Albania 2020

2020-08-26

Dziś znów dzień przenosin. Zjadamy to samo śniadanie co przez ostatnie dni + pasztet który Justyna kupiła, pakujemy się do samochodu i w drogę. Pierwsza godzina mija dość nudno bo to powtórka drogi do Porto Palermo. Tu warto może wspomnieć o poruszaniu się samochodem. Poza miastami na drogach dużego ruchu nie ma. Jakieś znaki o ograniczeniach prędkości się pojawiają, ale raczej są mało respektowane przez lokalsów. Za to bardziej egzekwowane są przez policję, która zdecydowanie ma swoje ulubione odcinki (w większych miastach jest sporo, w okolicy Pogradca też, za to droga do Gjirokaster była ich pozbawiona). Poza miastem trzeba tylko uważać na znienacka wyprzedzające Mercedesy, nawet na zakrętach i na 3go. Auta tej marki tak w ogóle zdecydowanie są w upodobaniu Albańczyków, więc przekrój na drogach jest wielki. W miastach jazda jest bardziej ‘na czuja’ i trzeba mieć oczy dookoła głowy bo pierwszeństwem się mało przejmują. Jedynie światła respektują. No i można spotkać coś co dla mnie jest już rzadkością, a mianowicie ronda bez pierwszeństwa. Trzeba po prostu uważać.

Za Porto Palermo mijamy jeszcze parę miejscowości by w końcu dotrzeć do ciekawej części – przełęczy Llogara. Drogę widać z daleka, a wjazd nie przedstawia większych trudności. Niestety widoki z punktów widokowych, nie uwidaczniają samej drogi, a szkoda. Widać jednak wybrzeże i lazurową wodę i góry wokół. 

Do Vlore dojeżdżamy niedługo później. Odnajdujemy nasz nocleg, zrzucamy bagaże i ruszamy do centrum na kawkę, przekąskę i ogólne obadanie terenu. Do miasta wjeżdża się długą drogą wzdłuż plaży z boku której rosną palmy i hotele z restauracjami, barami i sklepami. Zatrzymujemy się na głównej ulicy. Wszystko wymarłe, ruchu pieszego czy samochodowego właściwie brak. Znajdujemy piekarnio-ciastkarnie i zjadamy/wypijamy to co chcieliśmy. 

Stąd jadąc dalej zachodnim brzegiem, dojeżdżamy do Zvërnec. Przez płytką wodę prowadzi długi pomost którym wchodzi się na wyspę gdzie znajduje się klasztor. Jest dość ładnie, ale sama wizyta to tak naprawdę góra 15min. Naszą rozrywką stają się mądrzy inaczej kierowcy, którym marzy się driftowanie po piachu/wyschniętym błocie. O jakie to zdziwienie gdy błoto czasem okazuje się mokre, a koła tak łatwo się zakopują. Geniusze zła!

Szybki powrót do apartamentu po rzeczy plażowe i powrót na plażę miejską. Zabawa w morzu w najlepsze bo ciepło i fajne fale. Przy aucie zauważam panów policjantów. Szybko zmierzam w ich kierunku niestety bloczek już wyciągnięty i pierwsze dane wpisane – nie wymigam się. Panowie radośnie stwierdzają, że mandat mały (1000lek = ~8eur) i że teraz to już możemy siedzieć sobie dalej na plaży bo drugiego nikt nam nie wystawi – tylko zostawić świstek za wycieraczką. Ot takie właśnie miejsce, w którym nie wolno parkować choć znaków zakazu nie ma. 

Na plaży zostajemy do zachodu słońca, bo ładne fotki można popstrykać. Zwijamy się tuż po, myjemy w naszym apartamencie i wracamy do centrum. Tu nasze zdziwienie bo na ulicach i w knajpach tłumy. Skąd oni wypełzli? Teraz da się poczuć ten niepowtarzalny klimat ‘kurortów’, rewię mody i pokazów kto ma większego. Ah! Zjadamy coś (próbujemy kozinę, która w smaku przypomina troszkę baraninę oraz grillowane krewetki. Małoleć zamawia befsztyka, rany julek, szkoda słów, ale już po chwili widzimy nerwową próbę przekrojenia mięsa i niekończące rzucie)  w jednej z restauracji i uciekamy na nocleg. Już prawie 11. 

2020-08-27

Śniadanie dziś mamy domowe. Zakupiliśmy wczoraj boczek, jajka, oraz najważniejszy tuńczyk w puszce! więc jest pożywnie i smacznie. Demokratycznie decydujemy, że najpierw zwiedzanie, a potem relaks, więc ruszamy do Orikum. Jedziemy małymi drogami wzdłuż plaży i dojeżdżamy do bazy wojskowej – tego się nie spodziewałem, ale czego można się spodziewać jak przewodnik czyta się po łebkach.

Strażnik informuje, że pan od biletów wróci za 30min. Szwędamy się po plaży i wypijamy kawkę. Co jak co, ale to trzeba im przyznać, że kawę robią tutaj dobrą. Nawet w najsłabszej spelunce, kawa jest pyszna.

Płacimy za bilet (300lek za dorosłego – najdroższy do tej pory) i po sprawdzeniu bagażnika (pozory trzeba trzymać) wraz z biletowym wjeżdżamy na teren bazy. Po drodze kupa śmiecia wojskowego, kawałki bunkrów, itp. Na terenie parku archeologicznego w najlepsze trwają prace owych archeologów. Studenciaki pracujący pod okiem specjalistów przekopują dalej teren. Poza tym, na terenie biegają luzem konie. I właściwie tyle. Obiektów do oglądania tyle co kot napłakał. Gdyby nie cała otoczka, byłoby to chyba najmniej wartościowe miejsce do odwiedzenia.

Opuszczamy teren. Kolejny punkt programu – Marble Church. Dojeżdża się po nieistniejącej drodze. Gdzieniegdzie wypalane są trawy więc efekt jeszcze ciekawszy. Kościółek widać w oddali, lecz drogi do niego już nie. Próbujemy przejść przez mokradła, sitowie, ale jest tak gęste i kłujące, że poddaje się nawet nie w 3ciej części drogi. Teren też był tu wypalany, więc odnajdujemy ciekawostki przyrodnicze jak np. skorupy żółwi, którym nie udało się uciec przed wypalaniem traw.

Zwiedzanie zaliczone więc w nagrodę dzieciakom obiecaliśmy basen hotelowy ze zjeżdżalnią. Szybkie przebranie, ręczniki i już jesteśmy. I tak my zażywamy ostatnich słonecznych kąpieli, a dzieciaki spędzają następne 3 godziny w wodzie.

Po czasie spędzonym na basenie stwierdzamy, że zbliża się godzina późnopopołudniowa, a mieliśmy jechać na zamek w Kanine. W przewodniku jest napisane, że z centrum Vlory to świetny cel na pieszą wędrówkę! I tutaj całkowicie się nie zgadzamy, najlepiej podjechać samochodem na sam szczyt. A tutaj miła niespodzianka bo wysiadamy z samochodu a po dróżce maszeruje żółw, oczywiście dzieci przeszły koło niego, i nawet jakby które potknęło się o skorupę to i tak nie zwróciłoby większej uwagi. No i nie trzeba płynąć na wyspę Sazan, żeby spotkać te gady w naturalnym środowisku.  My przechadzamy się wzdłuż murów, dzieci gonią indyki i owcę, które się wypasają na terenie zamku. Królewskie zwierzęta, ot co!
Panorama z zamku na Vlore i okolice jak najbardziej godna polecenia, szczególnie wieczorem, kiedy słońce nisko opada na nieboskłonie. Schodzimy na dół a tu kolejny żółw, tyle, że troszkę mniejszy. 

Zjeżdżamy do centrum, parkujemy na deptaku, ludzi jak mrówek – jakby pandemia nie istniała. Szukamy jakiejś dobrej regionalnej restauracji ale niestety po przejściu 5 km, albo są mega wypaśne restauracje, gdzie nie ma nic co dzieci by zjadły albo same fast foody. I tak sfrustrowani sytuacją trafiamy do pizzeri na deptaku, która okazuje się bardzo rozsądna. Pizza bardzo dobra, dzieci dostają żeberka z frytkami. Mam wrażenie, że nie ważne gdzie byśmy nie jedli to i tak by smakowało, byliśmy po prostu głodni. Czas na spanie, jutro ostatni punkt naszego wypadu do Albanii!