Portugalia 2022
2022-02-15 – Tavira – Olhão
Śniadanie mamy wliczone i wielką ankietę wypełniliśmy dzień wcześniej dla naszego właściciela, więc o danej godzinie czekają na nas już tacki z wyliczonym żarciem. Jest wszystkiego dość.
Zaraz przed naszym hotelem znajduje się punkt skąd odpływa prom na Ilha de Tavira. Mamy jeszcze 40min więc idziemy kupić coś czego nie sądziliśmy, że będziemy potrzebować – krem do opalania. Ładujemy się na prom za śmieszne 2.20euro za osobę (powrotny) i za 25min jesteśmy na wyspie. Restauracja na restauracji, leżaki do wypożyczenia, itp – co za szczęście, że jesteśmy poza sezonem. Wszystko to pozwijane, ledwo jedna knajpka otwarta. Jaki tu musi być ruch i hałas. Plaża pusta, zero rozstawionych leżaków, więc możemy rozbić się gdzie nam się rzewnie podoba.
Wiatru mało, słońce praży, dzieciaki kopią w piachu. My ruszamy na spacer. Jesteśmy na jednym końcu wyspy, a gdzieś w połowie miało być cmentarzysko kotwic. Plaża prosta jak w pysk. Justyna po jakimś czasie zawraca, ja twardo idę dalej. W pewnym momencie orientuje się, że już po 12, a po 13 mamy ładować się na prom. Za mną 3.5km a przede mną ledwo na horyzoncie widzę jedną z kotwic. Nie sądziłem, że to tak daleko. Zawracam i cisnę by zdążyć.
Chwilę później zerkam na stopę bo coś swędzi. Okazuje się, że na obu dużych paluchach mam odciski od szurania po piachu (po co komu buty na plaży) z czego jeden już pękł a skóra zawinęła się do góry. Przede mną wesołe 3km.
Docieram do reszty rodzinki, przemywam ranę. Na szczęście Justyna ma plasterki – człowiek zginąłby po pierwszym dniu na bezludnej wyspie. Dowiaduje się, że dzieciaki próbowały kąpieli, ale jak szybko wskoczyli tak szybko wyszli. Spędzam ostatnie 5min siedząc sobie w końcu w spokoju, a tu już pora wracać. Nikt nie protestuje, bo cel prosty – rybki w tej samej restauracji co wczoraj.
Tu nie ma zawodu – nadal tak samo pysznie. Maks pałaszuje sam 2 całe ryby. Na zdrowie mu.
Pojedzeni, nie wstrzymujemy tempa. Cel obieramy na Olhão. Dojeżdżamy tam w około 20 minut, zostawiamy auto i już drepczemy uliczkami. Klimat podobny jak w Tavirze tylko znajduje się tu duży port rybacki (śmierdzi jak się przejeżdża) i mniejszy port turystyczny. Łazimy tak jakąś godzinę, ale nie odkrywamy nic co by nas zainteresowało za bardzo.
Tak więc z powrotem do auta i w drogę powrotną. Nie jednak do domu jeszcze, tylko znów na plaże. Kierunek na te nieszczęsne cmentarzysko kotwic na Praia do Barril. Zjeżdżamy z głównej drogi jeszcze przed Tavirą i dojeżdżamy do miejsca skąd odjeżdża wąskotorówka. Nie decydujemy się na przejażdżkę, bo to ledwo 1km spacerku. Dzieci nawet nie protestują, chyba za dobrze nas znają, ale też sami nie łakną już takich ‘atrakcji’.
Kotwice obejrzane, piasek przesypany i teraz już pora wracać na kwaterę. Jeszcze zahaczenie o supermarket i do pokoi do zajęć w podgrupach. Dziś znowu wcześniej, ale odpoczynek się należy, a nikt aż takiego głodu po rybkach nie czuje.
2022-02-16 – Estoi – Faro
Śniadanie, zakup magnesu z Taviry i już jesteśmy znów w drodze. Mamy sporo czasu do zameldowania się w nowym miejscu, więc obieramy pierwszy cel – Estoi. Parkujemy pod pałaco/hotelem i dowiadujemy się, że zwiedzać będziemy mogli za niecałą godzinę. Tak więc kroki kierujemy w dół uliczkami, błądząc sobie po tym nowym miejscu. Trafiamy na plac przy kościele, który pięknie osłonecznione, oferuje kawę. Zasiadamy w pełnym słońcu i rozkoszujemy się porankiem. Jest naprawdę ciepło.
Pora wracać do pałacu. Pousada Palácio Estói to obiekt hotelowy, ale prowadzony przez miasto. Tak więc zarazem jest to i pałac i kwaterunek dla co bardziej wytrawnych gości. Wejście przez recepcję/kaplicę. Dalej już bardziej normalne korytarze, ale też parę pięknie zadbanych pomieszczeń. To najważniejsze z balkonami i widokami ciągnącymi się nad całym miasteczkiem i aż do samego oceanu. Naprawdę robi wrażenie. Pstrykamy tu parę fajnych fotek.
Drugi cel to plaża. Dzieci czują potrzebę zabawy w piachu, a my chętnie odpoczniemy przy tak pięknej pogodzie. Dojazd do Praia do Ancão prowadzi między osiedlami domków i hoteli. Na końcu duży parking, a samo dojście na plażę już po ścieżkach poprowadzonych nad wydmami. Nadal można sobie wyobrażać obłożenie latem, ale tylko parę knajpek się tu znajduje i nie widać tysiąca leżaków wykładanych dla plażowiczów. Oprócz nas na plaży znów tylko garstka ludzi. Dzieci kopią doły/budują fort i cieszą się gdy przypływ powoli narzuca fale na ich dzieło. Mimo pęcherzy nie mogę długo wyleżeć, więc najpierw stoję, obracając się równo do słońca, a ostatecznie dołączam do dzieciaków by wykopać swe wiekopomne dzieło. Na koniec, przekonany przez dzieciaki, zanurzam się z nimi w falach. Nie jest najcieplej, ale po chwili człowiek się przyzwyczaja. I tak spędzamy chyba z 30 minut bujani przez fale.
Przed nami niedługa droga do hotelu, więc da się wytrzymać bez prysznica. Ta ‘lepkość’ słonej wody jakoś mi nigdy nie spasowała. Dojeżdżamy do Faro i dalej pod naszą kwaterę. Wyrzucam Justynę, dzieciaki i bagaże, a sam jadę szukać miejsca parkingowego. Błądzę dalej uliczkami i w końcu trafiam na, jak mi się wydaje, darmowy i nie wydzielony dla jakiegoś konkretnego lokalu parking. Zostawiam auto i bez nawigacji staram się teraz odnaleźć rodzinę. Zmysły mnie jednak nie mylą i jakimś cudem, chociaż sam w to nie wierzyłem, trafiam na nich po paru minutach. Ładujemy się do apartamentu i po kolej opłukujemy się z morskiej wody.
Ogarnięci, ruszamy przespacerować się po nowym mieście. W porównaniu z tymi, które widzieliśmy tym razem, Faro wypada słabo. Widać, że jest to ‘centrum’ wakacyjne, ale mnóstwo zaniedbanych budynków, brak jednolitości i wyglądu zabudowy i jakoś tak nijak przez to.
Siadamy sobie na kawkę i ciastko, które też odpowiednio więcej kosztuje i rozprawiamy o tym co widzimy. Dzieciaki kupują sobie pierdółki w lokalnym sklepie i w miarę wszyscy zadowoleni ruszamy dalej. Niedużo dalej, trafiamy na budę w której robią churros. A, że w naszej rodzince jest to jedno z lepszych deserów, oczywiście, że obżeramy się dalej. Tym razem bierzemy jakiś odpowiednik, dużo grubsze, ale z tego samego ciasta.
Oglądamy jeszcze zachód słońca i ruszamy do sklepu na zakupy. W pełni wyposażony apartament, więc o śniadanie sami zadbamy. Dobijamy kolejne parę kilometrów do dziennego milażu i wracamy na lokum. Chwila sjesty dla wszystkich.
Może wielkiego głodu nie ma, ale decydujemy się wyjść jeszcze na kolację. Dosłownie 300m od nas znajduje się taka prosta, prawdziwa churrascaria. Nauczeni błędami naszych pierwszych wyjazdów do Portugalii, dopytujemy ile i co bierzemy i przystajemy na jednym zestawie ‘mix’ dla całej rodzinki. Po chwili na stół trafia z pół kilo frytek, ćwierć kurczaka, żeberka, boczek, karczek i kiełbaski. Do tego jeszcze ryż, sałatka i napoje. Jemy, ale nie dajemy temu rady. Cena? 31euro.
Wracamy do apartamentu, puszczamy pranie, ogarniamy dni następne i tym razem późno, bo koło północy, kładziemy się spać.
2022-02-17 – Faro
Bułeczki z szyneczką, nabiałem i warzywami i możemy zacząć dzień. Zmierzamy autem na Praia de Faro. Na inne okoliczne plaże trzeba dopłynąć promem/łódką, więc wybieramy tym razem najmniej problemową. Piasek i woda jak wszędzie indziej tylko otoczenie bardziej zamieszkane. Na samej plaży nadal jedynie garstka ludzi.
Spędzamy tu kolejne 2-3 godziny. Dzieciaki tym razem obstawiają głównie na fale co dla Lil w pewnym momencie kończy się zrolowaniem po piachu. Niezmordowana, paręnaście minut później wraca do wody. My smażymy się, a czas płynie niespiesznie.
Na kwaterze robimy sjestę i pranie. Nie podjadamy dziś za bardzo, bo wiemy, że dopiero na wieczór będzie duża kolacja. Na dziś zostało nam jeszcze jedno miejsce do zwiedzenia – Vila Adentro. Na mapie wygląda na stare miasto i takie mniej więcej jest. Jednak o dziwo, stan budynków i okolicy pozostawia wiele do życzenia. Wydawałoby się, że będzie to wizytówka tak turystycznego miasta, a tu lipa. Zwiedzamy jednak Igreja de Santa Maria. Sam kościół bardzo dziwny – każda z naw w kompletnie innym stylu. Znów też brak inwestycji w odnowienie tego miejsca też widać. Zdobywamy jeszcze wieżę gdzie Maks doświadcza małej traumy związanej z wysokością i bijącym dzwonem.
Robi się już wieczornie, więc sprawdzamy mapę i okazuje się, że parę churrascarii powinno już być otwarte. Wybieramy taką na której wygląda, że serwują też ryby. Docieramy po 20 minutach i okazuje się, że tylko take-away. Przez kolejne 40min i kolejne 4km obchodzimy chyba jeszcze z kolejne 4 inne miejsca by ostatecznie trafić znów do Mister Frango. Zamawiamy to samo co wczoraj tylko z większą ilością napitków.
Rozdzielamy się, bo widać, że dzieci mają już dość, a ja jeszcze drepczę kolejne do sklepu po bułeczki na śniadanie. Zajęcia w podgrupach i spać bo jutro znów przeprowadzka.
2022-02-18 – Benagil – Lagos
Po śniadaniu pakujemy się do auta i w drogę. Trochę porannych korków, ale poza miastem można śmigać. Nie pędzimy autostradą tylko wybieramy lokalne drogi. Po niecałej godzinie docieramy do pierwszego celu – Benagil. Parking duży i w miarę pusty. W dół drogą schodzimy do małej plaży, na której głównym punktem jest budka, w której można wykupić wycieczkę morską po okolicznych jaskiniach. Wybieramy wersję ‘express’ – 30 min za 50 euro za naszą czwórkę. Stwierdzamy, że to wystarczy. Mamy jeszcze godzinę do następnej tury, więc zasiadamy na kawce i innych napojach w lokalnym barze.
Łódka przypływa punktualnie. ‘Parkuje’ tyłem na plaży wpływając z falą. Nieduża, mieści może 12 osób. W naszej turze trochę mniej. Za sterami może-21-letni kapitan, ale kwalifikacji i zdolności mu nie można ująć. Wyruszamy pełną prędkością i już na drugi punt trafia jaskinia o tej samej nazwie co plaża. Wiele osób widziało ją w programach turystycznych i faktycznie robi takie wrażenie. Potężne sklepienie z dziurą w środku, urocza mała plaża poniżej i dwa kamienne łuki pozwalające tam wpłynąć. Pstrykamy sobie fotki, gdy kapitan utrzymuje łódkę mniej więcej w miejscu, między wystającymi skałami i dość sporymi falami.
Dalej płyniemy na kolejne jaskinie – bardziej oberwane, z większymi plażami, z niskimi sklepieniami. Wszystkie fajne. W jednej z nich kapitan nakierowuje nas niemal w ścianę po czym dodaje gazu. Okazuje się, że jest tam mała jaskinia, totalnie ciemna. Wzrok powoli się przyzwyczaja, ale doświadczenie fajne. Czas szybko leci i łódź zawraca z powrotem na plaże. Dla nasz wycieczka idealna – nie zdążyliśmy się znudzić, a zobaczyliśmy dość.
Wracamy do auto i dalej w drogę. Znów po niecałej godzinie docieramy do Lagos. Pakujemy się na kwaterę, ale znów nie zostajemy tu długo. Z powrotem do auta i prujemy dosłownie kawałek dalej na Ponta da Piedade. Kręcimy się po ścieżkach, z których można spaść wprost do wody, albo co gorsza skały. Z córką kłócę się, bo za nagłe ruchy wykonuje. Widoki niesamowite. W skali czasu ziemi, można sobie tylko wyobrażać jak szybko/często się zmieniają. Schodzimy po schodach do powierzchni wody, bo mało schodów zaliczyliśmy na tym wyjeździe.
Jako, że w tym miejscu plaży jako takiej nie ma, cofamy się do Praia do Camilo i znów po schodach dochodzimy do malutkiej, ale uroczej plaży. Widok na klify i skały, mały tunel na sąsiednią plażę czyli wszystko czego potrzeba. Dzieci przekonują mnie do zanurzenia, więc z oporem i niechęcią robię to. Maks wymięka jeszcze zanim się całkiem zanurzę, bo zabawy na falach z poprzednich dni zbierają żniwo – obtarcia z piachu pieką przy ponownym zanurzeniu. Lila dzielnie płynie ze mną między plażami, ale po chwili też ma dość. Ja już z przyjemnością dalej unoszę się na falach i pływam w okolicy. Udaje mi się nawet przepłynąć pod jednym skalnym łukiem.
Po pływaniu na szczęście blisko na apartament i prysznic. Ta lepkość słonej wody jest dla mnie nieznośna. Ogarniamy temat kolacji. Dziś celujemy w morskie potrawy. Justyna sprawdza rekomendacje i odczytuje, że większość miejsc wymaga rezerwacji. Dzwoni do preferowanej lokalizacji i dowiaduje się, że miejsca dziś już nie ma. Nic straconego – rezerwujemy na dzień następny. Do drugiej knajpki dodzwonić się nie udaje, więc decydujemy się spróbować wejść z buta, a jak nie to znajdziemy coś innego na starym mieście.
Z takim właśnie zamiarem ruszamy w miasto. I tu bardzo mile zaskoczeni jesteśmy bo miasto, i ta nowa i ta stara część, jest po prostu ładna. Miła odmiana po Faro. Kręcimy się uliczkami i dochodzimy do restauracji. Justyna przejmuje inicjatywę i już po chwili jesteśmy na liście przed innymi. Mamy 40min jeszcze do stracenia, więc łazimy dalej uliczkami i schodzimy na główną avenide. Wieczór przyjemny, ludzi więcej, otwartych knajpek więcej – czuć życie.
W restauracji Casinha do Petisco jesteśmy przed czasem i stolik już na nas czeka. Bardzo sympatyczny i starający się kelner poleca nam dania. Decydujemy się na Cataplana – coś czego w innych okolicach nie widzieliśmy plus Maks zamawia rybę. Po niedługim czasie dostajemy wielki gar wypełniony krewetkami, małżami, warzywami i sosikiem. Do tego ziemniaczki i ryż. No mega. Obżeramy się, że aż bokiem wychodzi. Znajduje się jednak miejsce na deser. Za całość tym razem więcej, ale warto – 75euro.
Na kwaterę wracamy niespiesznie i popijając portonic (tym razem na wytrawnym białym porto – dużo lepsze) kończymy ten aktywny dzień.