Krym 2012

krym-2

 

16.VI.2012, sobota

Wyruszyliśmy z Gliwic godz. 17: 30 pełni entuzjazmu i nadziei, ze za 24 godziny będziemy na miejscu. Pierwszy postój zrobiliśmy tuz przed granica żeby można było zjeść kolacje. Granica okazała się być nie taka zatłoczona wiec udało się nam przejechać bez opóźnień.  Oczywiście ukraińscy celnicy nie szczędzili komentarzy an temat naszych wakacji i ze lepiej było by nam jechać do Bułgarii. Tym samym musieli pokazać, kto tu rządzi. Tuz za Lwowem udało się nam dzięki super rozbudowanej nawigacji zabłądzić wiec krążyliśmy polnymi drogami przez kolejne pół godziny. W pewnym momencie dojechaliśmy do miejsca gdzie nie było dalszej drogi i sami musieliśmy szukać wyjazdu. Tak, najlepiej mięć najprostsza nawigacje z zaznaczonymi tylko głównymi drogami. I tak po drogach gdzie więcej było lat i dziur niż asfaltu przejechaliśmy noc. Ciekawa pobudka dla nas było zatrzymanie nas przez milicje i zapłacenie mandatu za przekroczenie szybkości w wysokości 25 euro.

17.VI.2012, Niedziela

Niestety drogi na Krymie nie są takie jak się spodziewaliśmy. Dziury i wyboje nie pozwoliły przekroczyć 90 km/h. Chyba każdy z nas miął żołądek w przełyku. Kolo godziny 8 rano zatrzymaliśmy się na śniadanie, żeby nieco się odświeżyć i ruszyć dalej. Dalsza cześć trasy była nieco lepsza, ale stan dróg nadal pozostawiał wiele do życzenia. Interesującą okazała się być wioska o nazwie ‘Raki’, gdzie każde gospodarstwo sprzedawało raki, gotowe do jedzenia, oraz krewetki krymskie. Obiecaliśmy sobie, ze w drodze powrotnej zatrzymamy się żeby skosztować tych smakołyków. Niestety planowany czas podroży nieco nam się wydłużył i udało nam się dotrzeć do Olenevki kolo godziny 21:30. Jeszcze trochę błądziliśmy po tej wioseczce, bo nikt nie pomyślał, żeby zabrać ze sobą adres pierwszego noclegu. Baza noclegowa okazała się być naprawdę cywilizowana – ku zdziwieniu nam wszystkim. Zmęczeni, brudni i nerwowi rozlokowaliśmy się w 4 osobowych pokojach, każdy wziął prysznic, zjadł cos w przelocie a my pojechaliśmy jeszcze do sklepu po zimne piwo, ponieważ Wacek cala drogę marzył o nim. Mimo zmęczenia znaleźliśmy jeszcze trochę energii by usiąść na tarasie i wypić zimne lwowskie piwko. Po tej chwilce relaksu każdy uciekł do swojego łóżka by wreszcie wyspać się jak należy.

18.VI.2012, Poniedziałek

Wszyscy dosyć szybko wstaliśmy a tylko, dlatego, ze każdy chciał juz biec na plaże. Szybko zjedliśmy śniadanie, którym były nadziewane mięsem naleśniki; zabraliśmy nasze rzeczy i ruszyliśmy nad morze. Można powiedzieć kilka rzeczy o tej maleńkiej miejscowości (same dobre) – pomimo tego, ze jest bardzo mała większość populacji stanowią turyści, woda jest błękitna a gdy człowiek oddali się parę kilometrów od centrum można z łatwością znaleźć ciche miejsce na płazy. Niestety jak się dowiedzieliśmy poprzedniej nocy był sztorm i woda była lodowata, co nie sprzyjało kąpielom. Każde wejście choćby stopami kończyło się odmrożeniem kończyn. Niemniej jednak samo plażowanie było bardzo przyjemne – gorące słońce spływało na nas a chłodna bryza znad morza chłodziła rozpalone ciała. Posiedzieliśmy chwileczkę by nacieszyć się lazurem morza i słońcem, którego tu nie brak i wróciliśmy na kwaterę by zjeść obiad. Po obiedzie każdy z nam udał się na sjestę, która przeciągnęła się do godziny 18.00. A to tylko, dlatego, ze jeszcze odczuwaliśmy zmęczenie dni poprzednich spędzonych w podroży. Wieczorem wybraliśmy się do sklepu na małe zakupki oraz żeby zobaczyć jezioro. Spacer był bardzo przyjemny, gdyż temperatura spadla nieco i można było poruszać się a tym samym nie pocić się aż tak bardzo. Wieczorem posiedzieliśmy jeszcze chwilkę przy procencie, Maks natomiast próbował nawiązać kontakt z tutejszymi dziećmi zabierając im zabawki. Ciekawostka tego miejsca był jeż, który mieszkał tam na stale a wieczorem przechadzał się po swojej posesji – dzięki temu dzieci miały rozrywkę.

19.VI.2012, Wtorek

Dnia następnego wstaliśmy dosyć wcześnie i po sytym śniadaniu pojechaliśmy raz jeszcze na tutejsza plażę, tylko z innej strony. Piasek tutaj był znacznie czystszy, ale woda nadal sprawiała mrowienie w koniczynach. Wackowi udało się złapać dwa dorodne kraby, które stały się maskotkami Maksa mieszkającymi w jego fioletowym wiaderku. Wróciliśmy jeszcze na kwaterę by wziąć prysznic, spakować się i ruszyliśmy szybko do Eupatorii. Droga wiodła przez bezkresne przestrzenie stepu – chyba nigdy wcześniej nie zdawałam sobie sprawy jak wygląda to określenie. Tylko w niektórych miejscach można było odczuć dotyk cywilizacji objawiający się kablami elektrycznymi lub postkomunistycznymi budynkami, które dawno nikomu nie służą. Do Eupatorii dotarliśmy w miarę szybko jednak po kilku obrazkach z miasta skierowaliśmy się do Saki, by tam szukać noclegu. Po nie owocnych poszukiwania Pośrednictwa Kwater, – które oznaczone było w przewodniku, ostatecznie skierowaliśmy się na dworzec autobusowy, gdzie najłatwiej o taka informacje. Juz po 10 minutach znaleźliśmy kolejne lokum. Bardzo niepozorna brama wiodła do ogrodu różanego, gdzie wszystko było bardzo wypielęgnowane, wręcz dziwnie sztuczne. Az trudno było uwierzyć, ze w miejscu gdzie deszcz jest zjawiskiem tak rzadkim, jest tyle kwiatów i zieleni. Zostawiliśmy bagaże i poszliśmy na zakupy oraz obiad, bo zrobiło się dosyć późno. Po typowo stołówkowym jedzeniu (gdzie każdy ziemniak został skrupulatnie zważony) wróciliśmy na kwaterę. Jak przewodnik stwierdzał, można było w Sakach doświadczyć kąpieli błotnych. Oczywiście każda udziwnienie jest dla nas atrakcja. Kiedy dotarliśmy do owego jeziora ‘solianki’ – jak go zwą; nastąpiło rozczarowanie. Jezioro i pobliskie sanatorium z kompleksem leśnym juz dawno miały za sobą lata świetności i wszystko było w stanie totalnej ruiny. Wejście na sam teren było bezpłatne wiec pewnie, dlatego nikt o nie dbał. Wokół jeziora wszędzie leżały śmieci i różne odpadki – także nawet trudno było się gdzieś rozłożyć. Udało nam się zostawić wszystko w jednym miejscu i juz po chwili weszłyśmy do wody. Tak ciepłego jeziora nie pamiętam – Maks oczywiście popędził za nami, ale gdy tylko się zanurzył do pasą zaczął się wydzierać w niebogłosy. Jak się okazało, dzień wcześniej upadł i obdarł sobie skore na pupie wiec solanka od razu wdarła się w ranę. Gdy Wacek z Tata próbował uspokoić Maksa polewając mu ranę piwem?! My wskoczyłyśmy do wody, pierwszy raz miałam uczucie, ze sama się unoszę na wodzie, – co było niesamowite. O czarnym leczniczym mule wspominać na razie nie chce. Tak wiec ten czas był tak błogi, ze spędziłyśmy go z mama na śmiechu, pseudo pływaniu i przewracaniu się w wodzie. Po pewnym czasie jeden z letników uświadomił nas, ze w soliance można być tylko 20 min. Cóż było robić, zawiedzione, zebrałyśmy się i wróciłyśmy do domu. Uroki błotnych kąpieli ukazały się po powrocie na kwaterę – czarne błoto było bardzo ciężko zmywalne z ciała, nie wspominając o ubraniach. A jego zapach unosił się na ciele nawet po trzykrotnym namydleniu. Także samoistne unoszenie było świetne z małym minusem – zapachem J Wieczorne plany wódkowego posiedzenia zostały odwołane z powodu masowego ataku komarów.

20.VI.2012, środa

Rankiem mieliśmy okazje zjeść śniadanie w towarzystwie innych letników. Było to ciekawe doświadczenie, gdyż pierwszy raz widziałam na śniadanie zupę zagryzana koprem, kiełbasą a na koniec posiedzenia kieliszek z prądem. Po śniadaniu pojechaliśmy do Eupatorii żeby zobaczyć pokaz delfinów i skorzystać z pijalni wód. Niestety kiepskie oznakowanie (po raz kolejny w przewodniku) dostarczyło nam kilku zbędnych okrążeń. Dotarliśmy na miejsce 2 minuty przed spektaklem. Sam budynek stoi nieco oddalony od morze, w centrum parku jednak nowoczesny w środku. Jak się okazało sala była pełna a 45 minutowy show podobał się każdemu dziecku – nawet Maks wysiedział ten czas na miejscu? Później ruszyliśmy do pijalni wód, która okazała się być przeszklonym budynkiem z 6 kranami. Niestety woda ta nie przypadła nam do gustu ze względu na bardzo intensywny zapach zgniłych jaj. Okazało się, ze zbliża się pora obiadowa wiec skorzystaliśmy ze stołówki, gdzie i tym razem wszytko zostało skrupulatnie zważone. Po tym wyśmienitym posiłku wróciliśmy do Sakow. Rodzice poszli na bazar a ja spróbowałam uspać Maksa, – ale bez rezultatu. Jak tylko wszyscy byli gotowi poszliśmy na spacer do parku, gdzie Maks mógł pogonić gołębie, a my napić się zimnego piwka. Wieczorem raz jeszcze pojechaliśmy pomoczyć się w soliance, tym razem z innej strony jeziora, gdzie było znacznie czyściej. Wieczorem usiedliśmy wypić wódkę z dnia poprzedniego, licząc na to, ze komary nie będą się do nas dobierać. Po chwili dosiadła się do nas siostra właścicielki – Hala, i się zaczęło bratanie ukraińsko – polskie. Po jakimś czasie dołączyła tez i Nina i śmiechu nie było końca. Gdy temat zszedł na samogon Hala zaraz przyniosła próbkę i typowa zagryzkę – czarny chleb ze słoniną. Wieczór zakończył się przyśpiewkami Hal i Niny.

21.VI.2012, czwartek

Z samego rana wyruszyliśmy do Bakczysąraju. Tym razem droga była nieco bardziej zróżnicowana, dużo sadów i winnic, które można było podziwiać jadąc samochodem. Tym razem udaliśmy się na dworzec kolejowy, gdyż nie potrafiliśmy odnaleźć noclegu sprzed 5 lat. Bezproblemowo dostaliśmy adres i po chwili witali nas gospodarze. Czuliśmy się jakby przeniesieni w czasie o 20 alt. Niskie biało-niebieskie chałupy, z wychodkiem w ogródku i grządkami. Dwa kocury leniwie spacerowały po swoim królestwie nie wiedząc, ze za chwilkę ich spokój zmąci rządny zwierząt Maks! Po krótkim rozpakowaniu pojechaliśmy zobaczyć Pałac Chanów krymskich i tutaj można było odczuć cały turystyczny biznes. Masą kramów i straganów oraz naciągaczy. Pałac nie dużo się zmienił odkąd byliśmy tutaj po raz pierwszy hoc dalej remontuje się go i rozszerza. Po obejrzeniu pałace poszliśmy na słynne czeburieki do baru, który tylko je podaje; i tak gdybyśmy ni byli tu wcześniej to juz zostalibyśmy zaciągnięci do innej restauracji. A tam nic się nie zmieniło – ten sam postkomunistyczny wystrój i obsługa. Ale co najważniejsze czeburieki pierwsza klasą – świeże i smaczne. Po tak sytym obiedzie wróciliśmy do domu zastanawiając się czy jest w pobliżu jezioro, które wcześniej dostrzegliśmy w oddali. Pojechaliśmy wiec nad zalew, ale w drodze Maks zdążył zasnąć wiec tylko Wacek i Tato skorzystali z kąpieli a my posiedziałyśmy przy śpiącym Maksie. Nasz królewicz obudził się w momencie, kiedy zaczęliśmy się zbierać do domu. Po obfitej kolacji i czereśniach z pobliskiego drzewa posiedzieliśmy chwileczkę, dopóki rój komarów nie wyszedł na zer.

LAWENDA

22.VI.2012, piątek

Następnego dnia wstaliśmy bardzo wcześnie rano by wyruszyć na Czufut –Kale, kiedy jeszcze nie jest aż tak gorąco. Po dojechaniu na miejsce rozpoczęliśmy wspinaczkę. Trzeba powiedzieć, ze rankiem nie ma jeszcze tylu bazarów rozstawionych i naciągaczy. Gdy dotarliśmy do Monastyru dostrzec można było jak bardzo kompleks klasztorny rozrósł się w ciągu tych kilku lat. W dole prawie ukończono budowę kolejnego kościoła, wzbogacone hodowla trzody. Ruszyliśmy wiec dalej do skalnego miasta, a ze Maks odmówił wędrówki trzeba było go nieść w plecaku. Po dotarciu do miasta można było podziwiać niesamowite widoki i krajobraz. Każdy z nas stwierdził, ze warto było iść. Skalne miasto nie zmieniło się, choć brakowało w nim trochę życia, którego doświadczyliśmy ostatnim razem. Po powrocie z miast mięliśmy w planie wstąpić do baru ‘Pielmieni’, ale niestety został zamknięty wiec musieliśmy zjeść obiad w innym miejscu. Wszyscy udaliśmy się na pobliski targ żeby zaopatrzyć się owoce a w szczególności w kukurydze. Obiad nie był rewelacyjny, ale pierwszy raz jadłam szarme – mięso zawinięte w liście winogrona. Po drodze do domu wstąpiliśmy do lokalnego sklepu. Ten zaskoczył mnie szczególnie – była tam jedna lodówka skrzyniowa, która po sam wierch wypchana była gołębiami i kurzymi nóżkami. Z chałupinki zabraliśmy potrzebny sprzęt i pojechaliśmy wczasować się nad jezioro. Woda było wyjątkowo czysta i ciepła, a co najważniejsze było bardzo Malo ludzi. Odpoczęliśmy bardzo a Maks tak się umęczył, ze zasnął w drodze powrotnej, poszedł spać bez kąpieli tego dnia. Nasi gospodarze wyjechali tego wieczoru do córki wiec zostaliśmy kompletnie sami, po wypiciu piwa każdy marzył o położeniu się spać.

23.VI.2012, sobota

Wstaliśmy bardzo wcześnie rano, pożegnaliśmy się z gospodarzami i ruszyliśmy do Alupki. Gospodyni poradziła nam żeby jechać przez Wielki Kanion ze względu na wspaniale widoki, wiec tak tez zrobiliśmy. Droga była naprawdę kreta i malownicza, wjeżdżaliśmy prawie na samą AJ-Petri. Gdy dojechaliśmy do Alupki każdy z nas stwierdził, ze lepiej będzie, jeśli oddalimy się od miasta. Tym sposobem dostaliśmy do miejscowości Simejiz. Pierwsza kwaterę, jaka oglądaliśmy była w strasznym stanie wiec pojechaliśmy szukać dalej i w mniejszej mieścinie. I tak zamieszkaliśmy w Katsiveli. Szybko się zebraliśmy i poszliśmy na pobliska plażę. Niestety jak po chwili się okazało, to wcale nie było takie proste, gdyż znajduje się tu również baza wojskowa i nie wszędzie można wejść. W końcu udało nam się zejść na betonowy deptak i znaleźliśmy kawałek żwirkowej plaży. Niestety za czasów ZSRR plaża została zabetonowana dla bazy okrętów podwodnych i trudno znaleźć teraz odpowiedni miejsce dla plażowania. Spędziliśmy na odpoczynku parę godzin i chociaż na początku nie było tylu wczasowiczów, to juz wieczorem cala plaża była pełna. Droga powrotna była znacznie prostsza, bo znaleźliśmy odpowiedni szlak. Wieczorem każdy z nas był tak zmęczony, ze poszedł spać przy włączonej klimatyzacji.

24.VI.2012, niedziela

Niedzielny poranek rozpoczął się leniwie, gdyż w zamyśle mieliśmy wjechać kolejka na Aj-Petri, ale otwierano dopiero o 10 wiec nie spieszyliśmy się zbytnio. Niestety nie wiedzieć, czemu ale ciężko było nam znaleźć wejście, aż w końcu po kilku przystankach i wskazówkach udało nam się dotrzeć.          Tym razem nie czekaliśmy tak długo żeby wejść do środka tej radzieckiej technologii. Szybko przejechaliśmy kolejką do góry i przez całą drogę instruowani byliśmy jak trzymać bilety, którą stroną wsiadać, wysiadać a przede wszystkim szybko przemieszczać się pomiędzy kolejkami. Na samej górze zaskoczyła nas ilość bazarów i restauracji, które powstały przez te 6 lat. Obeszłyśmy stragany nie kupując niczego, a szczególnie futra w 35 stopniowy upał. Tym jednak razem zostaliśmy naciągnięci żeby zjeść w knajpce szaszłyka i o dziwo zostaliśmy mile zaskoczeni. Maks był bardzo podekscytowany zjazdem kolejką, dlatego cały czas oczekiwania wydłużył się jeszcze raz. Kiedy tylko zjechaliśmy na dół wielka masą chmur napłynęła ze strony gór i rozpoczęła się burza. My w tym czasie zdążyliśmy dojechać do domu, gdzie burza już miała miejsce. Maks podczas drogi powrotnej zasnął, dlatego my relaksowaliśmy się na tarasie. Wacek pod pretekstem czytania książki poszedł położyć się koło Maksa i po chwili też już spał. Po tym leniwym popołudniu stwierdziliśmy, że pójdziemy na spacer, a przy okazji zrobimy zakupy na kolację. Jak się okazało sklepy nie były aż tak daleko, dlatego wróciliśmy do domu bardzo szybko. W tym czasie prawie wszyscy zdążyli powstać z popołudniowych drzemek wiec poszliśmy na spacer, ale w stronę plaży. Większość czasu spędziliśmy na poszukiwaniu krabów i zabawę z tymi żyjątkami. Wróciliśmy dosyć późno, ale każdy stwierdził, że trzeba wreszcie wypić wódkę, która z nami jeździ od Saków. Kupno tego dziwnego trunku nie było dobrym pomysłem, gdyż każdy z nas miał problem żeby go wypić bez skrzywienia się. Dobre humory dopisywały a hordy ślimaków i ich towarzystwo pozwoliło na skończenie butelki.

 

25.VI.2012, poniedziałek

Poniedziałkowy poranek przyniósł kolejną przeprowadzkę – tym razem do Sudaku. Droga była naprawdę długa i męcząca, prócz upału trzeba było pokonać bardzo krętą drogę tuż nad morzem. Do Sudaku dotarliśmy nieco koło południa i rozpoczęliśmy poszukiwania noclegów. Po obejrzeniu kilku domów zdecydowaliśmy się na schowane w bramie domostwo – niedrogo, a i blisko morza. Ważąc na to, że była pora obiadowa poszliśmy skonsumować posiłek, który o dziwo był smaczny. Później zajęliśmy się rozpakowanie i ruszyliśmy na plażę. Niestety stan jej nas strasznie zaskoczył, ogrodzone odcinki plaży, niektóre wręcz płatne. Całe szczęście woda była o tyle ciepła, że można było się swobodnie kąpać. Wyczerpani kąpielami morskimi i słonecznymi wróciliśmy do domu. Tego wieczora wyszliśmy na kolację, gdyż zauważyliśmy bardzo smaczne wrapy. Jak bardzo zmienił się Sudak, aż trudno uwierzyć – cały deptak rozbudował się w centrum taniej rozrywki dla wczasowiczów, a gdy tylko zachodzi słońce on zaczyna swoje nocne życie. Zachęceni rozlewnią win krymskich zaopatrzyliśmy się w dwa rodzaje Massąndry, by zakończyć dzień degustacją.

 

26.VI.2012, wtorek

Z samego ranka pojechaliśmy do Nowego Świata, by przejść drogą Trzech Zatok. O ile droga była w miarę znośna, o tyle upał był niesamowity. Oczywiście, gdy tylko dotarliśmy na koniec szlaku Tato musiał coś wyskrobać. Z nikim się nie konsultując pomaszerował ta samą drogą powrotną, pomimo tego, że cały czas trąbiliśmy o innej możliwości powrotu. I tak nasza czwórka po 10 minutach była na parkingu. Natomiast Tato zamiast przyjść na parking czekał na nas przy bramie wejściowej na szlak. Sądząc, że jeszcze maszeruje poszliśmy do Domu Golicyna zapytać o degustację szampana. Jak się okazało, otwarcie następuje tylko przed degustacją wiec musieliśmy wrócić do samochodu. Zmartwiona Mama wysłała Wacka na poszukiwanie Taty, który siedział sromotnie i czekał na nas. W pełnym składzie próbowaliśmy się dowiedzieć czy można zarezerwować bilety na degustację, po długim czasie oczekiwania, pytania i proszenia udało się. Zmęczeni wróciliśmy do naszej kwatery, by szybko zażyć kąpieli i zjeść obiad. A po chwili byliśmy gotowi do plażowania żeby móc się cieszyć słońcem i wodą morską. Tym razem musieliśmy pilnować czasu, żeby o godzinie 19.45 być w Nowym Świecie. Wykąpani i gotowi na degustację udaliśmy się do Domu Golicyna, gdzie zostaliśmy oprowadzeni po Muzeum, a później zeszliśmy do piwnic. Rzeczywiście całość robiła wrażenie, gdyż było znacznie zimniej niż na zewnątrz. Piwnica była ogromna, paliły się świece, ogień strzelał wiec całość nabrała miłego klimatu. Degustacja polegała na smakowaniu sześciu różnych gatunków szampana, przegryzając zakąskami i rozkoszując się muzyką na żywo. Po zakończeniu degustacji można było zakupić preferowane trunki. Reasumując piwnicę opuściliśmy w szampańskich nastrojach z zapasem szampana w pudłach. W niesamowicie dobrych nastrojach zrobiliśmy jeszcze małe zakupy, by wieczór zakończyć pijąc wino, zagryzane suszoną rybą i kalmarem.

 

27.VI.2012, środa

Poranek obudził nas rzęsistym deszczem, czego nikt się nie spodziewał, temperatura również znacznie spadła. Bez pośpiechu zebraliśmy nasze cygańskie tobołki i ruszyliśmy do Kokteblu.    Droga była znacznie prostsza i krótsza niż zwykle, natomiast wielką trudność sprawiło nam znalezienie noclegu, gdyż nikt nas nie chciał przyjąć z małym dzieckiem. Dopiero po dobrej godzinie szukania i pytania osiedliliśmy się na naszej ostatniej krymskiej kwaterze. Po krótkim rozpakunku, a raczej wrzuceniu walizek do pokoju, poszliśmy zobaczyć nadmorski deptak. Jak się okazało ta mała miejscowość jest bardzo rozbudowana turystycznie, a znaczną część wczasowiczów stanowią Rosjanie. Najedzeni zebraliśmy się na plażę, jednakże sztorm wykonał swoją pracę – woda była lodowata, mało, kto odważył się wejść do wody. Jednakże jednocześnie można było nacieszyć się słońcem i owocami prosto ze straganu. Po przyjemnym plażowaniu, odświeżeni udaliśmy się na spacer po Kokteblu, by wrócić z miejscowym winem i zrelaksować się wieczorem.

 

28.VI.2012, czwartek

Dzisiaj obudziliśmy się z zamiarem błogiego leniuchowania. Zaraz po śniadaniu poszliśmy na promenadę i kupiliśmy bilety na rejs statkiem wzdłuż pasma Kara Dag aż do Złotych Wrót. Rejs nie trwał zbyt dugo ale można było podziwiać niezwykłe formacje skalne, a Wackowi udało się zażyć kąpieli na otwartym morzu. Później leżakowaliśmy na kamiennej plaży do późnego wieczora. Wieczorem wybraliśmy się na deptak zęby zakupić trochę owoców i skosztowaniu mant. Niestety tym razem nie był to najlepszy wybór, gdyż farszem była baranina. Na pobliskim dosyć małym targu zaopatrzyliśmy się w wędzony ser, kiełbasę o smaku salcesonu, sałatki od Tataro-Karaima oraz świeże owoce. Wieczorem zasiedliśmy do tej uczty popijając szampanem i czarnym Bushmillsem. Naszą wieczorną degustację zakłócił unoszący się w powietrzu swąd spalenizny. Dopiero po chwili dowiedzieliśmy się od naszych sąsiadów, że niedaleko od nas stoi w płomieniach hotel. Widok był naprawdę przerażający, aż trudno było uwierzyć jak szybko ogień rozprzestrzenia się do następnego budynku. Poszliśmy na spacer promenadą, tym razem w innym kierunku niż zwykle. Niesamowitym zaskoczeniem była dla nas mała knajpa, w której grała rockowa kapela. Po tak przyjemnie spacerze poszliśmy spać.

 

29.VI.2012, piątek

Piątkowy poranek przedłużył się niebywale. Dopiero o 10 udało nam się zwlec z łóżka. Gdy tylko udało nam się wszystkim zebrać poszliśmy na deptak żeby sfinalizować nasze wczasy pamiątkami. Pomimo dwóch godzin spędzonych na przeczesywaniu straganów udało nam się kupić dwie rzeczy – mały obrazek z polami lawendy i brelok do kluczy. Kiedy zdecydowaliśmy się na powrót do domu zobaczyliśmy chmury burzowe pędzące w naszą stronę. Udało nam się zdążyć tuż przed burzą – i tak czas, kiedy padał deszcz wykorzystaliśmy na pakowanie naszych walizek i porządkowanie samochodu przed drogą powrotną. Gdy deszcz ustał poszliśmy na deptak rozprostować nogi i zjeść kolacje w naszej ulubione ‘Łyźce’. Finałem tego dnia był seans w kinie 12D!!! Kiedy po wyjściu spojrzeliśmy na zegarek okazało się, że trzeba się spieszyć do supermarketu by zrobić zakupy ostateczne. Tym sposobem łatwo wydaliśmy resztę hrywien. Każdy z nas położył się wcześniej spać, gdyż już o 3 nad ranem musieliśmy wyjechać.

 

30.VI.2012, sobota

I tak cały nasz pobyt nie mieliśmy ani jednego przypadku wrogości lub próby wyłudzenia od nas dodatkowych pieniędzy aż do dnia ostatniego. Nad ranem po zapakowaniu wszystkich bagaży do samochodu nagle pojawił się właściciel, który zaczął skrupulatnie wszystko przeliczać. Łącznie z łyżkami, widelcami, nożami. WSZYSTKO! Byliśmy tak zszokowani, że nie wiedzieliśmy, co powiedzieć, gdyż nikt nas nie poinformował, że mamy trzymać zestawy obiadowe w pokojach. Tym bardziej, że przy wspólnej kuchni nie można pilnować wszystkiego. Niestety gospodarz się uparł i rozliczył nas ze wszystkiego wiec suma summarum musieliśmy dopłacić 150 hrywien za zagubiony i rzekomo zabrane wyposażenie pokojów. Cała sytuacja była żenująca a myśmy tylko myśleli o tym, że zamiast planowo wyjechać on nas zatrzymuje podenerwowani wreszcie ruszyliśmy. Droga powrotna była niezwykle ekstremalna, gdyż Wacek przejechał jej większość sam. Myśleliśmy o jakimś noclegu, ale po przeliczeniu trasy stwierdziliśmy, ze najpóźniej w domu będziemy o 3 nad ranem. Tym razem wracaliśmy przez Lwów, więc straciliśmy dużo czas na objazdach i staniu na światłach. Udało nam się zatrzymać w miejscowości Raki, niestety było znacznie za wcześnie, więc nie kupiliśmy zbyt dużej ilości raków. Tato natomiast kupił sobie po dwóch tygodniach oglądania i wąchano – rybę suszoną. Tak się nią objadał, że cały samochód musiał wdychać ten zapach razem z nim.

Zmęczeni i wyczerpani dotarliśmy do Gliwic około 3 nad ranem, szczęśliwi, że udało nam się pokonać tą trasę bez uszczerbku na zdrowiu i na wypożyczonym samochodzie.

 

 

 

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *