Connemara w weekend

Na liście miejsc/rzeczy których jeszcze w Irlandii nie widzieliśmy/zrobiliśmy, znajduje się Connemara. A że pogoda na weekend zapowiada się zacna, w czwartek dogrywamy plany by w piątek zaraz po (albo w trakcie) wyruszyć. W końcu do samego Galway to już ponad 3g jazdy.

Droga mija bez większych rewelacji. Dojeżdżamy do Pati i Macia i tam, jak zawsze mile ugoszczeni, spędzamy wieczór na głębokich rozmowach. Rano jeszcze chwilkę i dalej w drogę.

Zaczynamy od miasteczka Cong. Bardzo ładne uliczki i jest gdzie zaparkować, więc zostawiamy auto i przez opactwo udajemy się w kierunku Ashford Castle. Oglądamy tylko z zewnątrz, mimo że wiemy, że na tyłach znajdują się ogrody – po prostu nie mamy czasu.

Kończymy kółko znów przy samochodzie i dalej w drogę. Krótki odcinek i już jesteśmy nad jeziorkiem Loch Na Fooey. Na zachodnim jego końcu znajduje się piękna piaszczysta plaża. Zatrzymujemy się tam i wraz z innymi ludźmi, głównie Polakami, cieszymy się przyjemną pogodą. Dzieciaki pluskają się w wodzie i bawią się piaskiem jak na najlepszych plażach w ciepłych krajach.

Nie trwa to za długo bo już dalej trzeba jechać. Następny punkt to jedyny w Irlandii fiord. Zatrzymujemy się jeszcze w Leenaun na lunch, który porywamy ostatecznie w biegu by wpaść na ostatnią chwilę na statek Killary Fjord. Z pośpiechu zapominam aparatu, więc pięknych fotek nie będzie. Półtoragodzinna wycieczka mija szybko. Nasze wyobrażenie fiordu troszkę umniejszone przez rzeczywistość – nie ma tu wysokich ścian, ale nadal jest bardzo przyjemnie. Lila zjada świeże małże.

No i znowu w drogę. Przed nami Kylamore Abbey. Wchodzimy na tereny opactwa i dowiadujemy się, że z pieskiem ani nie wejdziemy do środka, ani do autobusu który dowozi na ogrody. Nie jest to problem bo i tak czasowo jesteśmy już dość ograniczeni. Spacerujemy do ogrodów co skutkuje znalezieniem całej torby grzybów, więc też jakiś zysk. Ogrody całkiem ładnie zadbane, ale mimo wszystko myślałem, że są większe.

Godzina robi się już wieczorna, więc Sky Road odpuszczamy na dziś. Robimy zakupy w Clifden i podążamy za pinezką od następnych znajomych by razem z nimi spędzić noc pod namiotami. Ostatni odcinek to już jazda po polu w koleinach, ale okazuje się, że miejscówka przepiękna. Oprócz nas mnóstwo innych namiotów, ale jest tyle miejsca, że nikt sobie nie przeszkadza. No, może oprócz jednej, wielkiej ekipy Polaków, którzy zorganizowali sobie urodzinową imprezę z DJem. Na noc jednak wszystko cichnie i podziwiając gwiazdy możemy spokojnie nacieszyć się nowymi rozmowami i nadrabianiem czasu kiedy się nie widzieliśmy.

Poranek wita nas mgłą, bez wiatru i słońca. Powoduje to, że małe muszki mają na nas wyżerkę, więc szybko zapsikujemy się preparatami by je odstraszyć. Zjadamy śniadanie, pakujemy się, ale mgła nie odchodzi. Nici więc ze Sky Road – może będzie to powód by tu jeszcze wrócić. Nie odpuszczamy jednak Coral Beach. Dojeżdżamy tam trochę błądząc. Pogoda nie jest może najlepsza, ale fakt, plaża wyjątkowa. Zbieramy muszelki i kawałki koralu i za chwilę znowu w drogę. Jeszcze postój na lunch i już niedługo potem prujemy do domu. Rodzina smacznie śpi..