pastą rybną oraz kilka smażonych serowcyh kulek. Wszystko okazuję się bardzo tanie ale i też smaczne a jeszcze zostaje nam parę drobnych na kilka owoców zakupionych z zaparkowanej ciężarówki. Tak, za jednego CUCa można dużo. Muszę powiedzieć, że najlepsze mango jakie jadłam jest na Kubie. Smak zupełnie nieporównywalny do tego, które kupujemy w supermarketach. Po pierwsze jest ich wiele odmian po drugie, po krótkim podpatrywaniu Kubańczyków uczę się je jeść bez pomocy noża. Można również zrobić z mango napój do picia tylko trzeba wiedzieć jak umiejętnie go wyssać. Ten owoc traktowany jest tutaj jak jabłka w Polsce, jest ich pod dostatkiem i co rusz widać kogoś przegryzającego go podczas spaceru. Dowiadujemy się też, mimo naszych wcześniejszych informacji, że CUCi można spokojnie wymienić na Pesso nawet w banku. Poprzednim razem jakoś w pamięci zostało nam, że jest to zakazane i co najwyżej można było próbować wymienić na ulicy, bo takich propozycji było gęsto. Postanowienie na następny dzień już jest.

Po tych szybkich zakupach na mieście wracamy do Casy na prysznic i odsapnięcie którego wszyscy potrzebujemy. Chodzenie i zwiedzanie jest dla mnie mniej wyczerpujące niż spędzenie paru godzin na plaży. Godzinkę czy dwie później ruszamy z powrotem na ‘miasto’ by tuż przed zamknięciem zrobić zakupy na parę niezbędnych produktów. Spacerujemy sobie i dopiero teraz dostrzegamy parę ślicznych placów na których Maks biega z owocami drzewa chlebowego (?) i pożera lody z kubka. Po drodze na jeden z nich mijamy restauracje gdzie ciężko spracowana kelnerka zapadła w głęboki sen więc nie jest nam w stanie doradzić co dziś mają w menu. Przy drugim placu znajduje się większa restauracja gdzie nawet menu jest wydrukowane. Mała niepewność w której walucie podane są ceny, ale przy zapytaniu o to kelnerki i wyrazie na jej twarzy wiemy już, że to Pesso. Niestety wybór ogranicza się do jednego dania ze świni (reszta wyszła), jednej możliwości ryżu (trzeba poczekać 5minut) jednej sałatki (czyli ogórka w plastrach). Zamawiamy razy dwa plus tortilla bo nigdy nie wiadomo co Maks zje. Pochłaniamy żeberka które otarły się o mięso, Maksa faszerujemy ryżem i zapijamy solidnie piwem lanym z beczki  (4 Pesso za 200ml, w porównaniu do 1CUC za zwykłe piwo w puszce) i płacimy w sumie 66Pesso. Zostawiamy z gestem 5CUC i w miarę możliwości postaramy się wpaść ponownie, tym razem o wcześniejszej godzinie coby spróbować innych dań.

Wracamy do domu, kładziemy Maksa spać a sami spędzamy wieczór na piętrze na tarasie z widokiem na rozbujane morze i nadciągające nocne chmury. Kapnie tylko parę kropel a my zdążymy skończyć kupioną dzień wcześniej flaszeczkę. Ten biały rum to można by pić i pić. Ciekawe czy kiedykolwiek są z niego jakieś konsekwencje dnia następnego. Spać.

 

2013-06-20

Dziś Maks śpi całkiem przyzwoicie. Jedynie w nocy ja szaleje gdy Maks zapłakał bo szukam trzeciego łóżka i obijam się od mebli. Na pomoc przychodzi Justyna i po paru minutach wszyscy są z powrotem w objęciach Morfeusza. Śpi się tak dobrze, że gdy sprawdzam zegarek jest już za 10 ósma a my na ósmą prosiliśmy o śniadanie. Grzecznie zbieramy się by nie tracić dnia.

Na śniadanie obowiązkowe jajko. Jest to wakacyjny ewenement sam w sobie w krajach trochę dalszych, które mieliśmy przyjemność odwiedzić. Wydaje się, że bez jajka śniadanie to nie śniadanie. Forma dowolna, choć sądzę, że mogłoby wywołać pewną konsternację poproszenie o jajko po benedyktyńsku. Na Kubie do tego dochodzi szynka i ser i jakaś bułka. Wszystko poprzedzone talerzem z owocami, na którym 2 lata wcześniej królowała guawa. Tym razem, w tych okolicach, okropieństwem tym nas nie męczą.

Ruszamy przez miasto do banku by wymienić gotówkę. Kolejka niezła, ale Justyna dyskretnie dając znać palcami, że chcę dokonać transakcji wymiany, zostaje uprzejmie wpuszczona przed kolejkę. Wymienia 10CUC co daje nam 240 Pesso. Z nową gotówką ruszamy na stoiska z żarciem. O poranku, w przeciwieństwie do tego co przywykliśmy, jest tu otwarte stoisko z bułką z mięskiem świnki (Pan con Cerdo). Kupujemy 3 płacąc 15 Pesso. Do tego jeszcze parę piw i bułka ze smażona rybką i ruszamy z powrotem na tę samą plaże.

Scenariusz na plaży praktycznie ten sam. Żaglóweczki z dzieciakami ze szkoły, kopanie krabów (z których jeden wielkości może 7cm w odwłoku przeciął mi palec) i pływanie. Tym razem Maksa też bo w motylkach. Zabawa przednia. Tak jak i dnia poprzedniego o nasze bezpieczeństwo dba ratownik z czerwonego krzyża, z czym wcześniej się nie spotkaliśmy. Dla odmiany, w pewnym momencie na plaży pojawia się pan z tajemniczym wiaderkiem. Widząc kubańczyka który zakupuje ‘coś’ sami też od razu wykazujemy zainteresowanie i nie pytając co to, kupujemy. Już wiemy, że nigdy nie należy przegapiać takich okazji, bo można wiele stracić. Tym razem, tym ‘czymś’ okazuje się ciastko z marmoladą w kruchym cieście. Fajne i jak najbardziej warte spróbowania.

Po paru godzinach wracamy do domku się wykąpać i po krótkim odpoczynku wracamy do centrum. Maksa przekonujemy do jedzenia obiecując późniejsze lody. Sami zjadamy pizze i zakupujemy też bułki ze smażoną rybką (pyszne!) na wieczór. Po małej kłótni z potomkiem, zasiadamy znowu w restauracji gdzie przed budynkiem zaparkował autobus, a pomieszczenie wydaje się być pełne robotników. Udaje nam się podglądnąć, że mają na talerzach ryż i smażonego kurczaka więc bez zastanowienia chcemy tego samego. Niestety tak jak przypuszczaliśmy takie smakołyki zarezerwowane są tylko i wyłącznie dla nich. Po krótkiej dyskusji z ‘przesympatyczną kelnerką’ udaje nam się skosztować innej potrawy ze świni. Nazwy nie pomne, ale jest to jakaś forma gulaszu, tyle że oprócz mięska są też kawałki tłuszczu. Hmm, nie zostanę fanem tego. Wracając na nasz nocleg, zmieniamy trasę z opatrzonego już kierunku i bardzo dobrze bo trafiamy w końcu na parę straganów z owocami. Kupujemy upragnione banany Maksa (jeden z nich pochłania wręcz na miejscu) i ostatecznie trafiamy do domku. Młody jeszcze chwilkę rzuca kamieniami w wzburzone morze lecz ono nic sobie z niego nie robi i już do naszego wyjazdu z Gibary pozostanie rozfalowane.

Wieczór kończymy na tarasie z drinkami w ręku zastanawiając się nad życiem kubańczyków. Z jednej strony szkoda ich bo żyjąc w tym zamknięciu nie mają zbyt dużego pojęcia jak wygląda życie gdzie indziej. Wszystko co wiedzą to jedynie to co wychwycą w telewizji (anteny satelitarne chyba są tu zakazane bo naprawdę nie widać ich wcale), dowiedzą się od turystów lub od rodziny jeśli mają, a jest na to duża szansa, gdzieś za granicą. Z drugiej strony, dzięki właśnie temu, to miejsce i ci ludzie są tak niezwykli. Gdy nadejdzie ten czas, że Kuba się otworzy będzie to straszne zderzenie z rzeczywistością. W porównaniu z Polską, Kuba żyje w socjalizmie już parędziesiąt lat dłużej. Poza tym, od Polski zbyt dużo nie chciano, oczekiwano po jej otwarciu, tu natomiast wykorzystają wszystko bezlitośnie ze względu na niesamowite walory turystyczne tej wyspy. Trzecia szklaneczka Cuba Libre się kończy więc pora iść na dół przyłożyć głowę do poduszki.

 

2013-06-21

Dzień wcześniej wywiedzieliśmy się u naszego gospodarza jak to jest z tą Playą Blanco. Prom odpływa o 10 z przystani, wziąć trzeba ze sobą wszystko bo tam nic nie ma. Nie spieszymy się więc ze wstawaniem gdyż oprócz zjedzenia śniadania i zrobieniu małych zakupów (bułeczki ze świnią!) nic nam więcej nie potrzeba. Z małym poślizgiem po 10 odbijamy na małej łódce od brzegu. Na szczęście z daszkiem, bo płynie się prawie 30min na drugi brzeg. Dopływając do brzegu myślimy, że plażą docelową jest plaża, do której dobija prom. Z błędu wyprowadzają nas kąpiące się przy brzegu świnie i ogólny klimat bardziej wioskowej zmywalni niż kąpieliska. Upewniają nas w tym pasażerowie statku też. Cumowniczy informuje nas, że prom płynie z powrotem o 4:30 co nie jest niestety zgodne z tym co mówił nam nasz gospodarz (14) i trochę mniej nam pasuje bo co innego spędzić w słońcu, przynajmniej dla nas, 4 a 6 godzin. No nic.

Ruszamy w drogę za dwoma ‘przewodnikami’, którzy udają się jeszcze dalej gdzieś nurkować. Po może kilometrze wskazują nam plażę, która faktycznie jest urocza i wyłącznie dla nas (pływanie na golasa! Nie, żartuje). Niestety, poza ładnym piaskiem fajnie zacienioną krawędzią piasku, wejście do wody jest bardzo utrudnione przez skałki, które dodatkowo ze względu na fale, są niewidoczne w lekko zamulonej wodzie. Z pierwszej próby wycofuje się po paru metrach, po obiciu sobie nóg i wbiciu sobie w palec u ręki jakiegoś badziewia. Chwilowo pozostajemy przy kopaniu w piasku i ogólnym grzaniu swoich irlandzko wybielonych ciał. Po paru minutach ambitnie jednak ruszam w poszukiwaniu lepszej plaży którą chcieli przed nami ukryć tubylcy. Ruszam bez obuwia po ubitym trakcie z kamyczkami i rozgrzanym piasku. Przechodzę może kilometr i poddaje się bo niestety kolejne plaże albo są podobne albo jeszcze bardziej kamieniste. Na naszej plaży podejmuje kolejną próbę wejścia do wody, tym razem udaną. Biorę pod pachę ze sobą Maksa i w niewielkiej odległości od brzegu bujamy się na falach i uczymy się je przeskakiwać. Fajna zabawa i przypomina dlaczego fale są takie fajne.

Wziąłem ze sobą również maskę i rurkę, a przy poszukiwaniach innej plaży widziałem jedną kamienistą z przejrzystą wodą. Ruszam więc tam sam by spróbować troszkę pobuszować w podwodnym świecie. Ponownie bez obuwia (czemu?) szybciutko dochodzę do celu. Niestety po przejściu pierwszej warstwy skał, okazuje się, że drugą usłana jest kolczastymi zwierzakami których nie mam ochoty próbować omijać mając w głowie jakieś informacje z National Geographic, że mogą być trujące i ogólnie wyciąganie kolców może nie być takie proste. Po dezercji jednak postanawiam ruszyć jeszcze dalej by znaleźć jeszcze dalszy punkt gdzie z Maksem mogłoby być ciężko dojść, ale samemu może się okazać fajnie. Pomysł bez butów chybiony. Dwa kilometry może udało mi się przejść w największym słońcu dnia, po rozgrzanym piasku/kamykach. Oczywiście nadzieje były płonne i nic lepszego nie udało mi się znaleźć. Wracając wydawało się mi, że wszystko jest dwa razy bardziej gorące i kamienie bardziej kłują. Człowiek z miasta.

Po powrocie dowiaduje się, że Maksa zdążyły już drugi raz na tych wakacjach pogryźć mrówki, po tym, jak siadł pupą w dziurę w piasku którą Justyna wykopała by mógł zrobić kupę. Powoli dziecko dowiaduje się, że prawie każde fajne zwierzątko ma w zanadrzu jakieś narzędzie obronne.

Wcześniej już zdecydowaliśmy, że jeśli zobaczymy jednak wcześniej płynący prom to zbieramy się i powinniśmy być w stanie dojść na przystań nim dopłynie. Koło godziny 14 tak właśnie się dzieje więc dokonujemy szybkiej zbiórki. Do pomostu dochodzimy widząc oddalający się już prom. No pech. Ale z drugiej strony widzimy parę postaci, z którymi płynęliśmy wcześniej więc grzecznie siadamy w cieniu i czekamy na bieg wydarzeń. Po 20 minutach, prom wraca najwyraźniej z innej przystani. Wszyscy szybko się zbierają i wsiadają i niestety okazuje się, że dla nas miejsca już zabrakło. No pech! Kapitan potwierdza, że jeszcze przypłyną, ale trzeba czekać. Czas spędzamy oglądając świnie i zdobycze rybne lokalsów. Najbardziej przyciągające uwagę jednak jest ładowanie części jakiegoś świniaka na wóz. Już po załadowaniu niekoniecznie najświeższego mięska, które po prostu zostaje rzucone jak jest na ‘czyściuchną’ podłogę, okazuje się że jest problem z kołem. Powstaje więc debata co z fantem zrobić. Trwa to może z 30min w ciągu których mięso radośnie oblepia chmara much które niespieszno nikomu odganiać. Ostatecznie zostaje podstawiony drugi wóz, mięcho przeładowane i odjazd w bliżej nieokreślonym kierunku.

Czas w końcu na naszą kolej przeprawy promem. Docieramy sprawnie w granicach godziny 4 na miejsce. Robimy zakupy obiadowo kolacyjne i wracamy do naszej Casy. Szybki prysznic i odpoczynek i znów ruszamy na spacer. Mijamy po drodze ciekawe formacje skalne, nieużywany basen, blokowisko oraz idziemy przez całą ‘dzielnicę’ lekko wyklętą. Nie ma tu żadnych domów kolonialnych, a te co są nieraz bardziej przypominają szopę niźli co innego. Życie i życie. Jak wszędzie, niektórzy są bardziej zaradni inni lepiej urodzeni.

Na tarasie wieczorem obserwujemy pokaz błyskawic z trzech osobnych burz, z których żadna nie jest dość blisko by poprzeć swą moc miłym dudnieniem.

 

2013-06-22

Z Danielem umówieni jesteśmy o 9 więc pojawia się o 9:30 z uprzejmym uśmiechem i tłumaczeniem o kubańskiej zdolności do spóźniania. O dziwo nie przyjechał po nas swoją Ladą, ale pojawił się angielskim Consulem (kierownica z Kia, żadne wskaźniki nie działają) ze swoim kolegą. Przejażdżka drogą powrotną do Holguin mija bez atrakcyjnie. Na miejscu witamy i żegnamy się ostatecznie z Danielami. Rzeczy nasze przepakowujemy na fajnego jeepa i ruszamy dalej. Pojazd, jak dla nas tu nietypowo, oferuje sporą moc, dużo miejsca i solidny klakson. Tradycyjnie wskaźniki nie są w stanie pokazać z jaką prędkością się poruszamy (a kierownica jest z Peugota), ale na wyczucie dobijamy do setki albo lepiej. Tym pojazdem jedziemy do odległego o jakieś 170km Moa. Cena bardzo uczciwa bo tylko 50CUC i obiecane, że w pozostałą drogę do Baracoa nasz kierowca znajdzie nam transport który będzie kosztował tylko 20CUC. 70CUC za ponad 250km w sumie to naprawdę okazja. Trasa do Moa jest zróżnicowana bo wiedzie przez górki jak i też przez płaskie tereny. Flora ciekawa, osadzona na czerwonej glebie. Kierowcy się spieszy więc większość trasy pokonujemy lewym pasem, nawet jeśli nikogo nie wyprzedza. Nie mijamy żadnych większych miejscowości tylko czasem pojedyncze domki górujące gdzieś na wzniesieniu, lub parę bloków wzniesionych w szczerym polu (niemniej jednak zamieszkanych). Mimo solidnego trzepania na wertepach, Maks spokojnie zapada w sen znudzony przydługą trasą.

W Moa podjeżdżamy na jakiś postój taksówek i nasz kierowca zgodnie z obietnicą poszukuje dla nas transportu. Bezproblemowo znajduje się spora taksówka która po szybkim pasażerów popchaniu odpala. Troszkę zaskoczeni bo spodziewaliśmy się jeepa gdyż trasa przed nami ponoć ciężka. No nic. Wraz z 5 innych pasażerów ruszamy w trasę tym wozem (którego niestety z zamieszania nie udało mi się utrwalić na zdjęciu). Miasto Moa żegnamy widokiem na przemysłową część związana w wydobyciem rudy niklu. Wygląda to trochę jak rewolucja przemysłowa w Europie sprzed wieku. Ciemny dym wydobywający się z kominów, hałdy i ogólny syf nie pozostawiają złudzeń co do technik tu stosowanych.

Początek trasy nie wygląda źle i z radością kręcę pierwszy filmik o pokonywaniu dziur. Wkrótce jednak okazuje się, że dziury to nie problem, bo przekształcają się one w ogólny brak nawierzchni asfaltowej i pozostaje tylko tłuczeń wielkości piłek piłkarskich lub jako alternatywa dziury głębokości do pół metra. Większość czasu lepszą alternatywą okazuje się pobocze gdzie tak cudownego tłucznia nie zastosowano i można się może rozpędzić do 15km/h (a propos, kierownica z Volvo). Kierowca widać w pełni obeznany z trasą bo każdy nawet najmniejszy odcinek (50m) męczy auto by rozpędzić je. Głową zaliczamy solidne obicie metalowego sufitu a tymczasem Maks grzecznie śpi – tak go ukołysało to bujanie.

Żeby w pełni zrozumieć jak bardzo komfortowa była nasza podróż trzeba także zaznaczyć, że w środku znajdowało się koło zapasowe a na oknach zastosowane było oparcie wykonane z blachy – widoczność ograniczała się praktycznie do zera. Jak się okazało jeden z pasażerów, który dostąpił zaszczytu siedzenia na przednim fotelu poradził nam, że to jest długa podróż i powinniśmy ją przespać. Szczerze powiedziawszy to raczej pozostaliśmy przytomni licząc na wspaniałe widoki, z drugiej strony wszystkie te wstrząsy niespecjalnie pozwalały nam na to.

Droga, co najmniej była nudna a widoków, na które liczyliśmy brak. Zakładaliśmy, że pokonanie 67 km z Moa zajmie nam ok. 1,5h a zajęło 2,5h. Straszna męczarnia, więc nie zdecydowalibyśmy się na nią po raz drugi. Oczywiście nasz kierowca próbował nas zawieść do jakiegoś swojego znajomego, który również ma zakwaterowanie, ale pouczeni doświadczeniami z Trinidadu, stwierdziliśmy, ze nie damy się wrobić tym razem. Ostatecznie po pytaniach i telefonach dotarliśmy do naszego casa.  Mila pani doktor Ann wraz z mężem wypatrywali nas od dawna z balkonu.

Dom okazał się być bardzo czysty i zaproponowano nam drugi pokój dla Maksa. Po bardzo męczącej sześciogodzinnej podróży marzyliśmy głównie o kąpieli. Jak tylko udało nam się odświeżyć zdecydowaliśmy się przespacerować ulicami miasta i rozeznać się w topografii terenu. W związku z późną godziną i dniem tygodnia (sobota) większość sklepów była zamknięta, więc nie specjalnie mieliśmy wybór. Ostatecznie zostaliśmy zaciągnięci do jednego z lokalnych barów, gdzie na żywo grała kubańska kapela. Skusiło nas również menu, które zawierało pozycje mało dostępnie gdziekolwiek – pierś z kurczaka i frytki. Także również skorzystaliśmy z oferty i zjedliśmy smaczną kolację za bardzo przyzwoitą cenę. Ciekawą okazała się być cała sceneria w której to wszystko się odbywało. Ogólnie rzecz biorąc lokalna społeczność raczyła się rumem, który rozlewany był bezpośrednio do szklanek. O dziwo zostaliśmy poczęstowani alkoholem przez towarzystwo siedzące tuż obok.  Trzeba powiedzieć, że Kubańczycy potrafią się bawić. W pewnym momencie scenka przerodziła się w scenę typową jak z groteski. Podczas występu zespołu na pierwszy plan wkroczył dziwny człowieczek w stroju Spidermana na głowie noszącego kapelusz z obchodów St. Patrick’s Day. Przemaszerował dumnym krokiem przez całą salę i dumnie zasiadł przy stoliku. W tym samym czasie inny pomylony człowiek zaczął wykonywać ruchy falliczne w rytm muzyki, gdy następny wysoki pomyleniec paradował na czworakach przed orkiestrą wykonując, co najmniej mało synchroniczne ruchy. W tym momencie człowiek zadaje sobie pytanie czy z Kubą jest tak jak z Rosja – to po prostu taka mentalność? Bardzo trudno obiektywnie ocenić takie sytuacje!

Kiedy tylko orkiestra zakończyła występ ruszyliśmy w stronę Meleconu, żeby zlokalizować plażę. Jak się okazuje wcale nie jest tak daleko wiec zakładamy, że będzie to nasz jutrzejszy kierunek. Przesiadujemy spokojnie, obserwując bębniące fale, po czym spokojnym krokiem ruszamy do domu. Po szybkim prysznicu próbujemy położyć Maksa spać ale niestety on sobie odpoczął podczas podróży więc wszyscy troje idziemy na taras. Młody dokazuje sobie do godziny 11. Na pewno nie pomaga mu w zaśnięciu dyskoteka która jest dwa domy dalej. Wielkie hity w wersji hiszpańskiej, czad.  W końcu przymuszony zostaje wpędzony do łóżka a my wraz z nim. Po kolei zamykają się powieki całej trójki i tak kończymy nasz długi dzień.

 

2013-06-23

Niedzielny poranek zaczynamy relatywnie wcześnie, ale bez przesady. Idziemy przez miasteczko by dokonać małych zakupów, które mają nam starczyć na plażę. Miasteczko wydaje się senne i jedynie parę sklepików jest otwartych. Ogólnie w oczy rzuca się dużo bardziej turystyczny charakter miasteczka niż się spodziewaliśmy. Od głównego placu odchodzi może 100m deptak, a przy obu rzędy restauracji. W bocznych uliczkach nie widać knajpek ‘ofertas’ które mogłyby nam zaoferować jakąś tanią alternatywę do jedzenia. Jest ich naprawdę garstka. Trudno.

Ruszamy na wschód w kierunku plaży, którą widzieliśmy z daleka dnia poprzedniego. Spacerek jest dość konkretny, ale przecież jesteśmy wypoczęci. O powrót będziemy się martwić później. Gdy dochodzimy do granicy piasku, wiemy już, że to jeszcze nie koniec drogi. Początek plaży raczej brudny i jakoś tak niemiło. Znajduje się tam za to stadion/boisko do baseballu na którym nawet rozgrywa się jakiś mecz. Póki co mijamy ten dziw i ruszamy dalej. Po kolejnych 500m, a może i kilometrze, decydujemy się na ostateczne miejsce. Jest trochę cienia i plaża w miarę czysta. Dla odmiany, piasek wzdłuż całej plaży jest ciemny. Nie jest to najmniejszym problemem jeśli chodzi o zabawę z częścią zalewaną przez falę, lecz staje się utrapieniem gdy trzeba przejść na boso przez część suchą.

Czas mija szybko przy dobrej zabawie. Z ciekawostek jedynie zostałem poparzony pierwszy raz w życiu przez meduzę. Jako, że był to pierwszy raz ciężko powiedzieć czy było to poważne czy byle co. Ogólnie nie szczypało bardziej niż pokrzywa, tyle że oparzenie było na o wiele większej powierzchni i dużo gęstsze. Nie, nie musiałem sobie sikać na rękę. W drodze powrotnej zatrzymujemy się chwilkę pooglądać rozgrywkę meczu w baseball w sumie dziwiąc się, że mimo skwaru jeszcze nie przestano. Zagaduje nas koleś z BiciTaxi oferując swoje usługi. Justyna jest jednak niechętna, a biedny koleś myśląc, że po prostu jesteśmy niezdecydowani, obniża cenę aż do zera. Justyny nawet to nie przekonuje. Ruszamy dalej i zatrzymujemy ostatecznie bryczkę, w ten sposób dostając się do centrum.

Resztę dnia spędziliśmy spacerując i oglądając resztę miasteczka. Zeszliśmy je prawie z każdej strony obserwując życie w domach i ludzi na ulicach. Zjedliśmy lody (lodziarnia otwarta do prawie 10PM) i hot dogi (!) (sklep otwarty do 11PM). Później zeszliśmy na Malecon gdzie Maks znalazł małego krabika, którego skutecznie męczył, ale zarazem pilnował, aż do powrotu do domu. Drinki przed domem i niedługo później sen gwarantowany.

 

2013-06-24

Dzień wcześniej przeliczyliśmy nasze fundusze. Wymienionej gotówki nie starczyłoby nam już na transport do Santiago de Cuba. Dodatkowo patrząc na to ile dopiero wydaliśmy decydujemy się na powrót do Havany samolotem. Tak, więc plan na poranek jest by dorwać się do Internetu zabookować przelot, udać się do banku i wymienić gotówkę oraz przejść się po poniedziałkowo otwartych sklepach by odnaleźć produkty, których wcześniej nie dało się kupić. Ostatecznie z tego wszystkiego do godziny 12: 30 udaje się w pełni załatwić tylko bank. Tragedia.

Zakupy – sklepy, które wcześniej były zamknięte okazały się głównie przemysłowe.

Samolot – Internet o dziwo śmiga, ale na CubaJet loty są niedostępne a na Cubana, mimo że się pokazują, nie jesteśmy w stanie ich zakupić.

Bank – dostajemy numerek i grzecznie czekamy w okazyjnie klimatyzowanym pomieszczeniu. Po niecałej godzinie, gdy jest już prawie nasza kolej, pan ‘kolejkarz’ z gestem przynosi nam nowy numerek w którym dostajemy pierwszeństwo ze względu na dziecko. Dzięki.

Miasteczko w poniedziałek doznało nowego życia. Nagle na ulicach pojawiło się mnóstwo turystów i miejscowych. Pełno budek się pootwierało, (choć nadal z bardzo ograniczonym menu) plus jakiś bazar. Ogólnie turystyczny badziew. Szkoda.

Tak więc jest już po południu a my chcemy jeszcze skoczyć gdzieś na plażę. Najpierw więc do knajpki gdzie pierwszego dnia udało nam się dobrze zjeść, a następnie w kierunku wyjazdu z miasta coby jakąś taksówkę złapać. Niestety jak na złość nic o tej porze nie jedzie więc schodzimy w dół drogi do części typowo lokalnej i przechodzimy na plażę używaną jedynie przez lokalsów. Warunki piaskowe takie same jak na plaży na drugim końcu miasta, ale jeszcze ciszej. Pierwsze pół godziny obserwujemy miejscowych wyciągających sieci. Jest ich chyba z pół kilometra i rozciągnięte są w kształcie ‘U’ wzdłuż plaży. Efektem ich roboty jest wiadro niedużych rybek (tak 20 centymetrowych) plus jedna spora, około 70cm. Hmm, nie jest tego zbyt dużo, ale o zdolnościach kubańczyków ogólnie napiszę później.

Maks ponownie bawi się godzinami w piasku. Gdy właściwie decydujemy się już zbierać, pada pytanie czy chciałby jeszcze popływać. Zgadza się i nagle odkrywa ponownie radość z unoszenia się na falach, bycia podnoszonym w górę i ogólnie wszystkim innym związanym z wodą. Radocha na całego i nikt nie ma ochoty wychodzić. Robi się już jednak wieczorowa pora, więc zaganiamy Młodego do domu na kąpiel. Po drodze do domu zostajemy zaczepieni przez dwóch lokalnych obywateli czy nie chcielibyśmy pojechać na wycieczkę – na plażę Maguana, popłynięcie łódka po rzece Toa lub wejście na wzgórze El Yunqe. Bardziej zmęczeni aniżeli w pełni sprawni do tego by się na coś zdecydować obiecujemy wrócić później i porozmawiać o szczegółach.

W domu po kąpieli Ana informuje nas, że za godzinę zjawi się kierowca porozmawiać o szczegółach dotarcia do Santiago. Wiedząc o tym, że obiecaliśmy pojawić się na placu, bo w sumie zdecydowaliśmy się wybrać na piękną plażę aniżeli kolejny dzień wędrować po Baracoi. Niestety kierowca się nieco spóźnia, więc Wacek biegnie na plac, a ja postanawiam poczekać na niego. W końcu pojawiają się dwa szczyle i poprzez tłumacza Ane próbujemy się dowiedzieć szczegółów podróży. Kilka minut później pojawia się Wacek, więc ze 120 CUC schodzimy do 105 CUC, tak więc transport do Santiago gotowy na środę rano.

Dla odmiany by nie siedzieć przed domem, ruszamy do centrum by zobaczyć miasteczko wieczorową porą i zjeść jakąś kolację. Ludzi na ławeczkach pełno więc siedzimy i oglądamy. Dredziarza z dredami w czapeczce tak pionowej, że wygląda jak czupryna pani Simpson. Dziada sex-turystę, który przechodzi z jedną małolatą, by po godzinie pojawić się znowu z dwiema innymi. Spidermana, tym razem w przebraniu harlequina. Angolów czy innych anglojęzycznych totalnie bladych obywateli, którzy dopiero wieczorem wyszli, by grupowo i z przewodnikiem zwiedzać miasto… I już po chwili dobiegają do nas Luis i Harnold!? Porozmawiać o wycieczce. Decydujemy się na wszystkie opcję, z tym, że ja z Maksem pojedziemy na plaż, a Wacek w tym czasie będzie się wspinał. My popijamy sobie naprawdę dobre i mocne, mojito zakupione w przy placowym barze. Maks tymczasem zużywa resztki sił na bieganie. Non stop. Poważnie. 20 min później zziajany nadal biega, tym bardziej, że na placu pojawiło się paru chłopaków, z którymi może się ścigać. Wszystko kręci się wokół tego kto wygrał i kto się wywróci. Szaleństwo. Zabawa kończy się, gdy podczas wspinania się na ławkę, żeliwne obramowanie przewraca się na jednego z chłopaczków, na szczęście nie miażdżąc, ani nie łamiąc mu nogi. Ot, Kuba. Maks na chwilę siada i to wystarcza by cała energia odpłynęła i zasnął w dwie sekundy. Pora, więc wracać do domu, a że mojito szumi w głowie my dołączamy do Maksa bardzo szybko.

 

Dygresja mała na temat ludzkiej pomysłowości i zaradności.

Obrazek: kubańczyk koszący trawę wzdłuż drogi. Zgięty wpół z maczetą w dłoni, ciacha przy ziemi zielsko, nawet jeśli jest to niziutka trawka. Takich osób widać dużo, z rzadka znajdują się specjaliści którym ktoś mądry wymyślił ostrze obusieczne osadzone poprzecznie na długim kiju dzięki któremu mogą normalnie stać wyprostowani i jedynie machać ów kijem. O kosach to tu na pewno nie słyszeli.

Przytaczam ten obrazek by przybliżyć jak to jest z kubańską pomysłowością. A jest jej niemal brak. Patrząc nawet na tak prostą czynność, którą wykonuje dużo osób, można by się szybko pokusić o udoskonalenie. Nawet, jeśli nie w perspektywie krajowej to własnej. Brak jest inwencji, która pozwoliłaby im samym sobie pomóc. Tak jak dostaną jedną rzecz, tak ją traktują i nie szukają lepszych alternatyw. Innym przykładem może być ogólnie pojęte ‘customer service’. Póki, co nie widzą jeszcze związku między zadowolonym klientem a napływem gotówki. Komercjalizacja kraju szybko to pewnie zmieni i przetrwają tylko najsprytniejsi. O obsłudze w sklepach nawet nie wspomnę dużo, bo pięć ekspedientek, z których żadna nie ma ochoty podejść do klienta to standard. Inaczej też mogłoby być na przykład na plaży, – jeśli ma ktoś tyci knajpkę przy niej, nie powinno być najważniejsze nagabywanie klienta, co pięć minut czy czegoś nie chcę, ale ruszenie dupy i posprzątanie tego swojego kawałka plaży (tutaj oczywiście muszę dodać o wspaniałym Playa Larga, gdzie plaża była sprzątnięta zanim jeszcze się obudziliśmy. Da się? Da). Wszędzie leżące śmieci jakoś nas nie zachęcają.

Wyjątkiem tu są chyba tylko pojazdy silnikowe, które, jak koty, przechodzą tu dziewięć żyć i każdy właściciel potrafi przy nich chyba zrobić wszystko.

Co do zaradności to jest ona typowa socjalistyczna. Mimo że nikogo na nic nie stać to wszyscy wszystko mają. Czyli dużo rozkradania tego, co ‘państwowe’, a jeśli coś jest wszystkich to jest niczyje. Pensja, jaką dostają nijak się ma do tego na co mogą sobie pozwolić. Co bardziej inteligentni i z możliwościami zainwestowali by stworzyć, Casa Particulares dla turystów. Aktualnie na Kubie jest ich mnogość, bo jak ktoś podpatrzył jak sąsiadowi się dobrze układa, sam zapragnął tego samego. I narzekanie ich, jak to państwo im z tego dużo zabiera (200CUC miesięcznie) jest trochę nie na miejscu, skoro liczą sobie, 25CUC za noc plus ceny posiłków. Przy odliczeniu dni bez gości itp., nadal kończą z kwotą parokrotnie przekraczającą zarobki normalnego robola.

2013-06-25

Dzisiejszy dzień rozpoczyna się bardzo szybko, bo już o 7.30 wstajemy by zdążyć na umówioną 8.30. Jak się okazuję wszyscy przybyli o czasie i po zapakowaniu się do jeepa ruszamy w drogę. Jak się później okazuje, aby dojechać we wskazane miejsce i odwieźć nas do domu potrzeba 3 Kubańczyków – kierowcę, pana dyrektora i tłumacza, który w pierwszej chwili wydaje się być przewodnikiem. Pierwszym przystankiem okazuje się być podnóże góry El Yunque, gdzie Wacek postanawia zdobyć szczyt. My natomiast niespiesznie ruszamy na plażę oddalona o niecałe 20 km od Baracoi – Maguana. Ta sama droga, którą poprzednio pokonaliśmy do Baracoi z Moa. Tym razem wiedząc, że jest znacznie krócej z uśmiechem na twarzy pokonujemy kolejne kilometry. W pewnym momencie zostajemy zatrzymanie przez policjanta, który chcę się dostać do Maguany. Z tego, co udało nam się zaobserwować to tutaj normalne, ze sektor publiczny ma duże udogodnienia. Po godzinie drogi docieramy do Maguany. Plaża rzeczywiście bardzo ładna, złoty piasek, palmy i brak ludzi – tak, więc wszystko, czego się spodziewaliśmy. A czego się nie spodziewaliśmy – świnki wietnamskiej ryjącej dziury w piasku nieopodal, stadka wygłodniałych psów, wizytacji rodziny kurek, natarczywych sprzedawców kokosów, mango, bibelotów oraz innego rodzaju produktów. Kiedy człowiek dociera do takiego miejsca ma nadzieję uwolnić się od takiego typu naciągactwa, a tu proszę wszystko dostępne. Bez pośpiechu zajmujemy miejsce pod parasolem, żeby choć trochę schować się w cieniu gdyż Wacka powrót ma nastąpić około godziny 14.

Bardzo leniwie mija czas, a my korzystamy z uroków słońca, morza i spokoju panującego wokół. Oczywiście nasz ‘przewodnik’ obiecał, że w pobliskiej restauracji kucharz ugotuje nam cokolwiek będziemy chcieli, ale jak tylko proszę o makaron lub frytki dla Maksa, okazuję się, że tego nie posiada. Tak właśnie wygląda to, co zostaje nam powiedziane lub obiecane a spotkanie z rzeczywistością. Ostatecznie decydujemy się na ryż, który Maks z chęcią zjada i karmi nim zwierzątka, które nam towarzyszą.

W tym czasie w lasach wyspy Kuba, przez zieleniec przedzieram się ja. Po tym jak wyrzucono mnie na pierwszym postoju, zostaje przedstawiony mojemu przewodnikowi o imieniu Rafael. Jako, że nie zakładałem zbytnio łażenia po puszczy, na wyprawę pojawiam się w stylowych sandałach. Tymczasem mój guide zakłada wysokie skarpety i wysokie buty. No nic, myślę sobie, jakoś to będzie. W przewodniku napisano ‘2 godziny nietrudnego podejścia’ więc wierzę, że będzie dobrze. Od góry która jest płaskowyżem znajdujemy się nadal w pewnej odległości więc ruszamy w drogę. Wpierw bardzo spokojnie przez uprawy bananów, kakao czy też innych dobroci, powoli zmieniamy widoki na bardziej leśne z przewagą bambusów, palm i różnych innych drzew. Co rusz podchodzimy troszkę w górę by znów zejść niżej gdzie przepływa jakaś kolejna albo ta sama rzeczka. Mój przewodnik daje radę przechodzić przez to bez zdejmowania butów, bo wlewa mi się woda do środka. Z doświadczenia wiem, że łażenie w mokrych sandałach jest co najmniej nie wygodne więc grzecznie za każdym razem zdejmuje me obuwie. Mija nam tak może z pierwsze 40 minut drogi. Po drodze Rafael pokazuje mi wielkie robale, których nazwy nie pomne, oraz mimozy, których listki składają się pod dotykiem palca. Fajne.

Powoli zaczynamy podchodzić pod górkę, jednak na pewno nie jest to główne podejście, gdyż czasem przez drzewa prześwituje mi zarys góry, na którą zmierzamy. Po godzinie i dwudziestu minutach od wyjścia, docieramy na małe wzniesienie, na którym przewodnik informuje mnie, po hiszpańsku oczywiście, że mogę porobić zdjęcia góry z bliska. Powoli dociera do mnie, że nie ma w planie wejścia na sam szczyt. Przechodzimy przez zagrodę do ostatniego domu w okolicy. Kozy, świnie, konie, woły, indyki, kurki i pasieka – całkiem konkretne zaplecze. W domu z sześć osób dorosłych, plus dwójka brzdąców zamkniętych w kojcu/klatce. Wszyscy bardzo mili, częstują miodem (cherlam od przyjazdu i przewodnik stwierdził, że to najlepsze lekarstwo), którego nie cierpię – leją oczywiście pół szklanki. Mniam, eh. Do tego grejpfrut, kokos do picia, kokos do jedzenia. Na dokładkę znowu miód, tym razem podany w formie bardzo oryginalnej bo jeszcze na woskowym plastrze. Wziąć do buzi, wyssać cały miód, a ładną kuleczkę wosku wypluć do miski – będzie na świece. Zostawiam im 5CUC, za które dodatkowo dostaję małą butelkę miodu. Przechodzę się po tym oddalonym od wszystkiego gospodarstwie. Mimo wszystko, wszystko wydaje się być nieźle ułożone. Obok domu rośnie też kawa i tytoń.

W międzyczasie zagaduje tego mojego przewodnika o szczyt góry. Mówię, że myślałem, że właśnie tam idziemy. Na początku niezbyt rozumie i tłumaczy mi jeszcze coś o strefie militarnej wokół szczytu, jednak w końcu poważnieje i zaczyna dopytywać starszego domu o szczegóły możliwości wejścia. Obaj tłumaczą mi, że podejście jest bardzo bardzo ciężkie (też bym tak zgadywał widząc to, co widzę) no i poza tym mam nieodpowiednie obuwie. Daję za wygraną obiecując sobie po powrocie sprawdzić jak to jest z tą górą. Przewodnik (książka) paro letni już więc może się coś pozmieniało. Poza tym opis Baracoi i okolic póki co nie był zbyt zgodny z tym co sami zobaczyliśmy. Trudno. Przed następnym wyjazdem obiecuję sobie sprawdzić czy żadnych gór nie będzie i wziąć ze sobą porządne buty – mogą przecież jeździć w głównym bagażu, nic mnie to nie kosztuje.

Jako, że przy podejściu nie chciałem marnować bezsensownie sił, dopiero teraz wyciągam aparat i idąc tę samą drogą, pstrykam rzeczy które mi się podobały. Godzinkę później jesteśmy już na dole. Do umówionego przyjazdu auta zostaje jeszcze 30min więc Rafael próbuje mnie namówić na odwiedziny małego rancza roślinnego by popodziwiać to samo co widziałem w naturze po drodze. Uprzejmie dziękuję.

W tym czasie około godziny 12 zostaje poinformowana, ze cała trójca jedzie odebrać Wacka i już wkrótce będą z powrotem. I oto przed 14 pojawia się Wacek, więc korzystamy z wody i słońca informując jednocześnie naszego przewodnika, że będziemy gotowi wyjechać ok. 15. I rzeczywiście mniej więcej o tej godzinie ruszamy w drogę powrotną, tym razem nad rzekę Toa, popłynąć łódką i zobaczyć las. Maks zaraz po wyjeździe zasypia mieląc w buzi bułkę, a mu wytrząśnięci przez auto dojeżdżamy do Rancho Toa. Na wejściu do rzeki Kubańczyk myje swojego konia, łącznie ze wszystkimi możliwymi okolicami a nasz przewodnik pyta nas się czy chcemy popływać. Ze względu na całą sytuację oraz Maksa, który jeszcze pomrukuje coś przez sen decydujemy się na podróż łodzią i co? Okazuje się, że jest już za późno na tego typu przeprawy i musimy wrócić jutro. Zawiedzeni i nieco rozczarowani prosimy by zawieziono nas do domu. Po chwili kierowcy bez problemu udaje się odstawić nas pod ‘casa’. Kiedy ja niosę Maksa do śpiącego do domu, Wacek próbuje negocjować cenę wycieczki, gdzie niby wszystko było ‘all included’, a w gruncie rzeczy musieliśmy zapłacić za leżaki i parasole na plaży a wycieczka łodzią nie doszła do skutku. Oczywiście wszystko okazuje się być naszą winą, bo za długo siedzieliśmy na plaży i dlatego nie zdążyliśmy na łódź. Wacek ostatecznie płaci ustaloną cenę, ale wyraża swoje niezadowolenie i brak profesjonalizmu, gdzie nikt nie znał szczegółów tej wycieczki. Niestety ta nacja nie zna jeszcze znaczenia ‘nasz klient, nasz pan’ a już niebawem przekonają się, że jest to najszczersza prawda.

Wymęczeni słońcem zażywamy kąpieli i rześcy wyruszamy do naszego baru na obiad. Po solidnym posiłku za przyzwoitą cenę, kupujemy czekoladki z Baracoa jako typowe souveniry z tej miejscowości i powoli idziemy do domu, bo zmęczeni myślimy o odpoczynku. Kiedy chłopaki wypoczywają w chłodnym pokoju ja postanawiam wyruszyć na koniec miasta i poszukać owoców do kupienia na podróż. Niestety nie udaję mi się nic znaleźć, ale mogę zrobić kilka fotek Krzysztofa Kolumba i opustoszałych wieczornych ulic. Po powrocie staramy się położyć Maksa spać i spakować nasze bagaże przed kolejną podróżą. Zasypiamy bardzo szybko z myślą o Santiago de Cuba.

 

2013-06-26

To kolejny dzień, kiedy wstajemy wcześnie rano by ruszyć w dalszą podróż. Młodzi z wypożyczonym Suzuki Jimny pojawiają się punktualnie. Nadal jest ich dwóch i wygląda na to że będziemy więc podróżować w piątkę. Jakimś cudem obie walizki mieszczą się do miniaturowego bagażnika tego pojazdu. My w trójkę na tylnej kanapie zajmujemy miejsce, które normalnie przeznaczone jest dla dwóch osób. Mimo wszystko nie jest najgorzej. Szybko przekonujemy się, że jeden ze szczyli póki co uczy się jeszcze jeździć. Nie ma problemów z obsługą samochodu, ale drugi poucza go (i całkiem nawet sensownie), co do zasad poruszania się po drodze. Gdy wjeżdżamy w teren górzysty, następuje zmiana miejsc i za kierownicą zasiada ten bardziej doświadczony. Auto męczą obaj na zbyt wysokich biegach, co nawet Justynę wkurza i mówi, że sama już wolałaby prowadzić. Droga – niebo w porównaniu z tym, co było z Moa. Ale przede wszystkim cudowne widoki, część trasy wiedzie stricte przez góry i tu znienacka wyskakują z lasu ludzie z naręczami owoców lub zwierząt, by tylko je sprzedać; druga część trasy prowadzi wybrzeżem, więc możemy podziwiać bezkresne morze. W części od Baracoa przez góry zrobiona z płyt, na szczęście dobrego gatunku, więc niepołamanych za bardzo ani bez wielkich dziur w łączeniach. Po drodze zaliczamy parę postojów ze względu na Maksa, który potrzebuję się wypróżnić oraz napełnić bananami kupionym na straganie przy szosie. Poza tym droga mija spokojnie. Wjeżdżamy nawet odcinkami na autostradę, która zaczyna się tak samo niespodziewanie jak i kończy. Prędkość maksymalna to nawet 110 km/h (w tym aucie wszystko sprawne).

Do Santiago wjeżdżamy z mniej doświadczonym kierowcą za kółkiem. Kończy się to tym, iż niemal skręcamy pod prąd, pokonujemy zamknięty totalnie odcinek drogi mimo idealnego oznakowania, i ogólnie błądzimy. Pytają co parę metrów jak dojechać, ale nie są w stanie wykorzystać dobrze tych informacji. Sami obserwujemy drogę dokładnie i w pewnym momencie sami żądamy zatrzymania. Casa znajduje się w odległości 20m. Gdyby nie to, pewno jeździlibyśmy jeszcze z 30min.

Rozliczamy się z nimi i przenosimy bagaże do nowego pokoju. Jest nieduży a zarazem kolonialnie bardzo wysoki, jakieś 6,5m. Pomieszczenie nie ma niestety okna na zewnątrz, co jest dużą stratą. Uwagę naszą zwracają kręte schody prowadzące jeszcze piętro wyżej. Pytamy o nie właścicieli i dowiadujemy się iż mieli tam również pokoje, ale rok temu przy huraganie zostały one zdmuchnięte. Idziemy obejrzeć efekt. Wszystkie śmieci uprzątnięte, więc zostały tylko resztki ścian i pojedyncze, prawie całe pokoje. Roztacza się stąd za to piękny widok na główny plac i kościół. Już wiemy, że pojawimy się tu jeszcze wieczorem na naszego tradycyjnego drinka. Na dole dogadujemy się z całkiem nieźle mówiąca po angielsku właścicielką jak dostać się na dworzec. Jako, że nie udało się nam zdobyć biletów na samolot, decydujemy się na powrót pociągiem. W dyskusji, ta opcja zostaje nam odradzona ze wskazaniem na autobus. Bilety możemy kupić już na rogu naszego budynku. Świetnie. Zostawiamy bagaże i ruszamy do biura Cubatur po bilety. Personel o dziwo nawet względnie rozumie i mówi w języku angielskim, więc nie mamy problemów z porozumieniem się. Pani bierze telefon i zaczyna wybierać numer żeby się dowiedzieć czy są jeszcze bilety na określony dzień i godzinę. Niestety odpowiada jej tylko zajęty sygnał, wiec raz po raz wybiera numer. I tak przez kolejne 15 minut, a my w tym czasie siedzimy spokojnie i czekamy. Jak się okazuję nie mamy szans teraz uzyskać informacji i mamy za zadanie wrócić za godzinę. Postanawiamy się rozejrzeć po najbliższym centrum a przede wszystkim kupić coś do jedzenia dla Maksa. Santiago to jest miasto wiec jesteśmy w niewielkim szoku po wyjeździe z rolniczej prowincji. Już po chwili dopada nas ‘naciągacz’, który okazuje się być synem właściciela naszego domu. Jesteśmy zdziwieni, bo bardzo dobrze mówi po angielski i zaraz jak z karabinu maszynowego wskazuje kolejne miejsca, które powinniśmy zobaczyć. Dziękujemy za wskazówki i ruszamy do sklepów. Po zakupieniu kilku produktów spożywczych w tym najważniejszych jogurtów i długopisu, (który okazuję się być ołówkiem technicznym) udajemy się do jadłodajni. Tuż przy wejściu do całodobowej ‘restauracji’ kazano nam umyć ręce przy wejściu. Wydaję nam się to lekko podejrzane, ale myślimy o daleko posuniętych zasadach higieny osobistej przy posiłku. Wacek zamawia coś z menu oraz pizze z serem. Cosiem okazują się być ziemniaki z gulaszem mięsnym. Po posiłku kelner – próbuje z nami numeru na turystach – pomimo cen w peso chcę żebyśmy zapłacili w CUC, ale nie równowartość, lecz pięciokrotnie więcej. Wacek twardo prosi o przeliczenie i ostatecznie możemy zapłacić w peso. Wychodzimy na Parque Cespedes i nagle znikąd wyrasta ‘naciągacz’(niestety nie potrafimy sobie przypomnieć imienia) i zaczyna nam opowiadać gdzie mamy się teraz udać. Decydujemy się na spacer bez określonego celu i nagle pojawia się po dwóch przecznicach znajomy naciągacz, który sam postanawia zaprowadzić nas na schody, dom Fidela Castro, jego pierwszą szkołę oraz Casa de la Tradi… Początkowo traktujemy go bardzo życzliwie, ale dobrze wiemy, że nie robi tego z dobroci serca ale ma w tym interes. Po zaprowadzeniu nas do Casa Dela… rozpoczyna się prawdziwa burza, więc pomimo tego, że chcieliśmy się ulotnić nie możemy. Naciągacz wyprzedza nas i nie chce pieniędzy tylko jednego drinka. Nie mając, dokąd uciec zasiadamy z nim do stołu i dowiadujemy się paru ciekawych rzeczy, które uległy zmianie od naszego ostatniego pobytu.

Po pierwsze wypytuje o kwestie waluty. Tak jak wcześniej mi się zdawało, peso nacionale nie było dostępne dla turystów. To, że teraz tak bez problemu dokonujemy wymiany jest ‘zasługą’ Raula Castro. Nasz ‘naciągacz’ żali nam się jak to źle i w ogóle, ale my spokojnie przypominamy sobie, że ceny za towary z importu dwa lata temu były takie same jak teraz. On głównie uderza w ceny drinków w barach, ale znowu na ulicy jedzenie i napoje są dokładnie w takiej samej cenie jak przedtem. Nie wytłumaczysz.

Po drugie dowiadujemy się, że Kubańczycy mogą teraz swobodnie podróżować. Na terenie kraju i poza nim. Dziwiliśmy się wcześniej ilością ‘foto kiosków’ w mieście, teraz znalazło to wyjaśnienie. Oczywiście wyjazdy zagraniczne objęte są nadal kwestią wiz, ale jednak teraz możliwość już istnieje. I znowu nasz ‘naciągacz’ żali się, że co z tego, skoro nikogo na wyjazd nie stać. Totalnie nie rozumie różnicy, jaką daję sama możliwość wyjazdu. Dodatkowo, obszary na Kubie wcześniej zamknięte dla lokalsów, jak np. Cayo Coco, stoją teraz otworem i kwestią jest tylko opłata za przejazd groblą. Tu znowu narzekanie..

Po trzecie, i chyba największe, okazuje się, że teraz obywatele z zagranicy mogą kupować posiadłości na wyspie. Dosłownie parę dni wcześniej, jednego z wieczorów spędzonych na tarasie, dyskutowaliśmy, co by było gdyby istniała taka możliwość. Nasz ‘naciągacz’ nie jest w stanie przedstawić nam żadnych szczegółów oprócz przykładowej ceny 5000euro, które trzeba by wydać za dobry dom w mieście. Twierdzi, że nie ma żadnych opłat (oprócz mediów), podatków, itp. Znając realia, zakładamy, że tak oczywiście nie jest, ale i tak jest to bardzo tanio. Krótko dyskutujemy o tym i wyliczamy, z jakimi problemami by się to wiązało. Znalezienie oferty i dokonanie całych formalności wiązałoby się z ciągłą obecnością na Kubie, a niewiadomo ile by to zajęło. Oczywiście przydałoby się znać hiszpański, żeby nie zostać wyrolowanym na każdym kroku przez uczciwych urzędasów czy tłumaczy. Zadbanie/odremontowanie budynku trzeba by komuś zlecić zaufanemu, a takiej osoby póki, co brak. To samo z ewentualnym wynajęciem i pilnowaniem domu pod nieobecność. Dodatkowo dowiadujemy się jaka jest różnica między czerwonymi a niebieskimi Casa Particulares. Te pierwsze przeznaczone są dla Kubańczyków i mają o wiele niższy ‘czynsz’, a te drugie, czyli typowe dla nas, są dla turystów. Tak czy siak, perspektywa piękna i ciekawe, co będzie z Kubą za parę lat.

Po ostatnie, dopytujemy się o znaczenie butelek do mycia rąk przy wejściu do każdego przybytku, baru w którym jesteśmy nie wykluczając. W momencie usłyszenia odpowiedzi, żałuje że zadałem je przy Justynie. Odpowiedź jest bardzo prosta – od 3 lat w Santiago panuje cholera. Parę osób zmarło, parę jest w szpitalu. Higiena to podstawa walki z tym cholerstwem. Jeszcze tego samego wieczoru Justyna wyśle s-a do Mamy z zapytaniem o szczegóły. Póki co nie decydujemy się na ucieczkę z tego miasta.

W końcu przestaje padać i możemy wrócić do domu a przede wszystkim uwolnić się od natręta. Powoli wracamy do domu i cieszymy się pustymi ulicami poniekąd oczyszczonymi tą niespodziewaną ulewą. Zmęczeni wróciliśmy do domu by chwilę odpocząć. Po miłek krótkotrwałej drzemce (Justyny) postanowiliśmy przespacerować się jeszcze a co ważniejsze znaleźć jakieś jedzonko dla potomka, jak się okazało pomimo naprawdę dużego miasta nigdzie nie udało nam się zdobyć frytek, więc tym sposobem Maksa kolacja zakończyła się suchą bułką i naszym pobytem w prawdziwej kawiarni. Kolejny państwowy wymysł, otwarty od godziny 9 rano do 21.30, Klientów czwórka – obsługi 5 osób a i tak czas oczekiwania na kawę niesamowicie długi. Jedna pani składa serwetki i śpiewa, inna rozmawia z rodzina/przyjacielem przez ladę, kelner się miota, a jeszcze jedna pani wychodzi całkowicie z lokalu żeby porozmawiać ze znajomymi na ulicy. Po całkiem smacznej kawie i ciastkach, wracamy do domu, usypiamy Maksa a sami z resztką rumu idziemy na taras.

2013-06-27

Dzisiaj również budzimy się dopiero po godzinie 8, przyzwoity poranek. Z planem wyruszenia dzisiaj na cmentarz Cementerio Santa Ifigenia zbieramy się jak najszybciej żeby zdążyć przed największym upałem. W przewodniku jest tylko informacja, że jest on oddalony około 3km na południowy wschód. Zgodnie z instrukcjami podążamy we wskazanym kierunku. Po drodze mijamy gwarne miasto, typowo rozbudzone wczesnym rankiem, targ warzywno owocowy, parę małych biznesów, port i stacje kolejową. Co rusz zatrzymuję się bici taxi oferując nam przejażdżkę, robią się nie do zniesienia! Od pewnego momentu pytamy o drogę, bo o dziwo, nie możemy doszukać się kierunkowskazów, których w centrum jest multum. Ostatecznie udaje się nam obrać prawidłową drogę, niestety Maks nie chcę podążać dalej wiec łapiemy dorożkę i już po kilku minutach jesteśmy na miejscu. Oczywiście dnia poprzedniego ‘Naciągacz’ opowiadał nam wręcz niesłychane historie a propos tego cmentarza a tu dzisiaj niespodzianka – całość w przebudowie! Szkoda, że zapomniał o tym wspomnieć! Jak to zwykle bywa w takich miejscach podążamy za tłumem, ale oprócz świeżo wylanego asfaltu i robotników nie znajdujemy mauzoleum Jose Martiego. Dopiero po chwili wpadamy na pomysł, że może to być największy obiekt na terenie cmentarza i oczywiście mamy rację. Mając nadzieję zobaczyć spektakularną zmianę warty napotykamy kolejną przeszkodę – mauzoleum jest podczas prac konserwacyjnych, więc nie ma możliwości podejść bliżej i zobaczyć zmiany warty. Mieliśmy też nadzieję zobaczyć grób Compay Segundo jednego z członków Buena Vista Social Club, ale został pochowany w mauzoleum dla osób zasłużonych a budynek to kopuła z numerowanymi tabliczkami. Trochę rozczarowani, zmęczeni i spoceni pragniemy tylko złapać jak najszybciej bryczkę żeby wrócić do centrum. Mijamy piekarnie, więc postanawiamy kupić Maksowi bułkę a tu o zaskoczenie! Pieczywo w Santiago jest na kartki, co jest dla nas, co najmniej dziwne! Początkowo nie chcą nam sprzedać bułki, ale kiedy pani zauważa, że to dla Maksa, chyba serce w niej mięknie i dostajemy produkt deficytowy.  Bardzo szybko dostajemy się do domu i po tej niepotrzebnej wędrówce odpoczywamy podczas największego skwaru. Podczas kiedy Wacek zmaga się ze sobą my z Maksem idziemy rozejrzeć się po straganach z pamiątkami żeby sprawdzić czy jest coś warte kupienia. Oczywiście obowiązkowo zahaczamy o budkę z popcornem i kawiarnie. Wracamy do domu gdzie Wacek czuje się znacznie lepiej, ja, więc postanawiam znaleźć sklep Quitrin żeby kupić śnieżnobiały koronkowy obrus. Pomimo wskazówek w przewodniku wałęsam się po ulicach i ostatecznie nie jestem w stanie zlokalizować tego budynku. Zrezygnowana przemierzam kilkanaście przecznic, znajduje dziwny owoc przypominający wielkie kiwi i kupuje jedną sztukę na próbę. Robię jeszcze małe zakupy dla Maksa i dla nas, w tym bułki ze świnka w wersji na bogato – z ogórkiem i pomidorem! Oraz długopis, którym postanawiam wreszcie wypełnić pocztówki!

Wracam do domu i wyciągam chłopaków na dwór, bo zaciągnęło się chmurami i zrobiło się naprawdę przyjemnie na zewnątrz. Nauczeni tym, że jeśli coś widzimy i chcemy kupić lepiej to kupić niż liczyć, że będzie gdzie indziej zaopatrujemy się w kawę i rum o marce Santiago de Cuba. Później siadamy na Parque Caspedes i dajemy się Maksowi wyszaleć – w tym czasie oczywiście zostaję oblężona przez babuszki, które chyba chcą ode mnie szampon, bo co trochę wskazują na swoje głowy drapią je, po czym pokazują coś za paznokciem i próbują mi coś wytłumaczyć. Ostatecznie zmęczeni ich towarzystwem przesiadamy się na inną ławkę – niestety zaczyna padać, więc musimy uciekać do domu. Czas spędzamy na wypisywaniu pocztówek i relacjonowaniu podróży, Maks natomiast szaleje!

Ostatecznie proponuje wyjście na lody żeby spędzić czas poza nasza bezokienna klitą. Spacerujemy ulicami mokrymi jeszcze od deszczu wręcz wyludnionymi. W lodziarni jesteśmy tylko my, także pałaszujemy lody z zamiarem znalezienia jakiejś jadłodajni, bo Maks marudzi, że jest głodny. Po obejściu głównego szlaku trafiamy do restauracji gdzie wybieramy z menu ryż z kurczakiem, ryż bez dodatków i świninę. Oczywiście od samego początku jest problem, bo cokolwiek byśmy nie chcieli to nie ma, lecz niebawem okazuje się, że jest!  W końcu nawet szybko dostajemy swe przedziwne dania, które zjadamy do ostatniego ziarnka ryżu. Podczas pałaszowania wysiada prąd w naszej dzielnicy, więc nieco utrudnia to konsumpcję. Podczas jedzenia doliczamy się 7-miu osób za barem, gdy w lokalu jest tylko 7-miu klientów, któż to wie ile więcej jest w kuchni i na zapleczu. Obserwowaliśmy z ukrycia, że do podliczenia rachunku i wydania reszty potrzebna jest czwórka Kubańczyków. Pomaszerowaliśmy na Parque Caspedes, gdzie też nie było w dalszym ciągu prądu więc nie było go również u nas w domu. Siadamy i dajemy się wybiegać Maksowi, który wkrótce znajduję sobie dwie towarzyszki do wspólnych harców. Niestety prąd nadal nie wrócił a my zastanawiamy się jak tu przetrwać noc bez klimatyzatora lub wiatraka. Niestety chyba wróci dopiero jutro wiec postanawiamy powrócić do domu. Tutaj szybka kąpiel, bo bez prądu nie ma ciepłej wody i próba snu, nadaremnie, jest zb/pyt ciepło. Z nadzieją zostawiamy wszystko włączone, bo może prąd wróci w nocy, zmęczenie daje za wygraną i zapadamy w głęboki sen.

2013-06-28

Jednak prąd wrócił w nocy, więc wyspaliśmy się i pobudka nastąpiła dopiero kwadrans po 8. Po zjedzeniu śniadania postanowiliśmy pojechać do El Morro. Taksówkę wstępnie zaklepaliśmy dnia poprzedniego i mieliśmy nadzieje, że pomimo małego spóźnienia uda się złapać tego samego kierowcę. Po drodze mijamy kilka kramów i kupujemy obiecana marakasy dla Maksa. I rzeczywiście nasz kierowca czeka, szybko ładujemy się do auta i już mkniemy do El Castillo del Morro San Pedro de la Roca.  Jest to tylko 8km na południe od miasta, więc docieramy po 20 minutach. Na samym szczycie panuje niesamowity skwar, niby nad morzem, ale ani jednego podmuchu wiatru. Wchodzimy na twierdzę głównym wejściem i jesteśmy bardzo mile zaskoczeni, że całość jest tak dobrze zachowana i odrestaurowana. Oglądamy pomieszczenia, które interesują Maksa najbardziej, a więc pirackie pozostałości snując jednocześnie opowieści o Kapitanie Haku i Piotrusiu Panie, żeby, choć trochę wzbudzić jego zainteresowanie.  O dziwo Maks chętnie przemierza kolejne pomieszczenia razem z nami oraz udaje się nam zejść kamiennymi schodami na dół twierdzy. Widać na pierwszy rzut oka, że mnóstwo rządowych pieniędzy zostało zainwestowanych w ten zabytek, ale wiele jest jeszcze do zrobienia.  Po obejrzeniu całej twierdzy postanawiamy wrócić jak najszybciej do miasta gdyż, gorąc jaki dzisiaj panuje uniemożliwia funkcjonowanie. Wracamy na Plaza Dolores gdzie zmierzamy wprost do Lodziarni żeby troszkę się ochłodzić a później podążamy wprost do domu. Tam spędzamy troszkę czasu, a gdy tylko skwar staje się do zniesienie udajemy się na spacer, bo zdecydowanie jest chłodniej dzięki nadciągającej burzy. Przemierzamy mniej popularne ulice obserwując toczące się w otwartych dla widzów domach. Spacer kończymy na naszym plac żeby Maks mógł sobie pobiegać. Spotykamy w tym czasie kilkoro dzieci, więc ma, z kim się ścigać a my obserwujemy całe widowisko. Po chwili dobiegają nas nuty kubańskiej muzyki, więc udajemy się do Casa del Trova i obserwujemy występ miejscowego zespołu. Niestety szybko się kończy, ale otrzymujemy zaproszenie na późniejszą godzinę do innego baru na dalszą część występu – niestety ze względu na Maksa nie możemy się na niego wybrać. Wracamy do domu i usypiamy Maksa a sami idziemy na taras poobserwować tętniące życiem Santiago i pokaz nadciągającej burzy. To już ostatni wieczór w tym ‘cholernym’ mieście.

2013-06-29

Wstajemy bez większego pośpiechu, gdyż nasz autobus do Havany jest dopiero o 22. Leniwie zjadamy śniadanie – dziś urozmaicone makrelą w oleju wprost z naszej lodówki. Nie wiedząc, co zrobić z czasem postanawiamy wybrać się do muzeum rumu – niestety ku naszemu zaskoczeniu jest to piękny budynek, ale nie specjalnie dużo ma do zaoferowania. Chyba najbardziej denerwująca osobą okazuje się być przewodnik, udający mówienie po angielsku. Brzmi to raczej jak hiszpański z angielskim akcentem. Na każde zadane pytanie sam sobie coś odpowiada, bo chyba nie specjalnie rozumie, co mówimy. Po degustacji na koniec zwiedzania dwu-pomiesczeniowego budynku udajemy do Muzeum Karnawału. Jak co roku w lipcu, w Santiago odbywa się karnawał, stroje, instrumenty i plakaty z tego święta można zobaczyć w tym budynku. I tym razem muzeum jest w nieco podupadłym stanie, miło jest zobaczyć jak Kubańczycy radzą sobie z brakiem materiału żeby stworzyć pięknie kolorowe stroje. Wybieramy się również na targ owoców i warzyw, żeby kupić banany oraz bułki na czekającą nas długą podróż do Hawany. Tym razem naprawdę nie mamy, co zrobić z czasem a wędrówka po kolejnych muzeach wydaje się być bezsensowna. Część czasu spędzamy na placu a część w pokoju, ze względu na panujący upał. Odwiedzamy również naszą ulubioną kawiarnie i decydujemy się na kawę mrożoną – nie do końca wiedząc, czego się spodziewać. I tu miłe zaskoczenie, kawa mrożona z lodami – naprawdę pyszna. Wracamy do domu i z niecierpliwością patrzymy na wskazówki zegara. Powoli rozpoczynamy pakowanie, ostatnią kąpiel, rozliczenie z właścicielką i schodzimy na dół. Oczywiście tak jak przypuszczaliśmy nie ma najmniejszego problemu ze znalezieniem taxi, po dwóch minutach pojawia się karoca – coco taxi. Zastanawiamy jak my się do niej zmieścimy, skoro mamy dwie olbrzymie walizki oraz 3 małe bagaże, ale kierowca twierdzi, że damy radę. I rzeczywiście wszystko udaje się upchać nie wspominając, że jest wygodniej niż w Suzuki, którym przyjechaliśmy z Baracoi. Po kilku minutach szaleńczej jazdy docieramy na dworze autobusowy Viazul. Jakby to było, gdyby obcy nas nie zaczepił a propos tego gdzie jedziemy i dodał swój własny komentarz. Jesteśmy znacznie wcześniej (dokładnie 2 godziny), ale tylko, dlatego, żeby uniknąć niepotrzebnych stresów i komplikacji. I już na samym początku w punkcie informacji Wacek zostaje poproszony o paszporty i dopiero wtedy zostają nam wydane bilety. Czas płynie bardzo, a przed nami jeszcze 13 godzin w podróży. W końcu około godziny 21.30 rozpoczyna się proces nadawania bagażu i wchodzenia do autobusu. I tutaj kolejne zaskoczenie – miejsca są numerowanie, więc trzeba usadowić się we wskazanym miejscu.  Autobus sam w sobie jest w dobrym stanie, działająca klimatyzacja a w tyle toaleta. Punkt 22 żegnamy Santiago. Byliśmy ostrzegani, że jest naprawdę zimno w autobusie, więc należy ubrać się ciepło. I rzeczywiście klimatyzacja jest podkręcona tak, że od razy marzniemy i zakładamy wszystko możliwe, co jest pod ręką. Po chwili wszyscy zasypiamy. Budzi nas przed północą w miejscowości, gdzie czekamy niepotrzebnie półtora godziny. Po naprawie chyba koła, jedziemy dalej…

2013-06-30

Budzimy się mniej więcej około 8 rano i już wiemy, że z całą pewnością nasza podróż przedłuży się, co najmniej o 2 godziny. Około 9 docieramy do Santa Clara – gdzie zostaje zapowiedziany dla wszystkich postój i przerwa na śniadanie. Pośpiesznie korzystamy z toalety, kupujemy napoje i bułki z jajkiem na straganie nieopodal. Wsiadamy do autobusu z nowymi pasażerami, którzy podobnie jak my pragną dostać się do stolicy. Do celu docieramy około godziny 13, jeszcze nie zdążyliśmy wysiąść z autobusu a już prawie sto razy padło pytanie – ‘taxi’? Po ustaleniu w miarę przyzwoitej ceny jedziemy autem to mieszkania Greys, i tutaj kolejne zaskoczenie kierowca bezbłędnie trafia do celu. Niestety właścicieli nie ma w domu, ale jest jakiś krewny, który wpuszcza nas na górę. Jak się okazało dwa lata zrobiły swoje, bo całe pomieszczenie zostało nieco przebudowane i dodano jeszcze jeden pokój, w którym ulokowano nas? Zostawiliśmy bagaże i pośpiesznie ruszyliśmy do centrum zjeść obiad. Podczas spaceru trafiliśmy na zatłoczoną restaurację serwującą pizze i zupy. Nieco długo musieliśmy czekać na posiłki, ale za tą cenę warto było poczekać na nie. Z pełnymi brzuchami udaliśmy się w kierunku Capitolu i Obisto. Miło było spacerować ulicami, które znamy i tak miło wspominamy. Od razu wpada nam ta sam myśl – po co tak długo siedzieliśmy w Santiago skoro Hawana jest taka piękna. Mijamy znajome knajpki, sklepy, uliczki. Jednocześnie nie da się nie zauważyć zmian jakie dotknęły stolice. Część budynków jest remontowana, powstała duża ilość nowych sklepów i restauracji, – które pod kuratelą rządu oferują naprawdę przyzwoite ceny. Pojawiły się również tabliczki we wszystkich straganach, że akceptowana jest tylko moneda national i nie można płacić w CUC.  Pospiesznie, więc udajemy się do kantoru bo peso prawie się nam skończyło a to wprowadza duże ograniczenia. Po wymianie wstępujemy do lodziarni, których również powstało wiele i za dosłowne grosze zajadamy się deserem. Wracamy do domu wzdłuż nabrzeża, mijając Plaza Vieja i docierając do domu. Niestety moja głowa odmawia posłuszeństwa i muszę, choć chwilkę się zdrzemnąć.

Koło godziny 20 zbieramy się do centrum, bo mieliśmy postanowienie choć jeden wieczór spędzić w barze, nieważne co będzie się działo. Docieramy do knajpki wcześniej mijanej na Obisto i zaskoczenie numer dwa spotykamy znajomych chłopaków, których mijaliśmy w Baracoa, później spotkaliśmy w Santiago i teraz siedzą przy jednym ze stolików. Jak się okazuje świat jest naprawdę mały. Zasiadamy z nadzieją na zjedzenie przyjemnej kolacji a w szczególności nakarmienie Maksa. Restauracja jest wypełniona po brzeg, kubański zespół przygrywa w tle, a wynajęta para (prawie jak z Dirty Dancing) tańczy w rytm salsy i zaprasza starsze towarzystwo do wspólnej zabawy. Niestety serwis nie jest tutaj nawet na średnim szczeblu i otrzymujemy posiłek po godzinie czekania. Widzimy, że Maks jest u progu zmęczenie, więc powoli ruszamy w stronę domu – decyzja o powrocie była jak najbardziej słuszna, bo nagle zaczyna naprawdę padać. W domu układamy Maksa do snu a sami opróżniamy butelkę rumu.

2012-07-01

Jak się okazuje porankiem deszcz rzęsiście padał przez całą noc i nadal siąpi. Zjadamy śniadanie z nadzieją, że choć trochę przestanie i będziemy mogli wyjść na zaplanowaną wizytę Fabryce Tytoniu oraz zrobić ostatnie zakupy. Co to była by wyprawa do muzeum gdyby nie kolejna niespodzianka? Tym razem okazuje się, że w budynku znajduje się tylko sklep a jeśli chcemy zobaczyć produkcję cygar musimy udać się do jakiegoś hotelu, tam kupić bilety i pojechać taksówką na zorganizowaną wycieczkę – wstęp od lat 18. Tym samym musielibyśmy zwiedzać, fabrykę pojedynczo, bo ktoś mus zostać z Maksem. Wchodzimy do sklepu a z wizyty w fabryce rezygnujemy, gdyż nie mamy na to czasu. Później trafiamy do sklepu, w którym kupuję okazyjnie skórzaną torebkę oraz parę kolczyków z czarnym koralem. Zmierzamy wzdłóż Obisto do sklepu, Quitrin, żeby zobaczyć czy posiadają oryginalne wyszywane obrusy – niespodzianka numer 2, w sklepie jest inwentaryzacja. Zrezygnowani łapiemy bici taxi i jedziemy do Plaza Vieja, żeby tam wstąpić do Muzeum Czekolady na małe co nieco. W tym czasie zaczyna padać naprawdę mocno, więc łapiemy kolejną taksówkę żeby wrócić do centrum i kupić rum. Obładowani przez maksymalną ilość alkoholu wracamy do domu, bo powoli zbliża się godzina 13. Jeszcze chwilka rozmowy z Greys, która przeniosła swoje mieszkanie na najwyższe piętro. Parę informacji, których się dowiedzieliśmy od niej skonfrontowało informacje od ‘naciągacza’ z Santiago – obcokrajowcy nie mogą kupować domów na Kubie, chyba, że mają przyjaciół lub rodzinę, ale własność nie będzie pod ich nazwiskiem. Oczywiście ona sama stwierdziła, że nadszedł czas zmian i oni sami nie są pewni, co będzie dalej, bo to dopiero początek. Prosimy ją o rezerwacje taxi na 14 a sami schodzimy na dół żeby się spakować i wziąć prysznic. Nagle okazuje się, że Greys podała nam złą godzinę i taksówka już czeka na dole. Tak, więc w tempie ekspresowym myjemy się i biegiem na dół. Taksówka wiezie nas na lotnisko, Maks w tym czasie ucina sobie krótką drzemkę, a nam w tempie ekspresowym udaję się odprawić. Wsiadamy do samolotu żegnając Hawanę w deszczu mając nadzieję wrócić tu kiedyś – może za 10 lat kiedy wielkie zmiany obejmą cały kraj.

 

 

 

Ceny:

Holguin lotnisko – centrum 15 CUC

Holguin – Gibara 25 CUC

Holguin – Baracoa – 70 CUC

Baracoa – Santiago de Cuba 105 CUC

Santiago de Cuba – Hawana 51 CUC p/p (VIAZUL)

Muezum Rumu – 2 CUC

Muzuem Karnawału – 1 CUC

Castillo – 4 CUC, 5 CUC fotografowanie

Prom Gibara – Playa Blanca – 1 CUC

Vizaul Havana- Centrum – 7 CUC

Centrum Havana – Lotnisko – 25 CUC

Noclegi 25 CUC

Sniadania 4-5 CUC

 

/p

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *