Lizbona 2019

Dzięki cudownym znajomym i jeszcze cudowniejszej rodzinie w Polsce, udaje nam się znowu zorganizować fajną przerwę semestralną dzieciom, a nam wypad dla dorosłych na weekend. Wybór padł na Lizbonę – bo jeszcze nie byliśmy, bo polubiliśmy Portugalię, bo można dolecieć bezpośrednio z Cork.

Piątkowe przedpołudnie spędzamy jeszcze w pracy, ale lunch zjadamy już razem i chwilę później jesteśmy już w samolocie. Idealnie bo cały wieczór jeszcze nasz. Z lotniska wydostajemy się bezproblemowo metrem (uprzednio kupiwszy bilet na 72h na wszystkie środki transportu) i wysiadamy zaraz pod naszym hotelem – WC Beautique. Wszystko jak jedna wielka łazienka – nam pasuje.

Recepcjonistka stwierdza, że zostaniemy upgradowani – zobaczywszy pokój oboje mamy w oczach pytanie ‘jak wygląda standardowe pomieszczenie?

Wychodzimy jeszcze na miasto. Wypijamy 2 szoty ginjinhi i włóczymy się po okolicy. Maszerujemy deptakiem Augusta, gdzie na każdym kroku oferują nam narkotykowe dobroci typki spod ciemnej gwiazdy. Docieramy do Łuku Triumfalnego i dalej na Praça do Comércio, gdzie już kilka kroków do plaży. Sprawdzamy knajpki na kolację i w jednej po godzinie zasiadamy w Solar 31 da Calçada. Zjadamy pyszne dary morza i wracamy na kwatery.




Rankiem otwieramy zasłony i ku naszym oczom ukazuje się tramwaj linia 28, którą trzeba pojechać choć raz. Pierwszy nasz przystanek dzisiaj to Targ staroci – Feira da Ladra, do którego docieramy właśnie tramwajem 28. Wszędzie czytamy, że to zatłoczony i popularny środek transportu. Ze względu na porę dnia jest w miarę pusto.
Targ usytuowany jest w malowniczym miejscu, gdzie można podziwiać drugą stronę Lizbony, wspaniale spacerować w lutym kiedy słońce pada na twarz i musisz się rozebrać bo jest przyjemnie ciepło.

Przechadzamy się leniwie pomiędzy straganami, od antyków po romańskie badziewie.
Stwierdzamy, że kupimy coś – ale coś autentycznego wiec decydujemy się na skromny linoryt z tramwajem i kolczyki od rzemieślnika – taki moje małe zboczenie z każdej podróży (coś co zostanie na lata).
Słońce tak świeci, że kawiarnia na wzgórzu As Marias com Chocolate zaprasza nas na kawę i ciastko – życie jest łaskawe!

Spacerujemy wąskimi ulicami, chłonąc zapachy, klimat i atmosferę miasta. Tym samym trafiamy do Zamku Św. Jerzego – kolejka to kilka minut, przerażona jestem jak tu wygląda w szczycie sezonu. Z zamku można podziwiać przepiękną panoramę miasta.

Szwędamy się pomiędzy dzielnicą Baixa a Chiado. Mieliśmy zamiar odwiedzić najstarszą księgarnię Bertrand i o dziwo właśnie koło niej przechodzimy więc czemu by nie wstąpić. Szkoda dnia więc pędzimy zobaczyć Katedrę Se, która częściowo jest w renowacji więc nie można jej podziwiać. Muszę powiedzieć, że jest wciśnięta w zabudowania z wykorzystaniem każdego możliwości skrawka ziemi.
Szukamy jakiegoś miejsca na lekki lunch i trafiamy do miejsca, gdzie nie ma turystów ale są miejscowi, a to dobrze wróży. Zamawiamy smażone kalmary, mątwę oraz porto – a co już po 12 🙂
Wyśmienite humory nam dopisują, domawiamy porto oraz kanapkę z świniakiem, bo wszyscy wkoło to jedzą. Rozweselona daje się ponieść Wacka fantazji i zapieprzamy prze pół miasta do Elevador da Bica. Funikular to jedna z atrakcji Lizbony, którą trzeba się przejechać ale nie jest to zawrotna prędkość, którą mknie się w górę (nawet piesi nas wyprzedzają).

Stwierdzam, że na dziś wystarczy tego człapania, czas się napić – niech będzie spartańsko, porto i tonik i drink na plaży prosto z gwinta! Kocham prostotę! Słońce zachodzi, robi się zimno więc decydujemy się skoczyć do hotelu na moment bo knajpka, którą chcemy odwiedzić otwarta od 19 30 – Marisquera Uma. Rezerwacji nie można zrobić, grzecznie czekamy na zewnątrz na swoją kolej. Wepchali nas, upchali w stolik, zebrali zamówienie na napitek i czekaliśmy na nasz garnek różności. Ależ to było smaczne, w knajpie nie ma menu serwuje się garnki, mniejsze bądź większe risotto di mare – pychotka! A co  ważne za małe pieniądze, rodzinny interes z gwarancją smaku! W taki oto przemiły sposób kończy się dzień.




Niedzielny poranek postanawiamy spędzić w Belem, gdzie podobno rankiem nie ma tłumów. Dojazd prosty tramwajem 18a i już po pół godzinki jesteśmy na miejscu. Numer jeden na liście to Klasztor Hieronimitów, niestety oczywiście jest kolejka do kasy biletowej. Po wejściu do klasztoru oboje stwierdzamy, że było warto czekać.

Przenosimy się do książki ‘Imię róży’, tylko zakonników brakuje spacerujących wśród krużganków. Miejsce magiczne, słońce prześwituje pomiędzy filarami a my błogo spacerujemy po tym ponadczasowym posągu. Wychodzimy wyciszeni atmosferą panującą w klasztorze i kierujemy się w  stronę Pomnika Odkrywców, i gdyby nie świadomość połowy lutego można by pomyśleć, że jest maj lub czerwiec. Rozkoszujemy się ciepłem spacerując wzdłuż wybrzeża. Podziwiamy Pomnik Odkrywców, Wieżę Belem – wszystko tylko z zewnątrz, szkoda czasu na kolejkowanie żeby wejść do środka.  W drodze do Pastéis de Belém, mijamy katedrę gdzie wcześniej stała długa kolejka a teraz szeroka brama wejściowa stoi otworem. Korzystamy z okazji i wchodzimy do środka by przenieść się nieco w czasie.

Po tak męczącym poranku zatrzymujemy się w ciastkarni Pastéis de Belém, i tak zamiast kolejkować się ze wszystkimi wchodzimy do środka, zajmujemy stolik i zamawiamy kilka specjałów i porto. Czas wracać bo w planie Muzeum Orientu, którego nie chcę przegapić. Muzeum jest oddalone od centrum w połowie drogi do Belem – aczkolwiek ktoś zainwestował mnóstwo funduszy więc naprawdę warto. Zdecydowanie jedno z miejsc, w które warto zajrzeć. Pogoda zmienia się i przychodzi zapowiadany deszcz, więc szukamy knajpki obiadowo, niestety po raz kolejny zapominamy, że po godzinie 15 już nic porządnego nie zjemy. Niestety dzisiaj trafiliśmy bardzo kiepsko, wszystko było nie tak i do tego pół Portugalczyk – pół Polak tak nas naciągnął. Ale nic, jak to mówią z deszczu pod rynnę i trafiamy do miejsca gdzie serwują śmiesznie wyglądające ciasteczka, które okazują się być ziemniaczano, serowo, dorszowo przekąską i zostawiają nieciekawy posmak.

Wracając do hotelu zatrzymujemy się na skwerku, zamawiamy drinki i cieszymy się chwilami spędzonymi w tym cudownym mieście.




Rankiem w planie mamy Pałac Markizów de Fronteria, który jest oddalony znacznie od centrum i ma określone pory zwiedzania więc nie chcemy tego przegapić. Pogoda znacznie się zmieniła i jest nie przyjemnie chłodno, docieramy na miejsce idealnie na czas i już po chwili zwiedzamy ten wspaniały pałac w dalszym ciągu zamieszkany. Do zwiedzania udostępnionych jest kilka pomieszczeń i każde z nich jest niesamowite, a całości dodają uroki  400-letnie azulejos. Bardzo nam się spodobało to miejsce i gdyby nie pogoda to śmiało można by sobie urządzić piknik w pałacowym ogrodzie.

Wracamy do centrum z nadzieją na przejazd kolejką, która dowozi nas powolnym tempem na górę skąd ciężko o dobry widok bo w dalszym ciągu mży. Jeszcze w drodze na lunch wchodzimy do ciastkarni, by potem postać sobie ponad 30 minut do lokalu A Provinciana, którą zdecydowanie warto polecić. Smacznie, domowo i tanio! Warte czekania ser na przystawkę z porto, danie z pieczonego dorsza, z ziemniaczkami, butelka wina – EUR 30. Z pełnymi brzuchami, zabieramy walizki z hotelu i powoli ruszamy w stronę lotniska żałując, że to koniec naszego wspólnego weekendu.




Jeszcze tu wrócimy!