Krym 2006

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

 

14.VIII.2006

Pociąg 6:09 podstawiony w Gliwicach wię są wolne miejsca. Do Przemyśla 351 km. Przed nami jeszcze sporo drogi. Za Krakowem zaczęło padać.

Do godziny 10:30 zjedliśmy już 4 bułki. W takim tempie jedzenia, może być krucho pod koniec dnia.

Pociąg pędzi jak szalony – to już prawie express.

Aura nie sprzyja!!!

 

godz 22:00

Porażka! Właśnie siedzę w McDonald i dojadam zestaw. A dlaczego? Po przyjezdzie do Lwowa o 16 czasu lokalnego okazało się, że nie ma na dziś biletów (a pociągów cała masa) do Kijowa. Po długich rozmyślaniach i radach kilku spotkanych Polaków stwierdziliśmy, że pojedziemy do Odessy, o ile będą bilety.

Po 2 godzinach stania do kasy u pani która miała wykrzywioną nienaturalnie twarz i włosy koloru cherry dalej nie było biletów do Kijowa ale dostaliśmy do Odessy na jutro na 16:09.

Później staraliśmy się dodzwonić do p. Teresy, niestety nie udało się. Skierowaliśmy się w stronę Rynku (prawie jest ukończony remont) i znaleźliśmy kwaterę Dziadka. 120 wcisnąć razem.

Szybka kąpiel i ruszyliśmy na miasto. Wypiliśmy piwko i brandy-kole i zgłodnieli zjedliśmy tradycyjny ukraiński posiłek w MakDonalds.

 

15.VIII.2006

Spaliśmy do 10:30, niestety od rana pada i aura nie sprzyja spacerom. Dziadek poradził nam byśmy pojechali na dworzec i postarali się o bilety powrotne – dobry pomysł.

Dlatego tkwimy teraz w kolejkach, gdzie kasjerkom wcale się nie spieszy. Ciekawe co uda się załatwić.

godz 16:30

Jesteśmy w pociągu do Odessy, pijemy piwo, jemy winogrona i słuchamy cudownej ukraińskiej ballady płynącej z głośnika.

Co jednak najważniejsze mamy bilety na Krym i z powrotem, tyle że przez Kijów.

Udało nam się zobaczyć Muzeum Etnografii – krótko, porażka. 2 sale wystawowe a reszta to przerobione z komnat galerie. Szkoda tych hrywien.

Na szybko skoczyliśmy do “Stefci” i udało nam się załapać na wereniki – całkiem smaczne.

Odebraliśmy od Dziadka bagaże i z powrotem ruszyliśmy na dworzec. Pociąg fajny – mimo, że widać że wszystko stare to jednak jest czysto i przyjemnie. Łóżka krótkie, ale kto by się przejmował – przecież spędzimy tu tylko 12 godzin.

Konduktorka w tramie chciała od nas wyłudzić 50 kopiejek za bagaż, nie daliśmy się! Pościeli w pociągu też nam nie wcisnęli.

 

16.VIII.2006

Po 12g jazdy udało nam się dotrzeć szczęśliwie i bez szwanku do Odessy. W nocy zaduch panuje  w pociągu straszny, ale jakoś zasnęłam. Kurczowo trzymałam się barierki (nawet przez sen).

Na stacji znalazło się pełno niby babuszek, które oferowały nocleg. Nikt jednak nie chciał nas przyjąć na jedną noc, a jak już się zdecydowali to za 10$ za osobę.

Zdecydowaliśmy się pójść na plażę, a później poszukać czegoś tańszego. Okazało się, że pomimo 4:30 jest jeszcze ciemno i tym sposobem wróciliśmy na dworzec.

Spotkaliśmy pewną babuszkę u której udało mi się wytargować 1 noc po 6$ od osoby. Wielce zadowoleni udaliśmy się na kwaterę za babuszką, która cały czas gadała w tempie karabinu maszynowego. Jak zobaczyliśmy warunki w których mieliśmy spędzić noc – załamałam się. Mała klitka z łóżkiem, oczywiście można wziąść w każdej chwili prysznic ale w przewracającym się zlewie i do tego przeciekająca toaleta. Koszmar. Zastanawiam się tylko jak ta kobieta żyje tu cały rok?

Zamiast o 5 nad ranem iść na plaże, położyliśmy się jeszcze spać i dopiero o 8 jako tako powstaliśmy z powrotem do życia. W sumie szybko się zebraliśmy i ruszyliśmy na plażę. Nawet nie specjalnie błądziliśmy i już po 20min widzieliśmy spokojne Morze Czarne. Rozbiliśmy się i już po chwili Wacek ruszył zasmakować tutejszej kąpieli. Woda cieplutka i mniej słona niż w Grecji więc pływanie jest fantastyczne. Na plaży wysyp dziadków i wielorybów.

godz 12

Zwijamy żagle do miasta. Po długiej wędrówce wreszcie odnajdujemy sławetne schody Potiomkinowskie. Visavi znajduje się port Odessa. Schody zrobiły wrażenie kolejnego socjalistycznego pomnika władzy i wielkości imperium. Przygnębiający widok aligatora, małpki i sowy z którymi można było zrobić sobie zdjęcie. U szczytu schodów pomnik Richelieu.

Następnym punktem było odnalezienie polecanej w przewodniku taniej restauracji “Ukraina”, w której rzekomo podają dania tutejszej kuchni. Opis w przewodniku jako miejsca pompatycznego to mało powiedziane. Wnętrze zostało tak przemyślane, że sprawia wrażenie pałacu zimowego. Ceny – oszałamiające, zaczynają sie w okolicach 30hrv, kończąc na 220hrv. Po chwili namysłu i dojściu rozsądku do głowy, wyszliśmy w poszukiwaniu tańszej knajpki.

Niestety wszystkie restauracje wokół bulwaru okazały się być miejscami dla ludzi naprawdę bogatych i tutejszej mafii.

Poszliśmy więc napić się piwka do ogródka, a później zdecydowaliśmy się ostatecznie na obiad – kebab z budki u pewnego Turka. Kosztowało nas to zaledwie 18hrv.

Jedzonko spożyliśmy na placu greckim – ot nic wielkiego, mimo że ma jakieś znaczenie historyczne, jedynym greckim elementem na nim było olbrzymie kasyno Atena.

Kończąc spacer po mieście postanowiliśmy zejść prospektem Oliksandrowa do dworca. Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o olbrzymi targ gdzie sprzedawano rybki i mięso. O ile te pierwsze trzymano jeszcze w lodówkach, to te drugie zważywszy na porę dnia, już powoli zaczynało podśmierdywać. Fajnie by było kupić taką dobrą rybkę, ale niestety nie mamy miejsca by ją sporządzić.

Ostatecznie znów wylądowaliśmy na plaży i korzystając z ogólnodostępnej kaskady czystej wody opłukaliśmy się z brudu całodziennego spaceru. Spokojnie przy piwku i drinku patrzyliśmy jak plaża pustoszeje.

 

17.VIII.2006

godz 6:57

Plan na dzień dzisiejszy był zupełnie inny, ale babuszka, u której nocowaliśmy inaczej sobie to wyobrażała. Obudziła nas tuż koło godz 5 tłumacząc, że mamy się pakować bo ona idzie na dworzec i może będzie mieć następnych gości. Zszokowani całą sytuacją szybko zebraliśmy rzeczy i razem z nią udaliśmy się na dworzec. Prawie godzinę zajęło nam szukanie przechowalni bagażu, która zamiast na dworcu znajdowała się na peronie.

Chwilę po oddaniu bagażu udaliśmy się na plażę by skorzystać z okazji i wykąpać się pod bieżącą słodką wodą. Wacek wykąpał się w morzu, które dzisiaj okazało się być mniej spokojne aniżeli wczoraj.

Słoneczko delikatnie smagało nas swoimi promieniami, a wiatr wiejący z morza przynosił ukojenie rozpalonemu ciału. Po chwili spaliśmy jak susły. Gdy obudziliśmy się koło 9:30 w koło było mnóstwo plażowiczów, a my sprawialiśmy wrażenie jeszcze wczorajszych. Braki w wodzie i jedzeniu zmusiły nas do udania się do sklepu, w którym nabyliśmy produkty na nasze drugie śniadanie.

Nasze drugie śniadanie zjedliśmy na ławeczce tuż przy plaży, a później skierowaliśmy sie na molo, które okazało się być nieco niesprawne. Posiedzieliśmy więc w cieniu pomostu, aby około 14 udać się na obiad. Znalezienie knajpki dość taniej okazało się być jak zwykle trudne więc obiad zakończył się w McDonald.

Po obfitym posiłku wyruszyliśmy bliżej przyjrzeć się bazarowi i zrobić zakupy na zbliżającą się podróż. Targowisko okazało się być jednym wielkim straganem rozmaitości, w którym tylko starzy bywalcy widzieli porządek i ład. Obejrzenie całego spektaklu kupowania i sprzedawania już było niesamowitym przeżyciem. Nowym doświadczeniem były Koreanki sprzedające dziwnie, a za razem egzotycznie wyglądające sałatki. Rozstawione co 10m nie dawały odpocząć oczom i coraz bardziej kusiły do kupna. W końcu Wacek przełamał się i kupił jedną z sałatek podejrzanie wyglądających. Potrawka okazała się być co najmniej mało smaczna. Po udanych zakupach poszliśmy na dworzec odebrać bagaż i jeszcze umyć się przed podróżą.

Wejście do naszego pociągu okazało się być czymś niesamowitym, w jak najgorszym tego słowa znaczeniu. W nagrzanym wagonie było jak w puszce, tyle że z oknami.

A do tego wszystkiego dostaliśmy miejsca, gdzie znajdowało się okno awaryjne i nie można go było otworzyć. Początkowo lało się z nas, z Wacka nawet kapało, ale udało nam się przezwyciężyć słabostki naszych ciał.

Miłym akcentem całej podróży okazał się być 15-sto minutowy postój, gdzie można było kupić dosłownie wszystko. Od wody całkiem zmrożonej i piwa do gotowych obiadów.

Żeby nie męczyć dłużej siebie, spoczęliśmy na naszych górnych legowiskach. Wacek miał nieco problemów z dostaniem się na nie, ale w końcu się udało.

I tak oto spaliśmy do godziny 5 nad ranem.

 

18.VIII.2006

Poranne wyjście z pociągu na dworzec przyniosło nam niesamowite uczucie powrotu powietrza do płuc. Krótka “kąpiel” w dworcowej toalecie, odnalezienie przechowalni bagażu i ruszamy w miasto. Głównie w celu odnalezienia dalszego transportu. Błądząc trolejbusami i odnawiając informacje zawarte w naszym 3letnim przewodniku, wylądowaliśmy na skraju miasta gdzie na malutkim dworcu autobusowym zakupiliśmy bilety do Bakczysaraju na godzinę 15:00.

W drodze powrotnej na dworzec postanowiliśmy zobaczyć największy zabytek Symferopolu. Jest nim meczet Kabir-Dżami. To, że się zawiedliśmy to małe słowo. Dzielnica w jakiej się on zanjduje jest masakryczna – same zrujnowane domki, ulica w stanie rozpadu, nieciekawe towarzystwo. Sam meczet – nic wielkiego. Spodziewaliśmy się okazałej budowli, tymczasem zobaczyliśmy niewielki “kościółek” niczym nie wyróżniający się od współcześnie powstających budowli.

Z zaleceniami przewodnik skierowaliśmy się do polecanej w nim knajpki Łaki. Piwo uderzyło nam do głowy i ledwo trafiliśmy na dworzec po odbiór bagażu. Jak tylko odebraliśmy bagaż, powróciliśmy do knajpki wcześniej wspomnianej by spożyć obiad. Zamówiliśmy szaszłyka z kury, który okazał się być skrzydełkami z rusztu i “kupaty” czyli baranina w postaci kiełbasy. Do tego zestawy sałatek i obowiązkowo frytki. Bardzo smaczne a przede wszystkim niedrogo!!! Plus dla przewodnika.

Z pełnymi brzuchami dotarabaniliśmy się na dworzec i ruszyliśmy do Bakczysaraju. Podróż co najmniej dziwna. Szaleństwo na drogach tego kraju, wydawałoby się, nie zna granic, ale, o dziwo, ani razu nie widzieliśmy wypadku czy choćby stłuczki. Wyprzedzanie po zupełnie nie swoim pasie i mimo zakazu jest jak najbardziej na porządku dziennym. Poza tym udało nam się jedno autko wyprzedzić chyba z 5 razy.

W czasie jazdy Wacek prawie zasnął, a ja naprawdę usnęłam. Po opuszczeniu busika martwiliśmy się tym by hotel opisywany w przewodniku był jak najbliżej. Okazało się jednak, że po 2 min. nocleg znalazł nas sam. Bardzo sympatyczna pani zabrała nas “masziną” na kwaterę. Z zewnątrz malutki domek – nic szczególnego. W środku znacznie lepiej, przede wszystkim chłodno. Właścicielka Natasza pokazała nam WC i główną atrakcję dnia – prysznic. Po 4 dniach “kąpieli” na dworcach kolejowych to prawdziwy luksus.

Prócz tego spotkaliśmy Polaków, parę, która spędza w Bakczysaraju kolejny tydzień i 4-osobową rodzinkę z Krakowa. Wracali już do domu, ale udzielili kilku wskazówek co warto zobaczyć i co zjeść.

Po nacieszeniu się kąpielą, dokonaniu przepakowania, wybrania rzeczy i przepraniu ich, ruszyliśmy do miasta. Krótki spacerek i tak oto wylądowaliśmy na piwku i deserze (z palemką). Teraz jeszcze tylko zakupy.

Po zakupach wróciliśmy do domu i po 4 dniach zasnęliśmy spokojnie.

 

19.VIII.2006

Poranek oznaczał dla nas godzinę 9. Dopiero po zebraniu się wyruszyliśmy do centrum. Po dotarciu na dworzec odnaleźliśmy właściwą marszrutkę (nr1) która zawiozła nas do podnóża Wielkiego Kanionu. Po kupieniu biletów ruszyliśmy do skalnego miasta Czufut-Kale. Droga (początkowo asfaltowa) prowadziła delikatnie pod górkę. Po bokach stali ludzie sprzedając różne badziewie w tym poduszki z Kleopatrą lub herbatę z trawy i muszelki. Po drodze minęliśmy Monastyr Uspieński. Nie było dane nam tam wejść z powodu nieodpowiednich strojów. Sądzę jednak, że ciężko by nam się szło pod górkę w długich spodniach i o zasłoniętych ramionach.

Ruszyliśmy więc dalej, wraz ze zmianą nawierzchni drogi na bardzo kamienistą, znikały drzewa i nachylenie zbocza rosło. Powoli naszym oczom, na przeciwległej ścianie doliny zaczęły ukazywać się wykute w skale pieczary. Tuż przed wejściem do miasta Czufu-Kale spostrzegliśmy jeszcze jedną atrakcję turystyczną, jedyną w Europie wykutą w skale studnie, którą można było zwiedzać.

Studnia Tik-Kczu okazała się być warta zobaczenia – choćby dla przyjemnego chłodu jaki dawała. Sięgała 45m wgłąb ziemi. W związku z tym, że przewodnik nie bardzo mówił po angielsku, opowiedział nam historię studni od III w. p.n.e. do XIX używając 5 słów – people, city, bad boy, children – trudno nam będzie powtórzyć co chciał nam przekazać. W każdym bądź razie studnia powstała po tym, jak w czasie najazdu woda zdatna do picia została zatruta. Ludzie w zimie napełniali studnię śniegiem by roztopił się i można było korzystać przez cały rok. Studnia została wyryta w skale za pomocą ognia, wody i drewnianych kołków. Nagrzaną skałe polewano wodą, aż do rozpęknięcia.

Dopiero za rogiem było wejście do miasta skalnego. Domy, albo raczej pieczary zrobiły niesamowite wrażenie, tym bardziej, że osada ta była zasiedlona do XIXw. Po obejrzeniu wszystkich atrakcji opisanych w przewodniku zawróciliśmy. Po drodze napełniliśmy tuż przy monastyrze butelkę wodą i ruszyliśmy złapać marszrutkę.

Tym razem bezproblemowo wsiedliśmy do #2, która wysadziła nas tuż przy Pałacu Chanów. Gdybyśmy wiedzieli, że jest to tak blisko przeszlibyśmy ten kawałeczek pieszo.

Wejście do pałacu otoczone jest przez babiczki starające się sprzedać różne dobroci. Brama już na wstępie robi wrażenie – pięknie malowana i trochę rzeźbiona. Zakupiliśmy bilety i ruszyliśmy zwiedzać. Jako obcokrajowcy zostaliśmy wpuszczeni na tereny pałacowe bez grupy, a to z powodu naszej nieznajomości języka. Oczywiście pomyliliśmy drogę i po przejściu przez muzeum ogólnej wiedzy o Turkach, znów wyszliśmy przed bramkę na której sprawdzano bilety. Ponowne wejście i tym razem pomysłowo trochę podczepiliśmy się pod grupę, ale tylko w celu poznania kierunku zwiedzania. Następnie przez wspaniałe pokoje dywanu, letni, “podworzec” fontann, harem mieliśmy okazję zapoznać się z historią i budową tego miejsca. Naprawdę wspaniała budowla i bardzo dobrze przygotowane wnętrza dla zwiedzających – poza tym sporo informacji dla turystów po angielsku.

Opuściliśmy część płatną, obejrzeliśmy przestrzeń “parkową” i udaliśmy się do wyjścia. Tu skusiliśmy się reklamie babuszek i zakupiliśmy pachławe i rurkę z karmelem. Oba smakołyki bardzo dobre.

Weszliśmy na chwilkę do sklepu, w którym spotkaliśmy lekko zakręconego Polaka. Później ruszyliśmy na obiad. Zaraz naprzeciwko Pałacu Chanów znajduje się restauracja opisywana w przewodniku jako Krimskije Czieburieki, w której podaje się tylko jedno danie – Cziburieki. Zniechęceni starymi plackami z Odessy byliśmy bardzo negatywnie nastawieni dlatego zamówiliśmy tylko jedną porcję. Wbrew wszystkiemu czieburieki okazały się być bardzo smaczne – świeże i dobrze doprawione mięsko. Troszeczkę dziwny klimat panuje w tej restuaracji, ale pozostawia pozytywne wrażenia smakowe.

Ruszyliśmy dalej ku polecanej restauracji Bakczysaraj. Niezły kawałek drogi, a dodatkowo można pobłądzić. Gdy dotarliśmy na miejsce okazało się, że nie można nic zjeść. Tak więc zamówiliśmy tylko piwo i ruszyliśmy dalej. Po drodze można obejrzeć pomnik i plac drogiemu naszych serc towarzysza Lenina i serię malowideł wzdłuż ulicy Franze. Zakupiliśmy litrowe piwo Krym, a jako resztę otrzymaliśmy gumy StarWars.

Przed dworcem kolejowym obejrzałam z bliska w jaki sposób robi się samsę, ale mimo polecenia przez kupującego pana smakołyku nie skosztowałam. Kolację zjedliśmy w obskurnej spelunce tuż przy dworcu, gdzie najedliśmy się do syta za rozsądną cenę. Do zrobienia zostały nam tylko zakupki na podróż do Jałty i powrót na kwaterę.

Po drodze kupiliśmy zaledwie 5kg arbuza prosto z ogródka babuszki, która z chęcią z nami porozmawiała, bonusowo dorzuciła 2 pomidory, o które wcześniej pytałam.

A teraz tylko kąpiel zakurzonych całodziennym chodzeniem ciał i spożywanie soczystego i słodkiego arbuza.

 

20.VIII.2006

Dzisiejszy dzień rozpoczął się od pobudki o 6 nad ranem, szybkiego zebrania sie na elektriczkę do Simferopola.

Ten rodzaj transportu jest o połowę tańszy od marszrutki, a pokonuje trasę w tym samym czasie. Duży plus to szerokie wagony.

Po dostaniu się do Symferopola od razu zakupiliśmy bilety na trolejbus do Jałty. Stan trolejbusa pozostawiał wiele do życzenia, ale miejsca były numerowane więc nie było mowy o tym by ktokolwiek stał.

Droga jak na całej Ukrainie w stanie fatalnym. Jeszcze przed opuszczeniem miasta kierowca dwa razy wysiadał by poprawić “szelki” bo spadły z drutów. Po drodze widzieliśmy mnóstwo sprzedawanej plecionej , czerwonej cebuli – dziwne. Im dłużej jechaliśmy, tym bardziej odczuwaliśmy nadchodzące ciepło dnia. 2,5 godziny później wysiadaliśmy już na dworcu autobusowym w Jałcie. Od razu zostaliśmy oblężeni przez ludzi i babiczki oferujące noclegi. Sugerowaliśmy się oczywiście ceną, ale tym razem już, nauczeni po doświadczeniach z babiczką w Odessie, pytaliśmy się czy jest też prysznic. Wybór padł na panią oferującą noclegi po $4. Podążyliśmy za nią i po 10min przejazdu marszrutką byliśmy już prawie na miejscu. Chwila błądzenia po jakichś zakamarkach i ogródkach i oczom naszym ukazało się nasze legowisko.

Pani obiecywała palmy i bananowce w ogródku – rzeczywiście, były, ale dopiero co posadzone. Grzecznie poczekaliśmy, aż pani przegoni jedną dziewczynę z naszej klitki, która zamiast murowanych ścian ma zasłony. Dostaliśmy świeżą pościel i pokazano nam kuchnię z której można skorzystać, toaletę i prysznic. Wszystko jak zwykle pozawalane gratami, ale za taką cenę w centrum Jałty nie warto było się dwa razy zastanawiać.

Wnieśliśmy rzeczy do klitki i ruszyliśmy do centrum. Po przejściu kawałka stwierdziliśmy, że w taki skwar wygodniej dostać się na dworzec trolejbusem #1.

Cel obraliśmy na ogród botaniczny w Nikicie. Z babuszką w kiosku skonsultowaliśmy dane w przewodniku z rzeczywistością i już po chwili wypatrywaliśmy marszrutki z numerem #2. W międzyczasie pojawił się trolejbus z takim samym numerem, a po odczytaniu jego trasy dowiedzieliśmy się, że również jechał we właściwym kierunku.

Miły kierowca powiedział nam gdzie mamy wysiąść i w którą stronę się udać. Jeszcze małe zakupy w sklepie gdzie baba za największą obrazę samej siebie uważa stanie za ladą.

Zchodziliśmy stromymi uliczkami we wskazanym kierunku. Po chwili już nie byliśmy pewni czy dobrze idziemy i razem z paroma innymi turystami błąkaliśmy się dalej do przodu. W końcu osiągneliśmy cel – ogród botaniczny stał przed nami otworem.

Ogród okazał się być bardzo rozległy, jednak nie zawsze jasno oznakowanie pozwalało obejść całość. Mnóstwo stawów z kwitnącymi liliami wodnymi, gaj bambusowy, palmy, bananowce i sekwoje. Mnogość flory zadziwiła nas. W ogrodzie spędziliśmy na spacerowaniu dobre 2 godziny.

Przy wejściu dostrzegliśmy bar w którym w menu był płow i pielmieny. Kiedy jednak wróciliśmy zamówić polecane dania okazało się, że niestety nie ma. Zamówiliśmy więc sałatkę z kraba – same warzywa z może jednym płatkiem kraba, i kotleta po kijowsku podanego z ketchupem przypuszczalnie odgrzanego w mikrofali. Stanowczo nie polecamy jedzenia tutaj.

Poszliśmy tą samą drogą, którą przybyliśmy i tuż na początku jej, miły pan zatrzymał się (sam z siebie) i podwiózł nas do głównej drogi. Złapaliśmy marszrutkę i dość szybko dostaliśmy się na naszą kwaterę. Akurat nikogo nie było więc postanowiliśmy się wykąpać. Oczywiście jak zwykle coś musiało się stać i zatrzasnęłam się w łazience. Dopiero po 10min moich nieustannych prób wydostania się zareagował Wacek i wspólnymi siłami próbowaliśmy uratować mnie.

Pomocy udzieliła jedna z lokatorek – przy pomocy łamanej angielszczyzny wytłumaczyła mi obsługę zamka, którą przekazałem Justynie. Po chwili była “wolna”.

Również dokonałem kąpieli i po chwili szliśmy już w stronę morza. Po drodze zakosztowaliśmy czegoś pospolitego co do nas jeszcze nie dotarło – chipsy Lays krabowe. Nawet smaczne. Zakupiliśmy jeszcze trochę napoji coby się nie odwodnić i ruszyliśmy wzdłuż morza. Nie plażą, bo coś takiego tutaj nie istnieje, ale deptakiem. Wyczailiśmy miejsce skąd jeździ kolejka liniowa i zdecydowaliśmy się skorzystać z przejażdżki. Wsiada się oczywiście w biegu więc było trochę zabawy. Na szczycie niestety nic ciekawego – tylko restauracja. Zapakowaliśmy się z powrotem i po chwili znów szliśmy deptakiem parę razy degustując wino z wystawionych winiarni. Pozostało nam tylko zjeść kolację (bo wieczorowa pora już w pełni) i ruszyć powoli w kierunku naszej kwatery.

Zadzwoniliśmy jeszcze do rodziców by ich nieco uspokoić. Po przyjściu na kwaterę uregulowaliśmy rachunek z właścicielką.

 

21.VIII.2006

Wstaliśmy o 7, Wacek został w nocy pogryziony przez stado wygłodniałych komarów.

Szybko zebraliśmy się i ruszyliśmy na podbój Ałupki. Bezproblemowo znaleźliśmy marszutkę #27 i po 40 minutach znaleźliśmy się przed Pałacem Ałupkińskim. Cały dworzec robi niesamowite wrażenie choćby dlatego, że znajduje się tuż nad morzem a w oddali rozciąga się przepiękny widok na Aj-Petri. Zwiedzanie odbywa się tylko w zorganizowanych grupach, a dodatkowo każda taka grupa posiada swojego przewodnika.

Na wejście do pałacu czekaliśmy 45min, bo isnieje tu jakaś dziwna zasada pierwszeństwa dla grup zorganizowanych. Wnętrza samego pałacu przepiękne – pełne przepychu, zdobień i sprzętu spod ręki mistrzów angielskich i francuskich.

Zostaliśmy oprowadzeni po wszystkich salach reprezentacyjnych w tempie ekspresowym ponieważ przed nami była grupa i za nami również. Na koniec zaprowadzono nas na krużganek gdzie przewodniczka zabrała chętnych do pałacowego ogrodu.

Tradycyjnie w ogrodzie znajduje się imitacja/kopia Fontanny łez, mnóstwo roślin pochodzących z różnych części świata oraz mniejsze i większe wodospady, a raczej kaskady wody.

Wewnątrz ogrodu znajdują się stawy do których jak zwykle ludzie rzucają pieniążki w nadziei, iż marzenie o którym myśleli spełni się. Nad jednym takim stawem polowali na wrzucone monety chłopcy. Jeden z nich miał długi kijek z końcówką, na której zamocowana była łyżka stołowa. Drugi siedział na drzewie z magnesem na żyłce i w taki sposób próbował się wzbogacić.

Skończyliśmy oglądać park pałacowy na babuszce z gwizdkiem, która pilnowała by nie wchodzono na trawnik.

Ruszyliśmy zatłoczoną drogą w stronę kolejki na górę Aj-Petri. To co zobaczyliśmy przeszło nadze oczekiwania – wielka 1,5h kolejka. I jak zwykle ta sama zasada – grupy zorganizowane wchodzą jako pierwsze poza kolejką.

Nie zrezygnowaliśmy (mimo temperatury 47st C w cieniu, jak wskazywał termometr na jednym z kramików) jedank i tak ustawiliśmy się do kolejki. Po kupieniu biletów i wepchnięciu się (dosłownie) z 18 innymi ludźmi do wagonika ujrzeliśmy niesamowite widoki. Najlepsze czekało nas na samej górze. Widok rozciągał się wzdłóż wybrzeża. Doskonale widać było Jałtę i Ałupkę. Wspaniałe przeżycie.

Na szczycie zostaliśmy zaciągnięci na obiad a skusiliśmy się tylko dlatego, że wreszcie mogliśmy skosztować płow i pielmieny. Przyznam, że bardziej smakował mi płow, Wackowi natomiast pielmieny podawane z majonezem. Dodatkowo zamówiliśmy lawasz, który okazał się być chlebem pieczonym w piecu, idealny do płowa.

Oczywiście oprócz barów mnóstwo atrakcji – harleye, wielbłądy, skelpiki z bibelotami. Nie marnując czasu ustawiliśmy się do kolejki na dół z nadzieją, że uda się jeszcze dziś zobaczyć Jaskółcze Gniazdo – wizytówkę Krymu.

Marszrutkę złapaliśmy bezproblemowo i już po chwili wysiadaliśmy przy zejściu do Gniazda. Schody ciągnęły się nie aż tak długi kawałek, ale oczywiście były wąskie a Ukraińcy nie omieszkali zająć połowę tej przestrzeni swoimi kramikami czy też oferując fotki z sową/orłem/małpą/słoniem/żyrafą/wielorybem ;0P. Gniazdo samo w sobie jest średnim szczytem kiczu. W szczegółach jest dość ładne, nie przesadnie zdobione, ale widziane w całości osiąga swoją kiczowatość – jest maleńkie! Tak czy siak jego umiejscowienie na krawędzi skały nad morzem czyni z niego naprawdę ciekawą atrakcję turystyczną.

Wydostanie się czyli powrót na kwaterę również nie stanowił najmniejszego problemu – marszrutki jeżdżą co rusz. W domu dokonaliśmy kąpieli i prania i tak odświeżeni ruszyliśmy po raz ostatni w miasto o imieniu Jałta. Celem naszym była namierzona już dnia wcześniejszego knajpka w której zauważyliśmy parę interesujących nas dań. I tak po raz drugi tego dnia było nam dane zakosztować płowa oraz nowości – łagman. Oba dania naprawdę dobre.

 

22.VIII.2006

O 6 rano pobudka i zbiórka na trolejbusa do Ałuszty. Tu szybko namierzyliśmy busa i już po 9 byliśmy w bezpośredniej drodze do Sudaku. Najdziwniejszą rzeczą poranka była pogoda – gdy wyjeżdżaliśmy niebo było zachmurzone a gdy byliśmy w drodze rozpoczęła się ulewa, ale taka fest z piorunami. Justyna z tego faktu zbyt zadowolona nie była, tym bardziej, że droga wiedzie wzdłuż wybrzeża samymi serpentynkami, góra, dół.

Po niespełna 3 godzinach trzęsenia góra, dół i w boki byliśmy na miejscu. Przy wyjściu z busa już czaiło się stadko babuszek oferujących “tanie” noclegi – od 25hrv do 25$. Justyna rozważyła wszystkie oferty i chwile później już bieżeliśmy z babuszką na jej kwaterę. Warunki okazały się być całkiem przyzwoite choć były probelmy z wodą. Szybko rozgościliśmy się i postanowiliśmy ruszyć w miasto. Para Ukraińców mieszkająca u tej samej babuszki zaoferowała nam przewóz nad samo morze. Oczywiście zgodziliśmy się i po chwili byliśmy znów w drodze.

Po przejściu gwarnym deptakiem dotarliśmy do plaży Sudaku, o wiele szersza i atrakcyjniejsza aniżeli w Jałcie ale bardziej zaniedbana. Pomimo tego, że lekko kropił deszcz rozbiliśmy się z drinkami na plaży, a już po chwili Wacek pluskał się w morzu jak syrenka.

Spędziliśmy trochę czasu na plaży odpoczywając po podróży. Wygłodniali jak wilki szukaliśmy knajpki w której moglibyśmy zasmakować dania o nazwie “surpa”. W końcu zdecydowaliśmy się na jedną, szkoda tylko, że smak i wygląd nie był rewelacyjny, a nawet nie dobry. Szkoda znów się zawieść. Po raz kolejny potwierdza się teza, że należy wiedzieć gdzie zjeść dobre, lokalne potrawy.

 

23.VIII.2006

Ostatni nasz dzień w Sudaku postanowiliśmy spędzić zwiedzając Nowy Świat i Twierdzę Genueńską. Nie spiesząc się udaliśmy się na Autowokzał skąd miała odjeżdżać marszrutka do Nowego Świata. Pomimo nieuprzejmości kierowcy wsiedliśmy do właściwego busika i ruszyliśmy. Droga wiodła wzdłuż wybrzeża, wijąc się szaleńczą serpentyną. Po kilkunastu minutach byliśmy na miejscu.

Ku naszemu zaskoczeniu marszrutka zatrzymała się w miejscu gdzie prócz charaktekrystycznych nadmorskich stoisk, nie było kierunkowskazu do Nowego Świata.

Jak zwykle w takich sytuacjach podążyliśmy za tłumem i tym razem mieliśmy rację. Po przejściu kilkuset metrów ukazała się naszym oczom piękna blond Ukrainka lat 40 siedząca przy kasie i pobierająca opłatę. Tuż za nią rozciągała się wąska, kamienna ścieżka wzdłuż brzegu, oplatająca szczyt.

Drofa prowadzi przez zatokę zieloną, niebieską i błękitną oraz grotę Galicyna, w której niegdyś przechowywane były gromadzone przez niego wina.

Widok i sama ścieżka, naprawdę super. Szkoda tylko, że podąża tędy prawdziwy tłum i co chwila trzeba się przeciskać albo z kimś mijać.

Upał był niesamowity więc każda okazja by schować się w cieniu była mile widziana.

W dwóch zatokach były przygotowane “plaże” a między zatoki wbijały się wysokie skały na które można było wejść i podziwiać widoki.

Gdy już nasyciliśmy oczy widokami, a upał zaczął dawać się we znaki, ruszyliśmy w drogę powrotną. Naszym kolejnym celem w drodze powrotnej była Twierdza Genueńska. Drogę pokonaliśmy oczywiście marszrutką. Na miejscu czekała nas jednak niemiła niespodzianka. Przez tydzień odbywa się tam pokaz walk rycerskich i z tego powodu cena za wejście wynosiła 30hrv. Nie było możliwości wejścia i zwiedzania bez oglądania walk. Zniesmaczeni przeszliśmy jedynie kawałek wzdłuż murów i spacerkiem zeszliśmy już nad plaże. Wybraliśmy wycinek na którym zauważyliśmy prysznic (a jest to rzadkość na tutejszych plażach) i rozłożyliśmy się wygodnie w śłońcu.

Wreszcie nadszedł czas sielanki i wypoczynku – cudowne uczucie. Po odbytym relaksie udaliśmy się na obiad. Tym razem skierowaliśmy się do jednego z pierwszych barów samoobsługowych. W menu znajdowała się sałatka krabowa i to zadecydowało by zostać. Jedzenie naprawde dobre w przyzwoitych cenach.

Z powodu braku dalszych planów na wieczór wybraliśmy spędzanie czasu na plaży.

Ostatnia kąpiel, pożegnanie z morzem i idziemy już po deptaku. W końcu dowiadujemy się jak nazywała się “świeczka” – czurczhiełła czyli orzeszki w miodzie. W smaku średnie ale zjadalne. W drodze powrotnej rozglądamy się za deserkiem. Znajdujemy knajpkę – nic specjalnego, ale deserowy głód zaspokojony. Zakupy na jutrzejsze śniadanie i ruszamy dalej.

Miłym akcentem na zakończenie dnia były odwiedziny pani Olgi, która przyniosła nam do zjedzenia pyszne ogrodowe winogrona. Skosztowaliśmy tylko bo już nie mieliśmy miejsca. Pozostaną na jutrzejszą podróż do Simferopola.

 

24.VIII.2006

Godzina 3 w nocy. Nogą wyczuwam obecność czegoś co w łóżku być nie powinno. Po pomacaniu ręką i obejrzeniu w świetle tym czymś okazał się być kotek. I może nic złego by w tym nie było, ale kotek po wygonieniu całkowicie nas nie opuścił, a w każdym razie zostawił za sobą sowich pasażerów. Po chwili pogryzieni po nogach rozpoczęliśmy akcję “znajdź wszę i ją zabij”. Jakieś 45min później było już prawie po wszystkim choć niesmak i swędzenie pozostało.

Po takiej nocy z przygodami można czuć się nie wyspanym. A tu już trzeba znowu pakować bagaże i wracać wgłąb kraju, tym razem do Kijowa.

Tuż przed zakończeniem pakowania odwiedziła nas pani Olga, z zapytaniem kiedy mamy autobus. Dla nas oznaczało to tylko jedno – kiedy ma iść na awtowokzał szukać nowych lokatorów. Grzecznie odpowiedzieliśmy, że za 15 minut już nas nie będzie. Po czym spakowaliśmy ostatnie drobiazgi, pożegnaliśmy się i udaliśmy się na dworzec.

Oczywiście jak to zwykle bywa na dworcach zamieszanie straszne. Gdy w końcu podjechał nas autobus, kierowca obejrzał dokładnie nasz bilet i z miną niezadowolonego gbura odesłał do innego pojazdu.

Zbałamuceni krążyliśmy po kierowcach, aż w końcu okazało się, że pierwsza nasza próba była właściwa tylko niemiły pan źle odczytał bilet.

Po zajęciu numerowanych miejsc zrobiło się naprawdę gorąco, a do tego pan kierowca wyciągnął rezerwowe miejsca – 2 składane krzesła i postawił je w przejściu.

Tym razem droga okazała się zbyt monotonna i mało interesująca; prowadziła przez dolinę i prócz stepu trudno było znaleźć coś do podziwiania.

Jenym słowem krajobraz był usypiający.

Ze snu wybudził nas już szum miasta. Spodziewaliśmy się dojechać na dworzec autobusowy, ale okazało się, że dojechaliśmy aż na dworzec główny co zaoszczędziło nam przebijania się przez miasto. Bagaż zostawiliśmy w przechowalni i by nie marnować czasu ruszyliśmy piechotką do Łaki. Justyna wreszcie dostała szaszłyka – wybrała wersję z baraniną, a ja “cos” po królewsku. Moje danie składało się z zapiekanego mięsa mielonego w serze z grzybami i pomidorem – całkiem niezłe.

Po tak obfitym obiadku udaliśmy się w drogę powrotną na dworzec, przy okazji robiąc zakupy na czekającą nas podróż. Po dordze natknęliśmy się na kolejny pomnik Lenina – zrobiliśmy zdjęcie z myślą wydania przewodnika “z Leninem po Ukrainie”. W związku z tym, że zostało nam mnóstwo czasu poszliśmy przyjrzeć się z bliska dworcowi, który okazał się być we wnętrzu cudownie wykończony. Po wyjściu na peron akurat odjeżdżał wcześniejszy pociąg do Lwowa; gdy ruszył z głośników usłyszeliśmy hymn Ukrainy. Dzisiaj Dzień Niepodległości Ukrainy i chyba dlatego miało to miejsce. Ogólnie widok naprawdę wzniecał radość w sercach.

Chwilkę po tym koczowaliśmy z innymi obywatelami tego kraju czekając na pociąg. Po odebraniu bagaży pociąg Simferopol – Kijów, podstawił się na peron więc mogliśmy zająć nasze miejsca. Pomimo tego, że mieliśmy miejsca w różnych boksach, w obu były okna otwarte i to nas najp/pbardziej cieszyło. Mieliśmy cichą nadzieję, że ktoś się z nami zamieni jednakże uparci Ukraińcy nie dali się naszym prośbom i namowom. Spaliśmy więc osobno.

Oczywiście i tym razem nie brakowało postojów na których można było kupić pyszne jedzonko. Od gotowych obiadów, do zakąsek w postaci suszonych ryb oraz ikry w słoikach półlitrowych.

Noc minęła nam nadzwyczaj spokojnie, przespaliśmy prawie całą trasę i w Kijowie byliśmy punktualnie o 7:56.

 

25.VIII.20006

Dworzec w Kijowie oczywiście robi niesamowite wrażenie, trudne nawet do opisania. Prócz dworca głównego, w którym znajdują się olbrzymie żyrandole, istnieją jeszcze dworce mniejsze. Całość tworzy ogromną strukturę. Nieco zagubieni w tym wszystkim szukaliśmy przechowalni bagażu, którą w końcu udało się nam znaleźć.

W miasto specjalnie się nie zapuszczaliśmy. Zrobiliśmy tylko małe kółko po najbliższych ulicach. Zewsząd biło nowoczesnością i w sumie nic ciekawego niezauważyliśmy. Dokonaliśmy sporych zakupów jedzeniowych na czekającą nas dalszą, dzienną podróż do Lwowa.

Na szczęście pogoda w tej części kraju była o wiele lżejsza niż na Krymie przez co pociąg nie był nagrzany jak puszka i mimo nieotwieralnych okiem było całkiem znośnie. Na wyznaczonych miejscach okazało się, że siedzimy w towarzystwie Polaków – Maćka i Ani (pozdrawiamy :0). Mijaliśmy się z nimi w Kijowie a później okazało się, że jechaliśmy nawet tym samym wagonem z Symferopolu. Co więcej przez ostatnie dni też byli w Sudaku. Czyli mniej więcej kręciliśmy się w tych samych okolicach. Para sympatyczna i czas upływał na wymianie słownej doświadczeń i przygód ukraińskich.

Droga upływała tak o wiele szybciej. Na stacjach gdzie pociąg zatrzymywał się na dłuższe chwile tam handel kwitł. Korzystając z ofert, skosztowaliśmy jeszcze wereników, pielmienów, kukurydzy no i ja oczywiście sporo dobrego, chłodnego piwka.

Odwiedziliśmy również “wars” – całkiem miły wyglą, całkiem niemiła bufetowa – czyli wszystko w normie.

Wysiadka we Lwowie (oczywiście punktualnie niemal co do sekundy), temperatura 16st C, zebranie bagaży, pożegnanie się z Maćkiem i Anią i już idziemy na kwaterę do dziadka. Szybkie mycie i już kładziemy się spać zmęczeni po 36 godzinnej podróży licząc od momentu opuszczenia kwatery w Sudaku.

 

26.VIII.2006

Wstaliśmy z samego rana żeby móc się dobrze umyć w ciepłej wodzie. Po zebraniu rzeczy zostaliśmy przekierowani na inne szersze łóżko.

Nasze żołądki zaczęły domagać się jedzenia więc poszliśmy spożyć coś sytego. Ku ogólnemu zadowoleniu brzuszków udaliśmy się na Wysoki Zamek – odrobienie zaległości z maja kiedy to zabrakło nam czasu.

Po drodze zahaczyliśmy już o znany nam targ staroci gdzie za bezcen kupiliśmy książkę G. Frazera “Złota gałąź”. Rozglądaliśmy się za innymi książkami ale nic ciekawego więcej nie było. Droga okazała się być bardzo prosta a mimo to pytaliśmy o kierunek właściwy. Tuż przed krętymi schodami stoi posąg lwa – bardzo podniszczony z daleka wyglądający jak pies.

Wejście na sam szczyt przyniosło kolejne zaskoczenie. Czekał tam – nie wiadomo na co – pewien Ukrainiec. Od razu zaczął do nas mówić, dosyć dobrze po polsku – o tym gdzie on nie był w Polsce. Jego monolog przerodził się w prawdziwy bełkot i zastanawialiśmy się czy jest w pełni zdrowy umysłowo. A oto kilka jego lepszych haseł:

“Ja idę stąd, mieszkam tam, do pracy jadę tam. Myślę, że jestem tam (w pracy), a jestem tam (w domu) choć niebo mówi mi że jestem tam (w pracy)”

“Na księżycu jest to laboratorium (mówił o filmie Resident Evil, a potem że u nas też robią takie eksperymenty), dwaj generałowie tam siedzą, już 30 lat. I muszą tam siedzieć i pilnować. Jak będą mieli dość to poproszą by im pamięć wymazać. Ale to kosztuje. I będą musieli to odpracować choć nie będą wiedzieli za co odpracowują. No, jak to jest dobrze pomyślane!”

Uciekaliśmy w popłochu bo by nas zagadał na amen. Jeszcze na odchodne mnie wodą częstował i z tego co go zrozumiałem on chyba chwilowo na tym szczycie mieszkał. Ruszyliśmy na rynek aby odnaleźć restaurację Złoty Wieprz. Nie było to zbyt trudne, ale jeśli się nie wie czego się szuka to raczej małe szanse, że się tu trafi. Wnętrze bardzo w porządku, klimat (muzyka) też odpowiednio dobrane więc przebywa się tu z przyjemnością. Ceny w menu wydają się znośne, ale dokładniej okaże się jak przyjdziemy tu na obiad później,

Mały postój w Złotym Wieprzu i już ruszamy dalej. Niestety rozpadało się na dobre i nasz spacer wyglądał śmiesznie – od bramy do bramy. Schronienie znaleźliśmy w podworcu cerkwii (?) którą chcieliśmy uwiecznić na fotografii. Niestety nie udało się, gdyż drzwi były zamknięte.

Biegusiem do Katedry Łacińskiej, której wnętrza w maju nie zobaczyliśmy – a naprawdę warto. I już pędzimy do naszego Dziadka by pożyczyć parasol. I dostaliśmy stylową, różową parasolkę.

Teraz czas na obiecane rodzinie zakupy – wódka, słodycze, chałwa i paluszki krabowe. Kupione w tempie błyskawicy. Przed nami krótki odpoczynek i obiad w Złotym Wieprzu. Pogoda nie sprzyja spacerom więc brakuje nam planów na popołudnie.

Obiadek wypadł pomyślnie – smaczne dania, ładnie podane i całkiem niedrogo – czego więcej trzeba. Po spożyciu skożystaliśmy z ZUBUCZYSTEK ;). Czasu do wieczora było jeszcze sporo i trzeba go było jakoś zapełnić. Rynek obeszliśmy chyba z 7 razy i całą okolicę również. Gdy już chodzenie nam się trochę znudziło poszliśmy do Pani Stefci na deserek. Potem znów włóczenie się po mieście i małe zakupki na drogę jutrzejszą, czyli pozbywanie się zbędnych hrywien. Na deptaku spotkaliśmy pana z typowo tatarską fryzurą grającego na lirze i śpiewającego balladę – widok cieszący oko. Na jutro zostaje nam tylko ostateczne spakowanie i powrót do domu.

 

 

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *