Macedonia 2021
2021-07-26
Dzisiaj po raz pierwszy od długiego czasu budzimy się na dźwięk budzika, śniadanie w planie w Ochrydzie, coś innego od codziennej monotonii. Lądujemy w Corner Bistro, dzieciaki zamawiają gofry, a my klasyczne sandwiche. Ku naszemu zdziwieniu, dostajemy śniadanie z frytkami, a gofry mają po słoiku nutelli na każdym, gdzie nawet nasze pasożyty nie dają rady i zeskrobują maź.
Po śniadaniu z dobrą kawą ruszamy w stronę naszego pierwszego przystanku – Prilepu. Droga ta sama co do Bitoli, więc większy odcinek już znamy doskonale, dopiero za Bitolą krajobraz zmienia się diametralnie. Z krajobrazu górskiego z drzewami, na góry łyse i bardzo przypominające nam Grecję.
Dojazd i znalezienie miejsca parkingowego w Prilepie, tak samo jak w każdym innym mieście. Ostatecznie parkujemy na wyznaczonym miejscu, gdzie tylko można zapłacić sms-em, więc Wacek wbija do warzywniaka i prosi właściciela żeby zapłacił w naszym imieniu. Już po chwili maszerujemy ferajną na stare miasto, gdzie poza spalonym meczetem, wieżą zegarową, większym bazarem, starówkę można obejść w 10 minut. Jak co do wielkości, 3 miasto w Macedonii, to jest bardzo klaustrofobiczne. Żar leje się z nieba, więc szukamy miejsca żeby napić się czegoś zimnego i zdecydować jaki jest dalszy plan. Obchodzimy plac na którym widać pozostałości starej łaźni i kierujemy się do cerkwi… Ostatni punkt programu smoothies w zaprzyjaźnionym warzywniaku i rozdzielamy się z Przemkami. My kierujemy się na Marklowe Kule, a młodszaki jadą prosto na miejsce docelowe.
Maks jeszcze próbował wbić się do samochodu Przemkowego żeby z nami nie jechać, ale powstrzymaliśmy w porę tą dezercję.
Droga niedaleka ale szybko zaczyna się wspinać i zmienia w szutrową. Ciśniemy jak najdalej się da, ale w pewnym momencie, na szerszym zakręcie, mówię dość – za duże koleiny, itp. No to porzucamy auto w pełnym słońcu i wspinamy się dalej. Jakieś 500m dalej i pewno 100m wyżej docieramy do podnóża szczytu. Trochę murów, ciekawie wyżłobione, ogromne skały pod starą twierdzą i schody – prowadzą dalej aż do krzyża. Ostatni fragment to już schodo-most i osiągamy cel. Mało tu miejsca, więc intensywnie nawołujemy dzieciaki by się nie okładali wzajemnie bo naprawdę wystarczy jeden zły krok by zlecieć.
Naprawdę zgrzani, schodzimy do auta w którym woda w butelce zdołała się już prawie zagotować. Nadal jednak każdy wypija ze smakiem. Po tak fajnej wspinaczce, pora na kolejną. Zjeżdżamy z tej góry i parę kilometrów dalej zaczynamy podjazd na kolejną. Tym razem cała asfaltowa, ale nasze dzielne autko poza pierwszym biegiem świata nie widzi. Na szczycie klasztor Treskavec. Ostatnie 300m znów trzeba pokonać pieszo, więc opór ze strony najmłodszych już solidny. Nadal słońce grzeje mocno. Docieramy do wrót, a tu niespodzianka – cały kościół w remoncie i brama zamknięta. Zamieniamy parę zdań ze spotkaną polską parą która tego dnia robi wycieczkę w przeciwnym kierunku niż my. Oni schodzą, a my jeszcze chwilę zostajemy. Justyna naciska klamkę i okazuje się, że jednak nie do końca ta bramka zamknięta. A za nią 2 szczeniaczki i nagle dzieci nasze już nie są zmęczone.
Robimy obchód wokół kościoła bo ten jednak faktycznie w środku remontu. Dookoła żywego ducha choć sklepik z pamiątkami otwarty. Bardzo chcemy kupić magnes tylko brak drobnych. Zbieramy ile mamy (przepraszam, że za mało) i zostawiamy to tak. Kręcimy się jeszcze chwilę licząc na to, że ktoś się pojawi, ale niestety.
I znów zjazd z górki i teraz ciśniemy już do celu podróży – winiarni Queen Maria. Dalej na wschód, a wskaźnik temperatury idzie w górę. Przed dojazdem dostajemy info od Przemków, że już dotarli i lepiej z klimatyzowanego auta nie wysiadać. Dziś tu 42 stopnie! Sami docieramy niedługo później. Piękne obejście, dużo starych budynków, stada pawi – bardzo przyjemna atmosfera. Ciężko się faktycznie oddycha w tym upale więc odbieramy nasz klucz do pokoju i chowamy się, nie przed słońcem, bo to schowane za chmurami, ale po prostu przed upałem.
Mimo to trzeba coś ogarnąć, więc zostawiamy dzieci, a sami podjeżdżamy do sklepu na zakupy. Wracamy, kąpiemy się z potu i całodziennego brudu, chwilę odpoczywamy i idziemy do restauracji. Nowy, ale całkiem ładny budynek. Ceny w menu nie wydają się wygórowane. Jedyne co, to okazuje się, że degustacja będzie po prostu zwykłą próbą paru win, bez sommeliera który mógłby coś o nich opowiedzieć. Na podstawie wcześniejszej rozmowy z panią w recepcji wybieramy 4: białe Temjaniki, różowe, czerwone Merlot Classic i drugie czerwone, półsłodkie Plava Krv.
Dwa środkowe nijakie, ale białe i półsłodkie naprawdę niezłe. Domawiamy więc całą butelkę tego drugiego i delektujemy się naprawdę smaczną kolacją i przyjemną wieczorną atmosferą. Rachunek: za posiłek z winem 2500MKD, a za degustacje 10EUR za nas wszystkich. Nie spodziewaliśmy się, że będzie tak tanio, a tak dobrze.
Na godzinę 22 umówiliśmy się z panią z recepcji na zwiedzanie samej winiarni. Pani nie wiedziała może zbyt wiele, ale poprowadziła nas w różne zakątki, które tchnęły historią lub sekretem opuszczenia.
Większość grupy odpada, więc wraz z Justynką zostajemy przed naszym pokojem. Dopijam piwko, jemy smaczną kiełbasę i wspominamy już tak aktywny dzień.
2021-07-27
Budzimy się rano i idziemy na śniadanko. Niedługo po, dokupujemy 3 wina i wsiadamy w auta w drogę powrotną. Oczywiście nie bezpośrednio. Pierwszy cel – ‘warm pools’. Niby niedaleko na rzece są naturalne zagłębienia gdzie można się zanurzyć a woda daje radę się nagrzać. Przy wyjeździe z wioski są jakieś drogowskazy jednak niezbyt dokładne i jest ich mało. Tak błądząc 3 razy nie trafiamy we właściwy punkt. W międzyczasie, Przemkom siada klima w aucie co w tym upale naprawdę nie jest śmieszne. Na szczęście włącza się znów. W końcu trafiamy w punkt. Idziemy krótki odcinek wzdłuż rzeki gdzie napotykamy chyba z 7 żółwi, i dochodzimy do faktycznie takiego baseniku na rzece. Woda dla mnie gdzieś po pas, więc można się spokojnie pluskać. I rzeczywiście też ciepła. Szczególnie w miejscach gdzie na dnie leżą duże płaskie głazy. Naprawdę przyjemnie. Spędzamy tu z godzinę – chlapiąc, dzieci skaczą ze skał, chłodząc się w ciepłej wodzie.
Pora się zbierać. My zakładamy jeszcze wstęp na jedne archeologiczne wykopaliska, więc zakładamy, że każdy dojedzie w swoim czasie. Jeśli ktoś zatrzyma się na obiad, to da znać reszcie. Mimo to, jadąc już i doczytując o Stobi, decydujemy się, ku wielkiemu zadowoleniu dzieci, odpuścić tę przyjemność. Widzimy ją tylko z okien auta jadąc wzdłuż autostrady.
Ostatecznie nie zatrzymujemy się nigdzie na posiłek ale zamiast tego w Ochrydzie kupujemy dwa pieczone kurczaki z budki z wesoło machającym kurczakiem-dmuchańcem. Dajemy znać kompanom, że kurczaki są dwa i niech wpadają na obiad! W hotelu rozsiadamy się w naszym apartamencie, gdzie każdy zajada ze smakiem kuraka, z dodatkiem sałatki pomidorowo, ogórkowej.
Po krótkim odpoczynku wszyscy zbieramy się nad jezioro, gdzie Wacek z dziećmi zapuszczają się w maskach naprawdę daleko. Drugi wczasowóz dociera znacznie później do nas i zaszywa się w swoim pokoju. Słuchamy później opowieści jak to „smacznie” było w polecanej restauracji „Antiqa” na starym mieście. Otwieramy Muscata i docieramy do końca wycieczki.
2021-07-28
Wczoraj było aktywnie, a więc dzisiaj odpoczywamy. Przemek z rana przybywa ze szklanką po rakiję, w celu uleczenia klątwy macedońskiej i tak zostaje w pokoju z Wojtusiem aż do końca dnia. Zjadamy śniadanie bez pośpiechu, Wacek z Maksem rusza nad jezioro, a dziewczyny mają w planie basen i dopalanie ciała.
Słońce praży, wygrzewamy ciała, czytam książkę i relaksujemy się. Od strony gór nadciągają ciemne chmury i w oddali widać burzę, trochę się ochłodziło, więc można chwilę dłużej posiedzieć nad basenem. Maks z Lilą jak dwa trolle dorwały się do słonecznika i nie mogą przestać dziobać. Po południu lody, piwko i ogólny chill out.Dzieci decydują się wypuścić żółwia na łono natury, gdyż od rana wali skorupą w barierki, z myślami samobójczymi.
Nikt nie ma ochoty jechać do restauracji więc decydujemy się wrócić do Dionisa, gdzie Maks i Ela twierdzą są najlepsze smażone rybki. Idziemy ferajną wieczorową porą, Ela z Maksem zamawiają pstrągi ochrydzkie i rzeczne, reszta mięsa, piwo leje się hektolitrami i ostatecznie rachunek dobija, jak nigdy, do 5tys denarów. Najedzeni wracamy do pokojów umęczeni słońcem w poszukiwaniu przygód na następny dzień. I co się okazuje, że dosłownie 40 min drogi za Strugą jest Aquapark na terenie hotelu, który został otwarty tydzień wcześniej dla wszystkich. A więc ustalone, ruszamy do Water Park Izgrev! Dzieciaki wniebowzięte!
2021-07-29
Po śniadaniu, bez pośpiechu zbieramy bambetle i jedziemy na ślizgawki. Dla mnie to kolejny dzień basenu z książką w ręku. Docieramy tuż przed 11 i już jest sporo ludzi w tym autokar z Polandii. Wstęp 10EUR/650MKD od osoby,dzieci do lat 5 free. Udaje nam się znaleźć leżaki, dzieci z Wackiem biegną sprawdzić zjeżdżalnie, Przemek z Zuza idą na mniejsze, Ela kręci się z Wojtkiem, a ja ruszam na duży basen, gdzie jest znacznie ciszej i luźniej. Widok z basenu cudowny na całe Jezioro Ochrydzkie.
Nagle znienacka przylatuje Maks wrzeszcząc, że mam natychmiast wracać do leżaków, bo jest jakaś chryja i miałam się nie ruszać. Idę do naszej bazy, a tam awantura na całego, bo jakieś macedońskie primadonny z rodzinami twierdzą, że zarezerwowały sobie te leżaki i koniec. Dla nas nic nie było zarezerwowane bo leżały tam zwykłe hotelowe ręczniki, bez jakichkolwiek osobistych rzeczy. No ale macedońskie primadonny twierdzą inaczej więc się dzieje, po chwili przychodzi obsługa i donosi im leżaki, a my z niesmakiem pozostajemy przy naszych rzeczach, z obawą, że może się jeszcze dziać.
Całe szczęście wszystko przycicha, i wszyscy wracają do swoich zajęć w podgrupach. Zuza się rozkręca i zaczyna korzystać ze zjeżdżalni, po chwili już sama śmiga. Maks z Lilą szaleją na wszystkim co możliwe. I tak przelatuje jak z bicza 6 godzin, kiedy mówimy, że się zbieramy, dzieci protestują, ale już czas.
Zdecydowaliśmy się jechać prosto do restauracji Uterna Terrace, zaraz obok Villa Minami skąd mamy dobre doświadczenie. Tu znacznie bardziej swojsko, domowo – gdzieś tam kręcą się psy, kelnerka karmi swoje ośmiomiesięczne dziecko, biegają kury – zamawiamy swojską kiełbasę, żebra, mięsiwo w sosie i kurczaka z frytkami dla dzieci. Z nowości decydujemy się na chleb z serem. Jest to domowej roboty chleb pocięty na kwadraty, na ciepło i posypany serem – tym samym co szopska. Fajny dodatek! Już po chwili wygłodniałe pasożyty jedzą, bez kłótni, kopania pod stołem i wrzasku cieszymy się ostatnimi promieniami słońca.
Wracamy do hotelu gdzie postanawiamy zejść na dół w celu konsumpcji win i alkoholi, które nadal zalegają u nas w lodówce.
Spotykamy się na dole, zasiadamy – dzieci pomimo całego dnia w aquaparku wskakują do basenu i dalej się pluskają, my pijemy winko, a ja niecnie zasiewam ideę skonsumowania pizzy! Ofiarą spisku zostaje Ela, która za kompana bierze Maksa i idą odnaleźć pożywienie. Wojtuś zasypia, Lila z Zuzą wykąpane w pokoju wracają do nas, Ela z Maksem przynoszą pożywienie, więc biesiadujemy dalej. Nieszczęsna Zuza dostaje do napicia się soku jabłkowego dodanego do pizzy gratis, który okazuje się sosem pomidorowym – mina bezcenna! Butelki pustoszeją, więc i my się zbieramy do spania.
2021-07-30
Dzisiaj miał być kolejny dzień nic nierobienia ale jakoś szkoda mi tego ostatniego dnia. Pomimo słabych opinii w przewodniku, blogerów decydujemy się jechać na szybką wycieczkę do Strugi. Pazdrowscy zostają, wolą basen. Docieramy bardzo szybko, parkujemy bezproblemowo rozglądając się za znakami, żeby przypadkiem nie dostać mandatu i już sobie spacerujemy. A okazuje się, że Struga jest ładna, parasolki powieszone nad jednym z deptaków, wielki bulwar z knajpkami, a co najbardziej zaskakujące, rzeka wypływająca z jeziora Czarny Drin. Wypływa z Jeziora Ochrydzkiego, więc jest mega czysta, mnóstwo mostków pomiędzy jednym brzegiem a drugim, drabinek z wody na deptak i dzieciaki skaczące do wody.
Spacerujemy sobie bezstresowo, miło spędzając czas i już widzimy, że dzieci nam nie dadzą spokoju jeśli nie pozwolimy im poskakać do rzeki. Decydujemy się najpierw na coś zimnego – ‘’borowicę’’ w cukierni i tri-leche, po czym dajemy im wolną rękę. Razem z innymi dzieciakami i dorosłymi przez kolejne 45 minut skaczą z mostu i brzegu do rzeki. Jeszcze tylko zakupy w sklepie, kebab do ręki i jedziemy na kwaterę. Tam chwila odpoczynku i powolutku pakujemy się do Ochrydy.
W piątek wieczorem w Ochrydzie jest mnóstwo, mnóstwo ludzi. Chcieliśmy przejść się jeszcze trochę starym miastem, bo mało widzieliśmy poprzednim razem i pospacerować po drewnianej kładce, która ciągnie się od starego miasta do Kaneo. Stare miasto to ceglane kolory dachów, połączone z kamiennym domkami upchniętymi w przestrzeń i bujnie rosnącą zielenią – cudo. A co krok sklepik hand-made, biżuteria, bibeloty, tylko portfel wyciągać. Zupełnym przypadkiem trafiamy na miejsce o którym czytałam, ale oznaczone jako zamknięte, okazuje się być czynne – National Workshop For Handmade Paper Ljupcho Panevski, gdzie pokazano nam, a głównie dzieciom proces pozyskiwania papieru.
No to czas na jedzonko, wracamy na dobrze nam znaną uliczkę, gdzie siadamy do stołu i zajadamy kolację – dzieci z Przemkiem burgery, a my mięsko z sosikami i ryżem. Najedzeni wracamy na główny deptak po kilka pamiątek, po czym udajemy się na promenadę. Po chwili ja mam dość i nie wytrzymuje tych tłumów, balonów, świecidełek i całego bazaru, pada decyzja czas wracać do domu. No to teraz tylko pakowanie bo jutro opuszczamy Villa Mina i ruszamy do Skopje!
2021-07-31
O 8:30 jesteśmy już zapakowani do auta i siadamy do śniadania, o tej porze nie ma tłumów, więc prosimy cudownego gospodarza o standardowe tosty francuskie, po raz ostatni, i jemy w spokoju. Pazdrowscy zdecydowali się jechać później bo my jeszcze w planie mamy zahaczanie Mamrowa i tamtejszego zalanego Kościoła St Nicholas. Po 2-óch godzinach docieramy do jeziora Mawroro, gdzie cała okolica przypomina bardziej narciarski kurort w Alpach, niż Macedonię. Odnajdujemy kościółek bez problemu, wody tylko brak i jak się okazuje nie jest już zalany a od 2018 roku trwają pracę rekonstrukcyjne. Jeziora brak, chyba w porze letniej schnie, dużo kwiatów, mało ludzi, mnóstwo pszczół i Lila krzycząca jakby ją ze skóry obdzierano ‘’Mamaaaaa, one są wszędzie”. Wacek cyka kilka uroczych fotek i idziemy do knajpki na coś zimnego, a ja na porządną kawę. Ku miłemu zaskoczeniu dostajemy również pyszną zupę grzybową, którą dzieci pochłaniają z domowym chlebkiem. Odpoczynek był, czas do Skopji.
Zostało nam 1:45 drogi, czas mija błyskawicznie i już meldujemy się w Hotel de KOKA. Pazdrowscy na miejscu, niedaleko nas, temperatura na dworze 41 na plusie. Rozkokoszamy się na włościach, gdzie Maks z Lilą dostają wariacji na widok jacuzzi tuż za szklaną ścianą.
Po krótkich ustaleniach postanawiamy iść zwiedzać, oj jakże źle zdecydowaliśmy, ale o tym przekonamy się za godzinę. Wychodzimy na skwar, obierając za cel twierdzę. Po wejściu, pot się leje z dupy, skóra robi się chrupiąca, zero wody więc wycieczka na sto dwa! Schodzimy na dół na Stare Miasto, kupujemy napoje w najbliższym sklepie, opróżniając je do dna, wymieniamy kasę i idziemy do knajpki coś przekąsić. Wybór pada na Medo Turkish Food & Desserts. W ten skwar nikt nie jest bardzo głodny, chcemy tylko coś wrzucić na ząb, fajnie trafiliśmy bo pyszne jedzonko, inne niż jedliśmy do tej pory. Zamówiliśmy wszystkie pozycje – były to głównie cienkie placki pszenne, z odrobiną sosu i mięsa, pieczone w piecu jak pizza. Bardzo dobre! Po tym część idzie do hotelu, bo po prostu nie ma czym oddychać, my idziemy do marketu po zimne piwko dla wszystkich.
Po krótkim odpoczynku/drzemce w klimatyzowanym pomieszczeniu decydujemy się podjąć próbę wyjścia po raz kolejny. Po zmroku jest znacznie przyjemniej, miasto zaczyna budzić się do życia, kierujemy się na drugą stronę rzeki w stronę placu Macedońskiego. I tym sposobem mijamy Most Sztuki, The Eye Bridge i Kamienny Most. Na placu dzieciaki podziwiają fontannę i mnóstwo pierdół, które można kupić.
Co można powiedzieć o Skopje – GIGANTOMANIA. Budynki – wielkie, rzeźby – wielkie, place – wielkie. Ciężko powiedzieć, że miasto nie ma swojego stylu, bo ma, takiej stolicy chyba nie widzieliśmy jeszcze, która nadrabia wielkość państwa.
Przyjemnie było pospacerować, kiedy miasto tętni życiem, jest kolorowo, wręcz cukierkowo. Szukamy lokalu kolacyjnie i pada na jeden z wielu na głównym trakcie, gdzie mamy nadzieje dostać coś szybko bo już 21, niestety obsługa nie daje rady ilości gości i nieco czekamy. Po naszych doświadczeniach w innych restauracjach na południu, porcje są zdecydowanie mniejsze, ale wszyscy mówią, że mięso grillowane rewelacja. No to jeszcze ostatnie pamiątki, mini pączki nadziewane czekoladą, oblewane czekoladą – idealne podsumowanie dnia. Czas wracać do hotelu bo rano zbieramy się do Polski.
Aaaaaale, przecież jeszcze obiecaliśmy dzieciom jacuzzi – tak więc, 23:30 dzieci w jacuzzi, a my kończymy ostatnie wino z winnicy Queen Maria, Lila jeszcze „przypadkowo” zasysa swój tyłek w dyszy, po czym powstaje malinka w kształcie fajerwerków więc jest zabawnie. Czas spać, rano opuszczamy Macedonię.
2021-08-01
Zjadamy śniadanie, dokonujemy ostatnich przepakowań bagażu, wizyta na myjni i jedziemy na lotnisko zdać auta, z myślą ile zabulimy za zarysowanie. Okazuje się jednak, że odbiór mija gładko i nie jest auto sprawdzone dokładnie, uchodzi więc nam na sucho, jedynie kasuje nas za benzynę 300MKD. Czas więc się odprawić i do samolotu.
Na lotnisku tylko jedno miejsce, w którym można kupić wodę, taki większy dworzec autobusowy. Wylatujemy z opóźnieniem, bo jest wielki bałagan z bagażami, nawet stewardessa nie wytrzymuje i zaczyna się wydzierać. Lot przebiega bezproblemowo, w Warszawie trafiamy na transfer w kontroli paszportowej, gdzie musimy podać miejsce kwarantanny, no cóż. Po chwili już czekamy na ostatni skok do Krakowa i odbiór z lotniska. No to koniec naszych wakacji, które były jak zwykle cudowne.