Madera 2019

20.10.2019 Niedziela    

Po raz kolejny oszczędzamy sobie halloweenowego szaleństwa w Irlandii i wybieramy Madere na dwa tygodnie relaksu w krainie wiecznej wiosny. Niestety lot z Dublina ze stopem w Lizbonie oraz czterogodzinnym czekaniem, ale będzie warto. Lecę tylko z dziećmi, a Wacek doleci w piątek bo praca trzyma go na postronku.  Lot mija dość szybko i już jesteśmy w Lizbonie. W Lizbonie przemieszczamy się na terminal 2, gdzie mamy spędzić kolejne 4 godziny, ale te miejsce wygląda jak dworzec autobusowy więc wracamy na trochę większy terminal 1. Czas płynie wolno, dzieci się nudzą lecz dość szybko udało nam się dotrwać do godziny odlotu. Lila po całej tej gonitwie padła i śpi słodko na moich nogach. Dopakowaliśmy się do samolotu, lot minął błyskawicznie, a lądowanie było interesujące aczkolwiek było już po zachodzie słońca, więc nie dużo było widać. Na lotnisku czekała na nas taksówka, która zabrała nas prosto do apartamentu. Dostaliśmy klucze, zrzuciliśmy bagaże i szybki skok do pobliskiego Pingo Doce po najbardziej potrzebne produkty poranne.

21. 20. 2019 Poniedziałek

Dzięki płatkom i mleku nie musiałam wstawać wcześnie więc było bardzo wakacyjnie. Po śniadanku wsiedliśmy w autobus i dojechaliśmy do centrum, w celu pozyskania mapy. Oczywiście Lila naciągnęła mnie na kupno kasztanów pieczonych, których byłam pewna nie zje, a tutaj niespodzianka ona je pokochała. Pierwszy przystanek – Mercado dos Lavradores czyli serce każdego miasta – market. A tutaj sadzonki kwiatów (o ja przeklęta), owoce – mnóstwo odmian marakui, przypraw, ryb. Pokręciliśmy się chwilkę, dzieciaki namówiły mnie na kupno dragon fruit ze straganu, gdzie zostaliśmy wciągnięci w degustację, i uwaga, kosztował mnie on 17EUR, jedna sztuka!!!! Także ostrzeżenie, nie kupujcie owoców na markecie. Chwilkę później siedzieliśmy w kawiarni jedząc ciastka, a ja popijając kawkę. Więc siedzimy sobie na markecie w słoneczku, słuchamy muzyki i cieszymy się chwilą.

W związku z tym, że obiecałam dzieciakom wrócić do apartamentu i wskoczyć do basenu zbieramy się w drogę powrotną. Tym razem zaopatrzeni w kartę Giro wracamy autobusem do bazy jak lokalsi. Szybko przebieramy się w kostiumy i tylko dzieciaki wskakują do basenu bo woda nie jest mega ciepła (tylko 21 stopni). Maks z Lilą znudzeni basenem wybierają polowanie na jaszczurki, które w popłochu uciekają gdzie pieprz rośnie. Zachęcam gromadę do szybkiego prysznica i spaceru na obiad – ostatecznie lądujemy na plaży, gdzie zamawiamy posiłki. Nie spodziewałam się, że uda mi się ich zaciągnąć tak daleko, ale hej, brawo my! Ja wybieram lokalną potrawę pałasza z sosem z marakują, Maks mięso z ryżem, a Lila spaghetti. Muszę przyznać, że rybka smakuje świetnie więc był to dobry wybór. Niestety pogoda zmienia się bardzo szybko i zaczyna padać więc uciekamy do środka restauracji na Praia Formosa. Obiecałam, że jak tylko przestanie padać to pójdziemy na skałki, a później obejrzymy zachód słońca i obietnicy dotrzymałam. Do kwatery trafiliśmy szybko i położyliśmy się spać.

22.10.2019 Wtorek

Poranek okazał się po raz kolejny leniwy, a jakże – przecież mamy wakacje! Po śniadaniu pojechaliśmy do centrum bo w planie był Teleféricos do Funchal, które miało nas dowieźć na górę Monte. W drodze się rozmyśliłam bo było mglisto i pochmurnie, i będzie mało co widać a możemy się wybrać na kolejkę przez kolejne kilka dni. Przespacerowaliśmy się Rua de Santa Maria, która niegdyś nie cieszyła się tak jak dziś tłumem turystów i restauracji, dzięki projektowi ArT of opEN doors project. Dzięki temu ulica tętni życiem, a my możemy podziwiać genialne malowidła ścienne. Skoro nie kolejka na górę Monte to w takim razie autobus do Camacha, centrum wikliniarstwa 😊 Jak można się domyśleć, Maks z Lilą nie dość, że rozczarowani to jeszcze wściekli – przecież to wieje nudą. I tak oto prujemy autobusem do Camacha, szacun dla kierowców, bo wszystkie zakręty pokonują jak na torze wyścigowym, mijając ludzi i auta na centymetry. Po 20 minutach jesteśmy na miejscu, jest znacznie wyżej niż w Funchal więc trzeba założyć kurtki.

Szukamy kawiarni bo przecież dzieciaki już są głodne! I tak oto znajdujemy pseudo restauracje tylko dla lokalsów – jedzenie domowe, ceny baaardzo przystępne więc zostajemy. Lila wpada w szał bo widzi empadanas – pierogi z mięsem, dla Maksa standard tost z szynką i serem – dla mnie ginja i kawa. Zjadają bez marudzenia i idziemy do sklepu/fabryki wikliniarstwa. Przechodzimy przez sklep, na poziomie niżej wystawa zwierząt i przedmiotów z wikliny, a na dole warsztat. To tutaj poznaliśmy Placido, który pokazał nam jak wyplatać koszyki, fachu nauczył sie od siostry, po tym jak służył w wojsku gdzieś w Afryce, później 24 lata spędził w Wenezueli i wrócił do swojej ojczyzny by podtrzymać tradycję. Lila stała i patrzyła jak zaczarowana i gdyby nie fakt, że na nas pora to pewnie przesiedziała by z Placido całe 8 godzin. Maks natomiast miał jeden ze swych momentów i podczas próbowania pierścieni w sklepie, palec mu utknął i nastąpił moment paniki z której ja miałam niezły ubaw przez resztę dnia. No i jednak nie nuda, oboje przyznali, że była to naprawdę fajna wyprawa.

Wróciliśmy do Funchal, niebo się rozpogodziło więc obiecana kolejka na górę Monte. I tutaj też dopuściłam się maleńkiego przekrętu bo kupiłam bilety tylko w jedną stronę. Przejażdżka warta swojej ceny, bo można podziwiać całe Funchal. Po wjechaniu na górę, dzieci mnie niemal nie zaciukały, że dlaczego tylko w jedną stronę i jakie życie jest niesprawiedliwe. Więc obiecałam, że jak zejdą na dół to pójdziemy na wypasione lody! No i tak stromo w dół przedreptaliśmy około 3km, po drodze mijali nas rozpędzeni carrerios, którzy wieźli pasażerów w dół góry Monte. Oczywiście nasłuchałam się dlaczego my tak nie możemy więc wytłumaczyłam, że czekamy na tatusia! No i udało się zejść na dół, zjeść lody, zrobić zakupy do domu, złapać autobus i dojechać na kwaterę. Po tak aktywnym dniu czas wolny.

23.10.2019 Środa

Dzisiaj naprawdę się rozleniwiliśmy bo obudziliśmy się przed 10, śniadanie i ma być spokojnie. Tak więc do centrum, poszliśmy na spacer do parku Santa Catarina, później do CR7 Museum, którego nie odwiedziliśmy bo nie jesteśmy mega fanami piłki nożnej. Słońce świeciło jak w Miami więc usiedliśmy na Praça do Povo, gdzie Lilka zajadała się kasztanami a my cieszyliśmy się promieniami słońca na twarzy. Żeby nie było za nudno zarządziłam spacer do Fortaleza de São Tiago, a później na lody, lunch do plecaka w formie Bolo de Caco i do domu bo przecież basen czeka. I tak też się stało co mnie nawet ucieszyło, bo miałam niski poziom energii i chciałam poleniuchować sobie z książką. No i chyba potrzebowaliśmy takiego dnia leniucha, żeby zregenerować baterie.

24.10.2019 Czwartek

Pobudka przed 10 zaczyna robić się zwyczajem, aczkolwiek jesteśmy na wakacjach więc czemu nie. Chodzenie spać późną porą nie pomaga, a raczej pogłębia tendencję. Po bardzo szybkim śniadaniu, zbieramy się pospiesznie do centrum, gdyż na dzisiaj zabukowałam katamaran z oglądaniem wielorybów i delfinów. Dotarliśmy na miejsce zbiórki, zapakowaliśmy się na pokład, a w mojej głowie jedna myśl – byśmy nie zzielenieli jak w Meksyku! No i ruszamy, pogoda dopisuje, płynięcie katamaranem też coś nowego, więc fajnie. Dzieciaki jeszcze się śmieją więc kolejne punkty naliczone. Po dwóch godzinach poszukiwaniach niestety wiemy, że dzisiaj nie zobaczymy zwierzyny, a szkoda ☹ Zatrzymujemy się na krótkie pływanie w oceanie, z którego nie korzystamy bo woda nie zachęca do kąpieli i płyniemy w stronę portu. Dzieciaki mają radochę bo woda jest nieco bardziej wzburzona więc robi się wyboiście i ekstremalnie.

Po rejsie udajemy się na obiad w jedną z zapomnianych uliczek do restauracji A Pipa, gdzie można zjeść bardzo przyzwoicie za 5-taka. Bonusowo dostaję kieliszek wina, a dzieciaki ciasteczka. Najedzeni, robimy małe zakupy i zbieramy się na kwaterę póki świeci słońce, basen w planie. Dzieciaki szaleją, a ja zatapiam się w kolejnym kryminale. Wspaniałe popołudnie! Wracamy do apartamentu i następuje czas wolny, a później czas spania!

25.10.2019 Piątek

Zwyczaj wstawania o 10 dalej nam towarzyszy, leniwe śniadanie i ruszamy do Lido Swimming Complex, który oferuje kompleks basenów z woda morską i dostępem do morza. Kupujemy bilet, dostajemy przydział leżakowy i dzieciaki już biegną w stronę basenu, niestety woda okazuje się być morska i oboje wracają dość szybko niezadowoleni. Ja tymczasem korzystam z kąpieli, bo mało ludzi i wspaniała pogoda – chyba najładniejsza jak do tej pory bo po prostu żar się z nieba leje i trzeba uciekać pod parasol. Maks i Lila zajmują się oglądaniem rozpryskujących się fal, więc już za chwilę czas się zbierać. Obiecałam, że jak wrócimy do apartamentu to pójdziemy na basen bo tam woda jest słodka. Aż trudno uwierzyć jak można wybrzydzać – wolą basen od morza! Rozkoszujemy się słońcem i spokojem, czekamy na przylot Wacka. Mąż zajeżdża karocą tuż po 17, więc zbieramy się i ruszamy w miasto żeby pokazać choć trochę Funchal i zjeść przyjemną kolację. Spacerujemy po Funchal, raz jeszcze zaglądamy do Mercado dos Lavradores, kupujemy kilka rodzajów marakui, przechodzimy Rua de Santa Maria docierając do Fortaleza de São Tiago; niestety zbierają się czarne chmury więc gonimy za lokalem. Zamawiamy kolację, smakujemy tutejszy specjał Lapas czyli skałoczepy zapieczone z masłem czosnkowym, a podane na cytrynie smakują zdecydowanie gorzej aniżeli małże. Rozkoszujemy się chwilą przy maderskim winie.

Wracamy na nadmorską promenadę, gdzie Lila dorwała się ponownie do kasztanów, a chłopaki wybierają lody jako deser. Pałaszujemy wszystko dość sprawnie by po chwili być już w autobusie i wracać do apartamentu.

26.10.2019 Sobota

Dzisiaj wybieramy się w jedno z bardziej znanych miejsc z pocztówek, a mianowicie do  Curral das Freiras czyli Doliny Zakonnic.

Auto wypożyczone nie grzeszy mocą, a nie dopatrzyłem, że drogi tutaj przeważają stromiste. Jazda na 1nce i 2jce to norma. Poza tym, większość dróg głównych to w 50% tunele – maskara jak to wszystko jest tu zbudowane. Ale jakość samych dróg naprawdę wysoka.

Tak więc, opanowując auto, wspinamy się wzdłuż zbocza. Już po chwili znajdujemy pierwszy punkt widokowy z którego rozpościera się widok na przód doliny. Stromo, a jeszcze przed nami kawałek. Zgodnie z przeczytanymi informacjami, nie jedziemy wprost do Doliny Zakonnic, ale tuż przed ostatnim tunelem zbaczamy w lewo i pniemy się jeszcze wyżej. Docieramy do punktu widokowego do którego prowadzi ostatni fragment ścieżką. Tutaj dopiero stajemy na szczycie skały z wręcz pionową ścianą w dół doliny. Widok przepiękny, pogoda też. Napawamy się widokiem szczytów i wioski do której za chwilę zjedziemy.

Do wioski zjeżdżamy wspomnianym tunelem – parę kilometrów w skale w dół. Miasteczko senne, ale parkujemy i idziemy zwiedzić lokalne muzeum, jako że miejscowość ta słynie z przetwórstwa kasztanów. Do muzeum wstęp za darmo, pod warunkiem że kupi się coś w sklepie. Tak więc kupujemy kasztany pieczone, chleb kasztanowy i napoje. Próbujemy też nalewek, w tym kasztanowej, i decydujemy się na zakupienie jednej flaszeczki. Po spałaszowaniu dobroci, wchodzimy do muzeum, które jest po prostu odnowioną starą chatą z różnymi starymi przedmiotami.

Spacerujemy jeszcze sobie po wiosce, robiąc zdjęcia a wracając w górę drogą zatrzymujemy się jeszcze by pozbierać trochę jadalnych kasztanów i orzechów włoskich. Droga z powrotem mija spokojnie i coraz pewniej czuję się na zakrętach i zjazdach.

Dziś jeszcze jedna atrakcja – balkon ze szklaną podłogą Cabo Girao. Wisi sobie tak 580m nad urwiskiem. Taką wysokość już trudno ogarnąć, więc na spokojnie podziwiamy widoki i zachodzące słońce. Miejsce wygląda jakby było gotowe na pobieranie opłat od turystów ale póki co (albo już) tak się nie dzieje.

Myśląc o posiłku, zakładamy, że coś znajdziemy, i tak zjeżdżając, mijamy Churrasqueria. Nauczeni z naszego pierwszego pobytu w Portugalii, nie wahamy się i po chwili pałaszujemy całego kurczaka i frytki.

Do domu i spać.

27.10.2019 Niedziela

Po tygodniu błahego spędzania czasu, decydujemy się przeciurać dzieciaki jedną z tras.  Rankiem jest pochmurnie i po deszczowo. Mieliśmy jechać do Levada das 25 fontes – PR 6 i Levada do Risco – PR 6.1 ale bojąc się błocka rezygnujemy z tego zamiaru. I tak trafiamy na wschodni kraniec wyspy – Vereda da Ponta de São Lourenço – PR 8. Po wyjściu wiatr smaga nasze twarze niemiłosiernie. Jest tu zupełnie pustynnie i zupełnie inaczej niż cała reszta część zielonej wyspy.

Trasa ma w sumie 8 km i udaje nam się przejść ją dosyć sprawnie. Można tu obejrzeć kilkanaście wspaniałych klifów, a przejścia są tak bardzo wietrzne, że nie raz przewiewa nas z jednej strony ścieżki na drugą. Trzeba być ostrożnym i rozsądnym kiedy pokonuje się tą trasę.

W drodze powrotnej natrafiamy na opór najmłodszych członków rodziny, ale jedną przekonujemy kupnem delfina na szyję, starszemu zaś przekazujmy, że wrócić trzeba i nikt go nieść, bądź teleportować nie będzie. Udaje się nam dotrzeć do samochodu; w butach, uszach, włosach wszędzie piach, który nawiał na nas w trakcie porywistego wiatru na szlaku – było warto! Jest jeszcze w miarę wcześnie więc pada decyzja, by pojechać do Santana.

Wioska jest jak z bajki, charakteryzują ją tradycyjne domki – malutkie i śliczniutkie! Posilamy się szybkimi kanapkami i wbrew strajkom młodszej załogi, która już zakomunikowała, że przeszła dużo dzisiaj i chcą do domu! Nie uginamy się i obiecujemy, że to ostatni punkt dnia. Zajeżdżamy na parking Parku Tematycznego Madery, który wygląda jakby codziennie przyjmował dziesiątki tysięcy turystów. Kupujemy bilety, dostajemy mapę i ruszamy. O dziwo, dzieciaki zachwycone  – jedna z atrakcji to przejazd kolejką jak w domu strachów, nastawiona na pokazanie XV wiecznych wypraw statkami. Później pokaz symulatorem (kino 4D) jak piękna jest Madera i dlaczego warto ją odwiedzić, klasyczne domki Santany, gdzie panie wypiekają tradycyjny chleb, który można skosztować, przejazd łódkami i wiele innych atrakcji, które po części zignorowaliśmy by wracać do domu.

Wsiadamy do samochodu i wracamy dość szybko do apartamentu. Tym razem wyjście na miasto na kolację, bo jako tako, były tylko przekąski, Wacek znajduje lokal ‘Central Grill’ i tam też się udajemy. Mało kiedy piszę o restauracjach, ale tym razem warto ją wspomnieć, bo jedzenie było wyśmienite. Karta jest mała, a większość to grillowane mięsa, które są donoszone na kijach i krojone bezpośrednio na talerz. Dodatkowo w cenie dania jest deser, grillowany ananas z cynamonem – pycha, lecz tylko mi smakowało. Wacek obiecał dzieciakom kąpiel w basenie więc jeszcze czeka nas ta atrakcja wieczorna.

Wieczór kończy się znaczną ilością ponchy!

28.10.2019 Poniedziałek

W planie było wstanie wczesną porą by wyruszyć na Levada das 25 fontes – PR 6 Levada do Risco – PR 6.1, jednakże lenistwo weszło nam w krew i rano to 10. Pakujemy najbardziej potrzebne rzeczy do plecaka i jedziemy na miejsce startu. Jak zwykle, maps.google wykazuje się humorem i wyznacza najkrótszą trasę, co nie znaczy, że najbezpieczniejszą. Wzniesienie 32%, co zrobić – wjechało się, to trzeba cisnąć do przodu. W sumie to ma się cały czas wrażenie jakby samochód miał się odlepić od asfaltu i zrolować w dół zbocza.

Udaje nam się dotrzeć bardzo szybko na miejsce startu. Tu mapa wskazuje, że czeka nas ponad 300m zejścia, by potem to wszystko w drodze powrotnej znów zdobyć. I już pędzimy w dół, na początku drogą asfaltową by po 20 minutach dotrzeć do rzeczywistego startu lewady. Ścieżka wiedzie nas lasem, woda płynie i spaceruje się bardzo przyjemnie. Po czasie docieramy do rozwidlenia, gdzie można dojść do wodospadu Levada do Risco. Wybieramy więc możliwość zobaczenia wodospadu i zgodnie twierdzimy, że było warto. Dostrzegamy, że kiedyś była możliwość przejścia wykutymi tunelami pod wodospadem ale pewnie ze względów bezpieczeństwa została ona zamknięta dla turystów. Wracamy do rozwidlenia i schodzimy w dół schodami, później ścieżka jest tylko coraz węższa i bardzo ciężko jest mijać innych spacerowiczów. Po dwóch godzinach docieramy na miejsce czyli miejscu spotkań 25 źródeł. Tutaj rozbijamy się na moment i wcinamy szybki lunch na skałach.

Droga powrotna jest znacznie bardziej męcząca bo jest kilka momentów, gdzie trzeba wejść schodami, a na koniec droga asfaltowa, prowadząca do szosy też jest pod górkę. Koniec końców, z marudzeniem, śpiewem udaje się nam dostać na samą górę.

Wracamy do Funchal bo jest w miarę wcześnie, a obiecaliśmy dzieciakom zjazd saniami z góry Monte. I znowu ten podjazd, gdzie samochód jest w stanie tylko dojechać na jedynce. Niestety to co zastajemy na górze nie jest zadowalające, bo kolejka jest mega długa, a dzieciaki nie chcą odpuścić nawet z propozycją powrotu dnia następnego. Kupujemy bilety i czekamy, o dziwo dość szybko to idzie, więc po 40 minutach wsiadamy w sanie i już pędzimy asfaltem w dół. Cała przejażdżka nie trwa długo, ale jest w tym coś porywającego. Wysiadając na dole wiemy, że należy wrócić na górę po samochód, ale boimy się prosić o to dzieci, więc bierzemy taxi – tylko 25EUR!!!! Ogólnie chyba w sumie najdroższa z atrakcji na całej wyspie, ale jednak warto.

Wracając zajeżdżamy do centrum Funchal i siadamy w Hamburgueria do Mercado. Zjadamy potężne i smaczne hamburgery. Z dodatków decydujemy się na milho frito – dopiero po ich otrzymaniu przypominamy sobie jak bardzo tego nie lubimy. Na szczęście dzieci nie dojadają swoich frytek.

Wracamy do domu, na głowy kropi nam deszcz, dzisiaj nikt nie poprosi o kolację!

29.10.2019 Wtorek

Dzisiaj w planie mniej chodzenia, trzeba dzieciom dać odpocząć trochę. Celem jest jaskinia São Vicente. To tylko godzinka drogi (jak wszystko na wyspie), więc jesteśmy na miejscu tuż przed 12. Cała trasa po jaskini trwa około 30 minut, a później przenosimy się do centrum ‘wulkanu’ by zobaczyć kilka ciekawych faktów i wizualizacji o tym jak powstała Madera. Można śmiało polecić tą atrakcję dla dorosłych i dzieci.

Następnym miejscem ma być Porto Moniz i naturalne wulkaniczne baseny z wodą morską. Docieramy po 30 minutach ale najpierw wciskamy się do jednej z knajpek na obiad, bo wiemy co się wydarzy jak tylko dzieciaki wejdą do wody (‘jest coś do jedzenia??!!!’). Z pełnymi brzuchami uiszczamy opłatę, która wynosi zaledwie 4EUR, za nas wszystkich, przebieramy się i Wacek z dziećmi wskakuje do wody, która rzekomo ma 21˚ C. Ja natomiast podchodzę do tego bardzo zachowawczo i daję sobie czas, szkoda mi jednak tego kawału drogi, żeby sobie choć chwilki nie popływać. Tak więc powolutku wchodzę i jak już się człowiek zanurzy, to woda naprawdę jest przyjemna. Pływamy chwilkę, dzieciaki płyną z Wackiem do ściany, gdzie rozbryzgują się fale –  to chyba ten czas gdzie można chwilę zapomnieć o codzienności. Zdecydowanie warto się wybrać na cały dzień!

Słońce zaczyna zachodzić za wzgórzem, więc robi się chłodniej, zbieramy się żeby zdążyć do ostatniej atrakcji dnia – Teleférico das Achadas da Cruz. Droga wije się w górę i w dół, dojeżdżamy do atrakcji totalnie poboczną trasą i trudno nam uwierzyć, że to już tu! Wychylamy się na balkonie i chyba zaczyna mnie przerażać wizja zjazdu w dół 450 metrów bez jednego słupa po drodze! Płacimy 6EUR za mało wiarygodny bezpiecznie wagonik na linach i wsiadamy do klatki śmierci. Zjazd jest interesujący – bo chyba tylko to przychodzi mi do głowy, ale docieramy na sam dół cali.

Z góry zauważamy jakby małe ogródki uprawne, ale brak większej cywilizacji. Mamy dość mało czasu, bo musimy wrócić na górą na 18, a juz 17.20. Przechadzamy się wzdłuż wybrzeża, gdzie fale rozbryzgują się o brzeg, a padające światło powoduje, że kropelki wody tworzą naturalną mgiełkę. Wracamy do kolejki drogą, która prowadzi przez ogródki działkowe, które wydają się być dziwną inicjatywą na takim odludziu, z jedynym dostępem od strony morza lub kolejką. Większość z nich wygląda na opuszczonych, ale kilka z nich jest zadbane i to z wysokim standardem zamieszkania. Ładujemy się do klatki, Maks wciska zielony guzik i po 8 minutach mrożącej krew w żyłach przejażdżce jesteśmy na górze punkt 18.

Wskakujemy do samochodu i wracamy do domu.

30.10.2019 Środa

Dzisiejszą atrakcję dnia wybrał dla nas Wacek – prosta trasa po płaskim bez wzniesień Levada do Caldeirão Verde PR 9. Po godzinie samochodem, mijając miliony tuneli, jesteśmy na miejscu. Trasa ma mieć 6 km w jedną stronę i 6km powrotna. Mamy minąć kilka tuneli, zabraliśmy latarkę za sobą i liczymy, że dzięki temu dzieci nie znudzą się szybko i przejdą całą trasę. No to w drogę!

Idziemy, i idziemy a tunelów nie widać. I pomimo tego, że trasa jest płaska to wymagająca, gdyż większość przemierza się wzdłuż urwiska, krocząc po wąskim betonowym murku z boku mając kilkusetmetrową przepaść. Po 2-óch godzinach docieramy do pierwszego miejsca stopu czyli do Zielonego Kotła. Siadamy sobie tuż nad gardzielą, żeby zjeść szybki lunch. Nazwa faktycznie pasuje gdyż dookoła nas zielone pionowe ściany. Pytanie czy idziemy dalej do Caldeirão do Inferno, drogowskaz pokazuje 2.5 km ale już wiemy, żeby temu nie wierzyć.  Ostatecznie nie pytamy Maksa i Lilę o zdanie tylko postanawiamy dotrzeć na koniec. I to tutaj zaczynają się naprawdę fajne tunele, które motywują dzieciaki, żeby iśc dalej. Ostatni odcinek to mordercze schody, a przecież nie miało być podejścia! Udaje nam się dotrzeć po kolejnej godzinie do końca trasy, a tu trzeba teraz wrócić. Ostatni punkt nie jest taki widowiskowy, ale droga piękna.

Kiedy docieramy z powrotem do Caldeirão Verde, widzimy, że coś się wydarzyło, gdyż słychać krótkofalówki oraz widać służby ratunkowe nad ciałami. Z tego co dowiadujemy się w przelocie, to że obsunęły się kamienie na turystów, którzy siedzieli sobie w dole. W tym samym miejscu mniej więcej gdzie sami siedzieliśmy przed godziną. Nie możemy przejść więc grzecznie czekamy co dalej. Nadciągają kolejne służby w celu pomocy rannym. Po chwili dostajemy zielone światło żeby przejść, na drugą stronę bo ranni leżą na murku lewady i trzeba przejść po wodzie. Bierzemy dzieciaki na ręcę, by jak najmniej widzieli i ruszamy przed siebie. Wiemy, że jest kilka osób bardzo rannych bo wciąż mijamy pomoc, która biegnie z noszami. Po kolejnych dwóch godzinach jesteśmy na parkingu, ciesząc się, że nam nic się nie stało!  Aby zebrać myśli, przysiadamy w kawiarni. Według krokomierzy, przeszliśmy 23km – szacun dla dzieciaków. Decydujemy się jeszcze by w drodze powrotnej wjechać na szczyt Arreiro.

Byliśmy wysoko więc zjeżdżając w dół z lewady zatapiamy się w chmurach, które zalały całą dolinę. Tutaj dosłownie panuje mrok, ale już po chwili wspinamy się samochodem na szczyt więc chmury zostawiamy w dole. Liczymy, że uda nam się zdążyć na zachód słońca, i rzeczywiście docieramy dosłownie co do minuty patrząc na ognistą kulę topiącą się w pierzynie chmur. Niestety temperatura na wysokości 1811 nie przekracza 17 ˚ C, więc nie sprzyja to spacerom bądź zbyt długim podziwianiu widoków.

Postanawiamy ruszać w drogę powrotną, z postojem na kolację. Monitorujemy co dzieje się z poszkodowanymi tam na górze, bo wiemy, że akcja ratunkowa z pewnością nie skończy się szybko. Na szczęście nikt nie zginął i wszyscy zostali przewiezieni do szpitala.

31.10.2019 Czwartek

W ostatni dzień na Maderze mieliśmy spełnić kilka obiecanek. Pierwsza – zakupy z dziećmi – ruszamy do centrum i łazimy w mało przybliżonym celu, by pociechy mogły sobie kupić pamiątki. Druga – wizyta w Blandy’s Lodge – w celu degustacji wina Madeira. W między czasie przysiadamy w kawiarence i dostrzegamy, że nagle strasznie przybyło turystów i jakby wylali się z promu niespodziewanie na wszystkie możliwe uliczki tamując ruch.

Wizyta w Blandy’s Lodge jest interesująca bo dowiadujemy się kilku faktów dotyczących wyspy i produkcji wina Madeira. Aczkolwiek trochę rozczarowuje nas sama degustacja, gdzie możemy skosztować tylko dwóch produktów tej marki.

Trzecia atrakcja – wizyta w wiosce rybackiej Câmara de Lobos. Wybieramy przystanek, po odczekaniu swojego pakujemy się do linii numer 1 i wysiadamy na ostatnim przystanku, gdzie czeka nas jeszcze kilometrowy spacer. Liczyłam, że będziemy tam podziwiać zachód słońca popijając tutejszy drink ‘Nikita’, niestety chmurzyska napłynęły i tyle było z zachodu. Usiedliśmy nad brzegiem, gdzie starsi panowie widowiskowo grali w karty, zamawiając drinki, które rzekomo powstały tutaj.

Leniwa atmosfera i nam się udzieliła bo siedzimy sobie popijając drinki i zajadając się krewetkami. Nie mamy ochoty ryzykować jedzenia tutaj kolacji, tym bardziej, że kelnerka ewidentnie pomyliła zawody. Przesiadam się więc dwie restaurację dalej na taras. Tam zamawiamy ośmiornicę oraz wołowinę grillowanę na liściu laurowym – fajny pomysł do wykorzystania! Chyba czas na nas bo to już ostatni wieczór, a Lila naciska by popluskać się jeszcze w basenie. I stało się – ostatnie pływanie w basenie – gdzie zainteresowani twierdzą, woda jest ciepła!

Ogarniamy walizki, z żalem zostawiając likier z jadalnych kasztanów za sobą, ale za to z walizką pełną sukulentów!

Wracamy do domu ze stopem przez Bristol…… deszcz czeka!

Negatywy wakacji:

Brak

Pozytywy wyspy:

Pogoda, pogoda, pogoda – pomimo tutejszej zimy, jest nadal bardzo ciepło, my mieliśmy ponad 23 stopnie przez dwa tygodnie!

Jedzenie – zdecydowanie bardzo nam smakowało, mięsa, ryby – pałasz, owoce morza!

Alkohol – wino Madeira (choć chyba pozostaniemy wierni porto), poncha, rum!

Świetnie rozwinięta infrastruktura, jeśli zostaje się w Funchal nie potrzeba auta, wszędzie można dostać sie autobusem.

Cukiernie – tutejsze pastelarie są czynne bardzo wcześnie rano i do bardzo późna! Rewelacja