Katalonia 2017
Piątek 27.10
Poranny lot nie należy do przyjemnych ale za to można wykorzystać cały do zwiedzania. Lądujemy w Barcelonie tuz po godzinie 9, odbieramy samochód i godzinę później jesteśmy w drodze do Figueres. Niestety nie możemy się zakwaterować wcześniej niż przed 17 więc jedziemy wprost do Castelfollit de la Roca, w którym byliśmy dokładnie 7 lat temu. Miasteczko nie zmieniło się nic, a nic; nawet parkowaliśmy w tym samym miejscu. Miejsce wygląda dokładnie tam samo, tylko jedno daje nam znaki, że zdecydowanie Katalonia podkreśla swoją niezależność. Wszędzie wisiały flagi katalońskie oraz kolorowe flagi z napisem ‘Si’. Przespacerowaliśmy się tymi samymi uliczkami, odwiedziliśmy tą samą knajpkę, w której przed laty jadłam najlepszą rybę w całym swoim życiu. Tym razem postawiliśmy również na ryby, i również się nie zawiodłam. Najsmaczniejsze były oczywiście smażone rybki w sosie cytrynowym. Jak zwykle na koniec wejście do cukierni po łakocie, głównie ciasteczek z orzeszkami piniowymi.
Po tak świetnym obiedzie stwierdziliśmy, że jest jeszcze wcześnie wiec skoczymy szybko nad morze. Plaża wspaniała, morze błękitne, wielkie fale, kilku spacerowiczów. Wspaniałe okoliczności przyrody, więc dzieciaki wskakują w kostiumy kąpielowe i do wody – niestety zaczęło tak straszliwie wiać, że piasek stał się małymi pociskami, które kaleczyły wystające członki ciała. Odstraszeni na dobre uciekliśmy w popłochu od samochodu skąd ruszyliśmy do Figueres. Zakwaterowanie poszło sprawnie, a że zrobiło się dosyć późno podjechaliśmy na wieczorne zakupy, by po chwili odetchnąć z kieliszkiem dobrego wina w dłoni.
Sobota 28.10
Budzimy się dosyć wcześnie, gdyż mamy bilety do Muzeum Salvadora Dali na pierwsza możliwą godzinę, plusem lokalizacji mieszkania jest odległość zaledwie 600 m od obiektu. Jesteśmy wcześnie licząc na to, że nie będzie takich tłumów. To już nasza druga wizyta lecz tym razem liczę aby Maks posmakował trochę sztuki, pobawił się instalacjami, zrozumiał wielowymiarowość sztuki, może go to w przyszłości zainspiruje. Niespodziewanie Maks łapie bakcyla i stara się zrozumieć co jest na obrazach, jak to jest przedstawione, a przede wszystkim jak? Mnie natomiast fascynuję ogrom dzieł, pomysłów, technik i pytań jak to możliwe, że ostatnio tego nie zauważyłam. Wychodzimy po raz kolejny upojeni szaleństwem S. i chcemy jeszcze. Pozostała wystawa biżuterii; i tym razem nie mogę wyjść z podziwu nad jego geniuszem.
W międzyczasie Wacek odwiedza apartament po buty dla Maksa, a my decydujemy się na pieczone kasztany, na które jest właśnie sezon. Musimy zastanowić się co dalej, więc ruszamy do Informacji turystycznej – gdzie nabywamy mapy, zatrzymujemy się w cukierni na przepyszne Xoxo (ciasto pączkowe, z kremem, posypane cukrem w kształcie rurki). Następnie dzieciaki wybierają muzeum zabawek, które poniekąd im się trochę należy – ciekawa lekcja historia, dla nich i dla nas. Wychodzimy z pamiątkami i pada decyzja, czas na lunch. Oczywiście jak to ja, kręcę nosem na wiele miejsc i po przejściu przypuszczalnie kilku km, odwiedzeniu ponad 20 miejsc, decydujemy się na knajpkę w centrum Rambli. Menu wydaję się dostatecznie lokalne więc wybieramy kilka frykasów i wszystko okazuje się bardzo dobre, w wyjątkowo niskiej cenie. Z brzuchami pełnymi kierujemy się na Rumble, gdzie odbywa się lokalna akcja społeczna – wydaje nam się, że są to harcerze zachęcający do brania udział w ich eventach. Dzieciaki korzystają z możliwości kolorowania, i już po chwili rozpoczynamy spacer w kierunku mieszkania. Dzień był wystarczająco aktywny by powiedzieć sobie – czas na odpoczynek.
Niedziela 29.10
Dzisiaj zdecydowanie bez pośpiechu, przecież jest niedziela! Zaplanowaliśmy cały dzień spędzić w Gironie – to tylko 45 minut jazdy samochodem od Figueres. Dojeżdżamy na miejsce koło godziny 10, miasto jeszcze śpi, kilka straganów otwiera się sennie, pchli targ zorganizowany w centrum miasta aż buczy. Jak się okazuje po chwili są jeszcze ludzie pasjonujący się numizmatyką, filatelistyką, są też tacy koło 40 który nadal bawią się w matching Cards (dla mnie to jest poziom Maksa, więc zdecydowanie dziwny klimat). Odwiedzamy Informację, dostajemy mapkę i wskazówkę, że o 11.30 będzie miało miejsce budowanie ludzkiej wieży. Udało nam się niesłychanie, trafiliśmy na Święto Świętego Narcyza. Na ulicy odbywały się scenki z udziałem ‘wielkich głów’ z akompaniamentem bardzo głośnej orkiestry. Z tego co udało nam się zrozumieć była przedstawiana legenda św. Narcyza.
Zaintrygowani ludzką piramidą ruszyliśmy na plac, gdzie tłumy w napięciu czekały na to wydarzenie. Była kilka grup ludzkich piramid i każda z nich ustawiała inną konstrukcję. Najfajniejsze w sumie to, że nadal nie ma tu żadnych ograniczeń – ludzie tłoczą się wokół tych którzy się wspinają, żadnych barierek czy coś. A sama wieża robi wrażenie, bo to aż osiem poziomów ludzkich ciał.
Dalszą część dnia schodzimy wszystkimi uliczkami i murami miasta. Starówka jest po prostu przepiękna. Z bliskości do Barcelony, stanowczo nie doceniona. Nie udaje się wejść do paru miejsc bo albo zostały już zamknięte, albo w ogóle nie są otwarte, ale nie zraża nas to do całości. Poszukiwania miejsca na posiłek zajmują nam stanowczo za dużo czasu, a i miejsce ostatecznie wybrane, rozczarowuje. Taki urok miejsc turystycznych.
Powrót do domu z planem zahaczenia o jakiś supermarket spełza na niczym – wszystko pozamykane. Dziwne to, bo chyba w każdym kraju dotychczas byliśmy w stanie znaleźć choć jeden mały sklep który zarabia na tym fakcie – nie tym razem. Nie jest źle – zapasy wina starczą do rana.
Poniedziałek 30.10
I kolejny dzień bez ciśnienia. Plany są sprecyzowane, ale nie musimy być nigdzie na czas. Zbieramy się i ruszamy w kierunku Besalú. Miasteczko nie słynie niczym wyjątkowym, poza tym, że jest po prostu urocze, z pięknie zachowaną starówką. Kupujemy sobie ciasteczka w Dia i spacerujemy ciasnymi uliczkami. Wchodzimy na most nad rzeką skąd rozpościera się widok na całe miasteczko. Wesoło przygrywa lokalny grajek, a dzieci próbują się odnaleźć z mapą w dłoni. Maks robi zdecydowane postępy.
Idziemy na główny plac gdzie robimy przerwę na kawkę. Dzieciaki biegają a my grzejemy się na słońcu. Znajduje się tu również muzeum miniatur. Jak na miniatury przystało, muzeum też jest nieduże, bo to ledwo dwie sale. Jednak parę z eksponatów robi zdecydowanie wrażenie na nas. W sumie z klientelą celują w dzieci, jednak wszystko wystawione tak, że dzieci trzeba podnosić – lekkie faux pas.
Idziemy ponownie uliczkami miasteczka. Celujemy w miejsce historycznie nawiązujące do lokalnych żydów, jednak raz jeszcze (tak jak w Gironie) nie udaje nam się owych miejsc zwiedzić, gdyż obowiązuje tu specjalne umawianie się. Nie cisnąc, odpuszczamy. Celem dzisiejszego obiadu staje się królik, którego obecność Justyna wychwyciła w jednej z restauracji. Oczywiście, owa restauracja pozostaje zamknięta więc szukamy wokoło. Udaje się i już niedługo później zajadamy się różnymi potrawami, z królikiem włącznie. Maks mówi, że to najlepszy obiad dotychczas i faktycznie zjada całkiem sporo, kosztując wszystkiego.
Z Besalú przemieszczamy się rzut kamieniem dalej do Banyoles. Tutaj olewamy mieścinę, gdyż zainteresowani bardziej jesteśmy jeziorkiem. I faktycznie wszystko wygląda prześlicznie, ale nie za wiele jest do roboty. Okrążamy jezioro i zatrzymujemy się pod jednym z kościołów spod którego ruszamy na krótki, ale przyjemny spacer.
Wracamy do domu, tym razem bez problemowo zaopatrując się w najważniejsze rzeczy (wino) w supermarkecie.
Wtorek 31.10
W planie głównie wyprawa do Portlligat i Cadaques. Bilety do domu Dali mamy zakupione wcześniej więc pozostaje nam tylko stawić się na określoną godzinę w Portlligat. Droga z Figueres prowadzi pomiędzy górami i zdecydowanie należy do tych przyjemniejszych. Docieramy na miejsce, odbieramy bilety i w słońcu czekamy na swoją kolej. Dom Salvadora należy do tych zdecydowanie osobliwych, z zewnątrz nic nie zapowiada tego co widzimy w środku. Jest to dosłownie labirynt, gdzie za każdym rogiem napotykamy się na sztukę, instalacje, eksponaty. Zadziwiające, fascynujące, niesamowite – nadal czuję się obecność mistrza, szczególnie w jego pracowni, gdzie przed krzesłem stoi sztaluga, z niedokończonym obrazem. Największe wrażenie robi na nas pokój owalny, ukryty za garderobą Gali. Wychodzimy do ogrodu oliwnego i już widać krajobraz, który przewija się w jego twórczości. Jednocześnie sam ogród, to kontynuacja labiryntu prowadząca przez instalacje, baseny z nietypowymi aranżacjami i monstrualną rzeźbą wykonaną z tego co wyrzuciło morze. Zdecydowanie było to miejsce warte odwiedzenia, zrozumienia potrzeby izolacji by wydobyć prawdziwą sztukę z dala od zgiełku Figueres.
Następne kroki kierujemy do Cadaques, które reklamuje się jako przepiękna mieścina będąca świadkiem wizyt wielu artystów. I rzeczywiście miejscowość znacznie różni się od tych które już zwiedziliśmy, przede wszystkim wszechobecna biel i błękit. Spacerujemy wąskimi uliczkami, każda kryje studio, sztuka pojawia się nawet w tak małych elementach jak drzwiczki do liczników gazu. Na wzgórzu króluje kościół, ale jest chyba jedynym obiektem, który sztuce jest obcy, a wiele elementów w środku jest po prostu kiczowate. Zjadamy sobie obiadek (całkiem smaczna paella i dorada), dokupujemy ciastka (automatyczny kasjer, coraz częściej widoczny tu w sklepach) i niedaleko rzeźby Dali’ego spożywamy te ostatnie na plaży.
Do Figueres wracamy dość wcześnie, więc idziemy się przejść uliczkami by gdzieś sobie zasiąść i napoić nasze spragnione głowy. Niestety nic ciekawego nie wyhaczamy, więc zostają nam lody i winko w domku.
Środa 01.11
Dziś wyprowadzka z Figueres. Nauczeni poprzednimi wakacjami, nie chcemy przesiedzieć za długo w jednym miejscu i marnować czas na dojazdy w coraz odleglejsze miejsca. Ruszamy w kierunku Tossa de Mar, ale po drodze pozostaje nam jeszcze jeden z punktów ‘trójkąta Dali’ego’ – zamek Gali w Púbol. Zakupiony przez Salvadora dla swej muzy by miała miejsce wytchnienia od niego. I faktycznie. Działań mistrza jest tu mało lub są one bardzo dyskretne. Mimo to, miejsce robi wrażenie – pięknie móc sobie pozwolić na taki gest i zadbać o tak piękny obiekt. Miasteczko poza tym nie ma zbyt wiele do zaoferowania więc po krótkim spacerze ruszamy dalej.
Do Tossa de Mar docieramy krętymi drogami, odnajdujemy nasz hotel, ale jako że nie można się zaczekować między jakimiś godzinami (sjesta), zostawiamy auto gdzieś przy głównej drodze, i ruszamy na spacer. Dziś święto i zdecydowanie odbija się to na otwartości tutejszych sklepów i restauracji. Po przejściu wszystkich knajpek wzdłuż głównej plaży, wycofujemy się z centrum, gdzie w narożnej jadłodajni wybieramy z opcji menu del dia. Znajdujemy jeszcze jeden otwarty supermarket, robimy potrzebne zakupy (wino) i idziemy na nasze nowe lokum. Trochę skromniej tym razem, bo zamiast 3 sypialni, 2 łazienek, salonu, kuchni i przedpokoju (tak, zaszaleliśmy za pierwszym razem ;0), mamy do dyspozycji tylko sypialnie, łazienkę i salon z aneksem kuchennym. Mimo to, jest super.
Wieczorem wybieramy się na spacer po okolicy. Znajdują się tu całkiem nieźle zachowane mury obronne na wzgórzu nad wodą z całą starówką. Spacerujemy sobie po tej okolicy w ciemnościach ciesząc się labiryntem ulic i ścieżek.
Spadamy na chatę by przetestować nowy zestaw win.
Czwartek 02.11
Rankiem zbieramy swoje bambetle i tak jak obiecaliśmy jedziemy z dzieciakami na plażę. Wyborem padła najpiękniejsza plaża Cala del Pi – powoli docieramy do celu i mimo, że słońce nie takie jak latem to nasze szkraby przebierają się w stroje kąpielowe i wskakują do wody. My w tym czasie układamy się na miękkim piasku i zażywamy kąpieli słonecznej.
Dzieci po kilku godzinach mają już dość, więc kierujemy się do pobliskiego Platja d’Aro. Mamy tam znaleźć przyjemne stare miasto, które miało nas zachwycić starówką. Niestety znajdujemy tylko puste bulwary sklepów dla letnich turystów. Ciężko nam nawet było znaleźć typowo hiszpańską cukiernie by wpaść na coś słodkiego i kawę. Po długim spacerze znajdujemy jedyną tradycyjną piekarnię i kawę, najedzeni wsiadamy do samochodu i wracamy do siebie.
Wieczorem wychodzimy na miasto, gdzie mile przesiadujmy w lokalnej knajpce popijając wino i zajadając tapas. Później ruszamy na plażę by dzieciaki do końca się wyszalały.
Piątek 03.11
Dzisiaj dzień zwiedzania – wyruszamy do ogrodu botanicznego Jardin Botanico Marimutra w pobliży Lloret de Mar. Dzieci niezbyt zadowolone, ale obiecujemy, że po zwiedzaniu pojedziemy na plażę. Ogrody były miłą atrakcją, przyjemnie spacerowaliśmy w rozgrzanych alejkach i podziwiając roślinność.
Po miłym spacerze i gonitwie za Lilką i Maksem, wyruszamy do Lloret w poszukiwaniach cukierni na typowe ciastko i kawę – udaje nam się znaleźć przyjemne miejsce tuż niedaleko Kościoła Sant Roma, który jest pięknie mozaikowy.
Zadowoleni ruszamy na pobliska plażę, by zadowolić dwa szatany, które tylko mówią o plaży. Czas mija na kopaniu w piasku, czytaniu książki, zakopywaniu ciał i wspaniałej rodzinnej zabawie. Słońce powoli zachodzi, więc ruszamy w poszukiwaniu pożywienia, trafia nam się pobliska nadmorska restauracja, która jest nieźle oceniona online.
Jesteśmy już ponad tydzień, a jeszcze nie jedliśmy Arroz Negra – dziś jest ten dzień. I odkrywamy nową Sangrie con Cava, fantastyczna! Muszę powiedzieć, że czarny ryż z owocami morza został przyrządzony wspaniale, znakomity! Mimo, że Wacek nie jest fanem tego typu jedzenia, to i on chwali. Pełni po brzegi kierujemy się do domu. W drodze robimy ostatnie zakupy, zaopatrując się w typową patelnie do paelli.
Sobota 04.11
Dzisiaj padło na malusieńką średniowieczną mieścinę Peratallada. Muszę powiedzieć, że dzisiaj po raz pierwszy mamy zachmurzone niebo, dojeżdżamy do miasteczka i zaczyna kropić, ale niezrażeni idziemy szukać wrażeń. Miasteczko jest przepiękne, świetnie zachowane budynki, mury, atmosfera. Można na chwilę zapomnianej o bożym świecie i zagubić się w tym sennym klimacie. I nagle wylewają się tłumy z autokarów, i nieba. Czekamy aż przestanie lać i grzmieć. Niestety robi się coraz gorzej, więc pomiędzy kroplami uciekamy do auta. Na naszej liście jest jeszcze w drodze powrotnej Pals – ale niestety deszcz zmienia się w ulewę, ulicami płyną rzeki a my ledwo przejeżdżamy na wzgórze by tak przeczekać najgorsze. Dzieci przerażone grzmotami, błyskami i ogólnym pandemonium na zewnątrz. Po kilkudziesięciu minutach deszcz powoli przestaje padać, więc ruszamy w stronę Tossa de Mar bo zwiedzanie Pals rozwiało się. Niestety woda płynie wszędzie i jesteśmy spowolnieni.
Docieramy do Tossa de Mar i idziemy na plażę, następuje pożegnanie z morzem. Chłopaki morsy wskakują do wody i szaleją w falach!
Czas wracać do domu, jutro rankiem szybkie pakowanie i wyjazd by dotrzeć na czas na lotnisko w Barcelonie.