Islandia 2023

Czwartek 2023-04-13

Dzień zaczynamy wcześnie, bo już przed wschodem słońca odstawiamy auto do warsztatu, a taksówką docieramy na lotnisko w Cork. Dzieci tym razem zostają w domu, a my tylko we dwoje celebrujemy nasze zbliżające się, okrągłe urodziny.

Na spokojnie robimy lot ORK-STN-KEF. Dolatując widzimy już unoszące się kłęby pary wydobywające się spod ziemi. Pogoda nawet ładna – przed naszym przylotem lało parę dni, i po naszym wylocie też ma, więc wygląda na to, że wstrzeliliśmy się idealnie.

Auto tym razem odbieramy w Thrifty. W obsłudze Polka. Później okaże się, że praktycznie wszędzie w serwisach, restauracjach i hotelach, Islandia polską obsługą stoi. Plan jest by szybko coś zjeść, bo na 16tą mamy zaklepane miejsce w Blue Lagoon. Pani odsyła nas do knajpki Olsen & Olsen gdzie zjadamy rybkę i kanapkę. Ogólnie na ten wyjazd nie spodziewamy się żadnych cudów kulinarnych. Jeśli będzie dało się czegoś skosztować to na pewno to zrobimy, ale jednak Islandia z kuchni nie słynie.

Krótki odcinek do pokonania, bo tylko 20min do Błękitnej Laguny. Na miejscu wszystko dobrze zorganizowane, wydaje się, że jest dość sporo ludzi jednak później na tej jednak sporej przestrzeni wszystko się rozchodzi. Blue Lagoon jest miejscem całkowicie nastawionym na turystów i pieniądze z tego idące. Faktem jest, że miejsce jest magiczne, bo woda jest cudownie niebieska i gorąca do tego. Szczęściem udało nam się być w takim czasie, że nie było aż tak dużo ludzi i można było swobodnie pływać i odpoczywać. Spędzamy tak ponad 3 godziny, przerwane drinkiem (w cenie biletu) oraz maseczką (również w cenie).

Wygrzani wodą termalną zbieramy się i jedziemy do miejsca docelowego – hotelu w Rejkjawiku. Wybieramy miejsce z dala od centrum ze względu na możliwość zaparkowania samochodu. Hotel ma dogodny check-in – otrzymuje się kod dostępu do pokoju więc, można pojawić się w dogodnym czasie.

Dzisiaj jeszcze Rejkjawik nocą więc podjeżdżamy pod centrum i przechadzamy się „starym miastem” a raczej główną ulicą Laugavegur, na której mieszczą się wszystkie możliwe restauracje z kuchniami świata (najmniej islandzkiej). Prócz barwnych murali i różnorodności architektury nie ma nic co zapiera dech w piersiach. Docieramy do Harpa, zjadamy hot-doga w słynnej budzie Bæjarins Beztu Pylsur (teraz już wiem, że tutaj i hot dogi są z baraniną), wracając wieczorową porą odwiedzamy symbol stolicy Hallgrimskirkja. Powolnym krokiem wracamy ulicami stolicy podziwiając chaotyczną architekturę tego miasta. Padamy jak muchy po długim dniu podróży, relaksu i wrażeń.

Piątek, 14 kwietnia 2023

Rankiem szybkie śniadanie, ogarnięcie naszych bambetli i ruszamy w drogę. Słońce świeci z nieba więc idealny dzień na podróże. W planie Golden Circle i dojechanie pod lodowiec, czyli 600km w trasie. Już po wyjechaniu z miasta zatrzymujemy się na trasie, bo widoki, które odbijają się od jeziorka są pocztówkowe i szkoda minąć okazję zrobienia dobrego zdjęcia. W związku z tym, że Golden Circle to nie tylko 3 atrakcje, lecz całe mnóstwo, w związku z ograniczeniem czasowym wybieramy z góry te, które musimy zobaczyć. I tak pierwszy stop to Öxarárfoss, opłata tylko za parking, piękne słońce, mało turystów. Spacerujemy po drewnianym deptaku, który w niektórych miejscach jest jeszcze przymrożony; wodospad nie jest imponujący, ale dzięki pięknej pogodzie wygląda magicznie.

Tuż obok jest Langistígur – chyba mamy przedsmak islandzkiej natury, surowym skałom, braku widocznej flory i fauny. Ruszamy już dalej w stronę gejzerów, a parking godzinę wcześniej opustoszały zaczyna zapełniać się turystami. Droga jest przecinkiem wzdłuż pustkowia (tak nam się wydawało), docieramy dość szybko i już po uchyleniu drzwi samochodu można poczuć zapach siarki (który przypomina też zapach popsutych jaj). Wystarczy przejść z parkingu na drugą stronę ulicy i już człowiek znajduje się na obszarze geotermalnym. Zapach siarczanów, bulgotająca i wystrzelająca wodą ponad głowy przybyłych. Zdecydowanie brakuje nam efektu wow, które pewnie robił Geysir, chwilowo nieaktywny; zatem oglądamy spektakl mniejszego Strokkur kilkukrotnie; ale gdy tylko nadciągają autokary ze stolicy ulatniamy się w dalszą drogę.

Następny stop – wodospad Gulfoss, który jest imponujący – i ze wszystkich, które widzieliśmy na Islandii ten zrobił na mnie największe wrażenie; majestatyczny, potężny, kaskadowy. Woda spadająca a podmuch wiatru unosi ją na widzów tego spektaklu. Magiczne miejsce, które jest warte odwiedzenia.

Ruszamy do kolejnego punktu programu, dzikiego gorącego źródła. Niestety przy samym parkingu stoi samochód a w nim lokals pilnujący porządku i pobierający opłatę. Zniechęcona faktem kilku samochodów i myślą o tłoku w źródle, rezygnujemy i jedziemy do ostatniego punktu podróży – krateru Kerid. Po drodze zdumiewa mnie fakt ilości gęsi na polach – wyczytujemy, że w roku 2022 było ich już więcej niż mieszkańców Islandii. Zastanawiamy się, dlaczego nie ma ich w lokalnej kuchni zamiast wszechobecnej baraniny.

W drodze do, mijamy słynną farmę pomidorów Fríðheimar, która gdzieś tam się przewinęła, kiedy czytaliśmy o Islandii. Długo nie myśląc skręcamy. Udajemy się do restauracji mieszczącej się w szklarni i czekamy na swoją kolej. Już po chwili wiemy, że stolika nie dostaniemy i możemy skorzystać z baru, w którym serwowana jest słynna zupa pomidorowa i wszelakie inne potrawy z pomidorem w roli głównej. Szczerze, to cieszę się, że skończyło się kubkiem zupy z kromką chleba przy barze, bo nie było to coś niezwykłego, ot, przecier z chili. Sama koncepcja jest genialna, szklarnia, pomidory/bazylia rosnące tuż obok i stoliki serwujące dania, ale nie ma tu genialnego jedzenia. Dobrze było zobaczyć, posmakować i mieć swoje zdanie.


No i tak, krater Kerid – i tutaj Wacka słowa – zawodzi. Nie jest chyba do końca coś czego się spodziewaliśmy, a raczej męska część wycieczki miała na myśli. Dla mnie dziura w ziemi z wodą, trochę większa niż zwykle, ale nic spektakularnego.  No i tak, zdjęcie pstryk i czas na nas, bo teraz najdłuższa część drogi, bo mamy do pokonania 350km (około 4,5h drogi).

Wydostajemy się z Golden Circle, mijamy wodospad Seljalandsfoss, tęcza widoczna zachęca do odwiedzin dzisiaj, kto wie jaka pogoda nas czeka w niedziele w drodze powrotnej. Wodospad słynie z tego, że za jego kaskadą znajduje się duża wnęka oraz wytyczona ścieżka, dzięki której można go obejść dookoła. Jak się okazuje ścieżka jest zamknięta, być może przez wzgląd na podmycie lub warunki pogodowe. Zadowoleni, że udało się zobaczyć wodospad w tak pięknym momencie, utwierdza nas w przekonaniu, żeby nie zostawiać pewnych rzeczy na później lub jutro.

Wskakujemy do auta i tutaj krajobraz drastycznie się zmienia – pustkowie to dopiero się zaczyna. Najpierw pola lawowe Skafta-fires, które obecnie pokrywa gęsty szaro-zielony mech. Następnie zupełnie płaskie pustkowia i kilometry do końca. Po kilku godzinach zaczynamy zauważać zarysy gór i lodowców. Zatrzymujemy się na obiado-kolację w Vik do miejsca The Soup Company. W menu 4 zupy, ale po pierwszej porcji można prosić o dolewkę dowolnej. W dobrej cenie najadamy się do syta i ruszamy do hotelu. Docieramy już prawie po zmroku, odwiedzamy recepcję, a tutaj, ku naszemu zdziwieniu, sala pełna ludzi. Jak się okazuje trafiliśmy na narodowe rozgrywki brydża. Nie pozostaje nam nic innego jak niezauważalnie przemieścić się do pokoju, otworzyć butelkę czerwonego i odpoczywać.

Sobota, 15 kwietnia 2023

Wstajemy wcześnie, żeby już o 8 być na śniadaniu, chyba takie pierwsze, gdzie możemy zjeść lokalne smakołyki – kiełbasy z baraniny w 4 odsłonach oraz lokalne wypieki. Hotel ratuje nas kawą espresso, co jest rzadkością. Zwykle kawa jest parzona i słaba – nie są kawoszami jak my! Wyjeżdżamy w stronę Plaży Diamentowej i z samego rana mamy kilka cudownych i niezapomnianych ujęć w słońcu.

Po drugiej strony ulicy jest nasze miejsce zbiórki na wyprawę na lodowiec i do jaskini lodowej. Czekamy przy jeepie, z mnóstwem innych ludzi, kiedy okazuje się, że naszym przewodnikiem jest Czech. Zabiera nas i 4 Azjatów samochodem do podnóża lodowca, opowiadając o Islandii, swojej historii i różnych ciekawostkach.

Po 20 minutach, wysiadamy, dostajemy kaski i raki i ruszamy. Jak się okazuje, nie jest to wielka wędrówka; wszystko znajduję się w zasięgu wzroku. Spacerujemy po lodowcu, który zaczyna gwałtowne letnie rozpuszczanie. Trzeba sobie powiedzieć, że o tej porze roku jest on brudny i za nic nie przypomina pocztówkowych obrazków. Schodzimy lodowym wąwozem i szczerze mało tu błękitnych obrazków z reklam, nic nie poradzimy – to jest koniec sezonu.

Okazuje się to nie być jednak jaskinią – następny punkt spaceru to gwóźdź programu – oto i ona! Wchodzimy na kucaka i dzięki temu, że jesteśmy małą grupą miejsce jest tylko dla nas. Mega wrażenie, warte zobaczenia, bo chyba mało co oddaje piękno lodowca i tego rozszczepionego błękitu. Mamy tyle czasu, ile chcemy, więc podziwiamy piękno natury. Wychodzimy usatysfakcjonowani wycieczką i powoli wracamy do auta, które zabiera nas nad lagunę lodowcową. Słońce cudownie świeci więc rozkoszujemy się ciepłem i hot dogami z langustynkami z przydrożnej budy.

Żegnamy lodowiec i przemieszczamy się w stronę Vik. Po drodze zatrzymujemy się w Skaftafell, na terenie Parku Narodowego Vatnajökull. Tutaj czeka nas spacerek do wodospadu Svartifoss (około 2-3km), urokiem tego miejsca są otaczające spadającą wodę ciemne bazaltowe kolumny. Dowiadujemy się, że są one jednym z symboli Islandii, a ich motyw został wykorzystany w architekturze Hallgrimskirkja.   

Wskakujemy w bryczkę i jesteśmy w drodze do Kanionu Fjadrarglijufur. Po chwili dojeżdżamy do parkingu, a tam rangerka z wiadomością o zamkniętych ścieżkach wzdłuż kanionu, który można tylko obejrzeć z drogi. Trochę fatalna wiadomość, ale niestety nic na co mamy wpływ.

Pozostaje nam spędzić ten czas na nieplanowanej na dzisiaj Czarnej Plaży. Pogoda zaczyna trochę zmieniać się na deszczową, ale przeczekujemy chwilowo w samochodzie i ruszamy naprzód. Tuż na wejściu jest tablica informująca o stanie zagrożenia (pomarańczowy na dzisiaj) oraz wspominająca o ‘’sneaking waves’’. Długo nie trzeba czekać, żeby zobaczyć co oznacza to sformułowanie, i jak to bywa, turyści zawsze są mądrzejsi od lokalnych znawców. Oglądam z rozbawieniem teatrzyk kukiełek wiedzących lepiej i po chwili uciekających po zalaniu wodą, bądź uwięzionych na bazaltowych kolumnach.

Zbieramy się do Vik na kolacje, w tym wypadku czarną pizzę – nic specjalnego, kuchnia islandzka jest nastawiona na turystów i ciężko znaleźć coś lokalnego. Napełnieni robimy zakup dnia – kiszonego rekina, którego będziemy spożywać z winem w hotelu. Spożywanie to jednak za duże sformułowanie, skosztowaliśmy, tak, śmierdzi moczem, nie jest dobre i nijak nie pasuje do wina. Wieczorna aura przynosi deszcz i mgłę, mamy nadzieję, że rozpogodzi się do rana. Z łóżka widzimy w oddali Trzy Siostry

Niedziela, 16 kwietnia 2023

Dzisiaj śpimy dłużej, bo mamy więcej czasu. Celebrujemy śniadanie i w drogę powrotną. W planie dziś nic szczególnego, bo większość udało nam się zobaczyć w piątek, a pogoda dzisiaj znacznie gorsza. DO tego wszystko co byłoby jeszcze do obejrzenia jest już poza naszym zasięgiem czasowym. W poszukiwaniu puffinów, docieramy do Dyrholaey, z której roztacza się widok na The Endless Black Beach i rzeczywiście nazwa odzwierciedla plażę. Puffinów brak, ale za to wspaniałe porywy wiatru!

Przestaje padać, kiedy docieramy do wodospadu Skogafoss, wyjątkowość jego polega na połączeniu wielkości, siły i pięknego otoczenia oraz łatwego dojazdu. Można wspiąć się schodami na poziom wodospadu i oglądać z góry dolinę.

Zdecydowaliśmy, że popołudnie spędzimy na pieszej wędrówce do termalnej rzeki w Hveragerdi. Robimy stop w Selfoss, gdzie w piekarni GK Bakari jemy jedne z lepszych cynamonowych bułek, z czego słyną i są dumni. Posileni parkujemy auto tuż przy restauracji Reykjadalur Café i ruszamy. Dojście do rzeki ma nam zająć niby około godziny – 3km, ścieżka jest solidna, a po bardziej stromym początku, później delikatnie faluje – góra-dół. Na początku termalnej strefy znajdują się liczne termalne źródła, niektóre spore. Czym bardziej dymiące, tym bardziej gorące. 

Po drodze liczymy schodzących ludzi – mija nas ich 69 dusz. Dochodzimy do drewnianej kładki, jest jeszcze sporo ludzi, ale nie tłocznie. Przechodzimy dalej w stronę bardziej gorących miejsc, a w tym czasie część ludzi opuszcza rzekę (w tym imprezowa ekipa z Polski z głośnikiem) i możemy cieszyć się spokojem. Udało nam się, bo zostało zaledwie 6 osób i wszechogarniająca cisza. Moczymy się z dobrą godzinkę, mega przyjemne popołudnie mając na względzie, że miało padać, a obyło się na kilku kroplach. Zwijamy się i ruszamy na parking. Pogoda robi się nieprzyjemna i widać nadciągający deszcz. Ruszamy w stronę Keflaviku bo to nasz ostatni stop. W drodze deszcz i wiatr przybierają na sile i robi się paskudnie – głośno chwalimy jakie mieliśmy szczęście z pogodą, bo wszystkie punkty programu zostały zaliczone.  

Na koniec wybieramy restaurację, w której można spróbować steków z wieloryba, i tutaj wygląd wołowego steka z posmakiem ryby, zdecydowanie nie! Ostatnie zakupy przed wylotem i do hotelu, bo czeka nas poranny lot.

Żegnamy Islandię o poranku, który przyniósł rozpogodzenie. Zdecydowanie cieszę się, że udało nam się zobaczyć ten kraj i poczuć na skórze to wszystko co oglądałam w NG. Cudowne krajobrazy, niezapomniane przeżycia, wspaniale spędzony czas tylko we dwoje (czego często nam brakuje).

Top – Blue Lagoon, lodowa Jaskinia i termalna rzeka.