Albania 2020

2020-08-20

Pierwszy duży skok przed nami. Mimo wszystko nie zrywamy się skoro świt, ale dopiero po 8mej opuszczamy lokum. Najpierw do Pogradca na śniadanie. W ‘naszej’ piekarence zaopatrujemy się w smaczne bułki, a na plaży wypijamy kawkę.

Trasa do Gjirokaster wiedzie przez góry. Czasem droga funkiel-nówka, czasem asfalt się kończy (dosłownie). Widoki nie raz zapierają dech w piersi – urwiska na dalekich górach rozpościerają się na dużej odległości. O dziwo ruch minimalny, i ani w jedną, ani w drugą stronę nie mijamy wiele aut. Prędkości dużych nie da się rozwinąć, 50tka to już max.

Na dziś nie mamy dużych planów u celu, więc po drodze zahaczamy o Llixhat e Bënjës, czyli o wody termalne. Wjazd darmowy i brak zaplecza sanitarnego. Tak więc na krawędzi drogi przebieramy się w kurzu w stroje kąpielowe i idziemy nad rzekę skąd nadciąga smrodek siarki. Widok na kamienny most i na rzekę ciągnącą wapienny czy inny muł, jest jak z bajki. W pobliżu 3 czy więcej, mniej lub bardziej naturalnych bali. Zażywamy ‘leczniczych’ kąpieli i ogólnie cieszymy się piękną pogodą i całkiem naturalnie ciepłą wodą.

Tak mijają nam niemal 2 godziny. Po wszystkim przydałby się zwykły prysznic, ale tak jak pisałem takich przyjemności tu brak. Osuszamy się i dalej w drogę. Teraz pozostało nam już tylko 1,5g. Droga mniej więcej taka sama, choć więcej odcinków prostych w dolinach, gdzie można przyspieszyć.

Do Gjirokaster wjeżdżamy już gdy miasteczko jest właściwie w cieniu góry, a długie cienie kładą się na przeciwległych wzgórzach. Wiedzieliśmy, że starówka to zabytek UNESCO, a miasto jest na zboczu góry, jednak podjazd do naszego hotelu, który jest w samym centrum był nadal zaskoczeniem. Podjazd po stromej ulicy, gdzie po kocich łbach czy innych kamieniach, opony lekko się ślizgają i piszczą jest na pewno ciekawym doświadczeniem. Do wyjazdu już auta nie ruszam.

Szybka kąpiel w nowym lokum i idziemy na miasto. Wszyscy głodni, bo nie dużo dziś zjedliśmy, a dzień się chyli ku końcowi. Siadamy w ‘Taverna Tradicionale’. I szczerze, tak sympatycznego kelnera i reszty rodziny przygotowującej jedzenie to dawno nie spotkaliśmy. Jedzenie lokalne i znakomite. Najadamy się po uszy i rachunek jaki dostajemy jest śmieszny. Jak nie lubię napiwków tak tu z przyjemnością dajemy wygórowany.

Pełne brzuchy, więc jeszcze tylko szybkie sprawunki napojowo przekąskowe i do lokum na sen. Jutro zwiedzanie.

2020-08-21

Dzisiaj niewiele mamy w planach, więc śpimy ile się da, śniadanie podane o 9:30 na tarasie. Po raz pierwszy mamy śniadanie z noclegiem więc jestem ciekawa co będzie, no i jest: tradycyjny biały ser, pieczywo, marmolada z brzoskwiń, pomidor, ogórek, smażone jajko, ichniejsze naleśniki, rogaliki z czekoladą i piekielnie mocna kawa! Wydaję mi się, zawsze tylko mi się wydaję, że dzieci najedzone! 

No to w drogę i wyruszamy na planowany zamek, słońce skwierczy, zapowiadane 34 stopnie już można odczuć a jest dopiero 10:30. Wchodzimy na zamek i ślizgamy się po obmurowaniach, gdzie można znaleźć choć trochę cienia. Twierdza jest naprawdę ogromna i można pospacerować, ale nie kiedy leje się z nieba żar. Tak więc, chyba czas na przerwę na napitki! 

Szybkie piwko i inne gazowane napoje i w dalszą drogę. Chwilę znów pod górkę bo ruszamy na Stary Bazar. Po drodze mijamy “tunel z czasów zimnej wojny” który przebiega na wskroś pod wzgórzem zamkowym. I tylko tyle – nic tam nie ma. Skręcamy na północ i drepczemy wąską uliczką Pazari i Vjetër w dół, co samo źle wróży bo oznacza drogę powrotną pod górę. Po drodze mijamy mały kościółek, ale śladu po straganach brak. Jeśli kiedyś był tu jakiś targ to dawno już go nie ma – ot taka zmyłka. Dochodzimy do głównej drogi i z narzekaniami wracamy nią pod górę.

Narzekania wyłączamy lodami i 2 godzinnym odpoczynkiem na kwaterze. Po tym znów wychodzimy by zwiedzić dwa zabytkowe domy – Skenduli i Zekate. W tym pierwszym wita nas pani, która z dobrym angielskim oprowadza nas i opowiada historię domu i Albanii – bardzo przyjemnie. Dom sam w sobie potrzebuje olbrzymich inwestycji by nie tylko odzyskać dawny urok, ale by wkrótce się sam nie zapadł. Kultura sprzed wieków wymagała wielu ciekawych rozwiązań i samo przeznaczenie pomieszczeń, ich rozmieszczenie i wnętrza okazują to doskonale. 

Ruszamy dalej pod górkę do drugiego domu, który w ogólnym zarysie zewnętrznym i częściowo wewnętrznym, jest bardzo zbliżony do tego, który już widzieliśmy. Tu zwiedzanie odbywa się bez przewodnika, ale dzięki naszej poprzedniej wycieczce jesteśmy sobie sami w stanie opowiedzieć dużo. 

Kolajce ponownie zjadamy w tej samej knajpce co wczoraj. Dziś musaka, burek ze szpinakiem i warzywa smażone (bakłażani papryka). I ponownie wszystko pyszne, a właściciele bardzo mile nas traktują.

Stąd spacerkiem udajemy się do bardziej wypasionego baru gdzie oglądamy po-zachodzie słońca niebo, a dzieci mają okazję się poganiać i poznać jakieś inne lokalne dzieciaki. Drinki wypite, więc do lokum.

2020-08-22

Śniadanie nie przedstawia już niespodzianek, a każdy wie co zjeść by wyjść z pełnymi brzuchami. Kończymy pakowanie i spadamy w dalszą drogę. 

Zjazd po kamieniach/kocich łbach bez problemowy, stąd na główną drogę i po 45min dojeżdżamy do pierwszego przystanku – The Blue Eye / Syri i Kaltër. I tu znów pojawia się to co widzieliśmy w innych miejscach, które są dobrem wspólnym.  Samo miejsce przepiękne, ale dojazd to 2 kilometry piachu, pyłu i wertepów, na miejscu bar, a parkingi to bardziej samowolka z nadzieją, że cię nie zablokują. 

Ale fakt – miejsce przepiękne. Nagle wśród niczego z ziemi wytryskuje przejrzysta woda. Nie jakiś tam ciurkający strumyk, ale zwyczajnie cała rzeka. Zanurzam palec i decyduje, że, mimo cholernie zimnej wody, popływam. Dzieciaki też ruszają przebrać się w stroje kąpielowe. Nie ryzykuje powolnego zanurzania i od razu idę na to co było kiedyś pomostem widokowym (znów to niedbalstwo bo to wszystkich/niczyje). Szybki skok, dech odbiera ale paniki nie ma. Skacze jeszcze dwa razy i próbuje namówić młodszych, ale niestety mimo chęci wstępnych, rezygnują. I tyle.

Zbiórka i pędzimy dalej. Do Sarandy docieramy po kolejnych 30tu minutach. Nasz hotel, wypaśny tuż nad morzem. Udaje się za-check-ować wcześniej. Najpierw obowiązki czyli oddanie ubrań do pralni i małe zakupy. Szybki powrót i już moczymy się, po raz pierwszy na tym wyjeździe, w słonej wodzie. Jest przyjemnie ciepła, więc nurkujemy i oglądamy małe rybki. Nie ma piachu, co jest super, a dno morskie bardzo szybko opada, co już nie tak bardzo. Mija godzina i by urozmaicić, przenosimy się na basen – dzieciaki mają radochę na dmuchanych zabawkach. 

Wieczór nadchodzi, obmywamy się i na miasto do dzisiejszego bufetu. Fish Filipe, jak nazwa wskazuje, specjalizuje się w daniach morskich. I tak zamawiamy bruschette, ośmiornicę, rybę zapiekaną (według kelnera był to tuńczyk) w warzywach, krewetki z kałamarnicą w sosie. Na koniec jeszcze lokalny deser i owocek w cenie. Miejsce wydawało się dość luksusowe, ale cena okazała się bardzo przystępna, a co najważniejsze – było smacznie i się najedliśmy. 

Po tak smacznym posiłku udajemy się spacerem na tutejszy deptak. Są stragany z pierdółkami, są turyści, ale wszystkiego jakoś tak mało. I ponownie, nie brakuje nam tego. Jak bardzo przyjemniej się przebywa i zwiedza takie miejsca. 

Dzieciakom widać oczy się same zamykają bo jednak woda wyciąga, więc pora spania przed nami.