Rumunia 2019

17.08.2019 Sobota

Zaplanowaliśmy wyjazd na 4 rano, żeby jak najwięcej przejechać, a dzieci będą jeszcze spać. Początkowo plany był by śniadanie zjeść w Nowym Sączu, ale jak się okazało o 7 rano mało, która restauracja jest już otwarta. No to dalej w drogę, może będzie coś w trasie. Pierwszy zajazd na stronie Słowackiej ma tylko śniadania dla gości, jedziemy dalej do Brodejova gdzie na Rynku jest otwarta restauracja. Ale jak się okazuje na śniadanie może nam zrobić tylko omleta. I co tu robić?! Pada na BILLA, tam kupimy pieczywo a może jakieś kanapki, no i po małym spacerku, z kanapkami w rękach zasiadamy w Rynkowej cukierni i zamawiamy kawę do naszego śniadania. Człowiek czasem za dużo sobie wyobraża, że będzie mógł zjeść śniadanie w trasie. Brzuchy pełne, no to w drogę. Jedziemy wioskami, które Pan Bóg już dawno zapomniał – przed domami Cyganie, dzieci jeżdżą na rowerach bez kół, panowie piją od rana, czas tu nie płynie. Stagnacja to właśnie słowo, które pasuje idealnie do tego regionu.

Do Malego Heresu dojeżdżamy punktualnie na 12.00, odnajdujemy Dom Kultury w którym będzie spać. Czekając na Wacka w drugim samochodzie, Przemek odkrywa kapcia w tylnej oponie koła. Trzeba się będzie tym zająć, ale to w swoim czasie. Dzwonimy do Peli Geres, który już po chwili przyjeżdża z kluczami. Dostajemy swoje pokoje, pakujemy plecaki i ruszamy na degustacje wina. Piwnica Peli znajduje się 200 m od Domu Kultury. Poczęstunek zaczynamy od domowej brandy i ‘Geresi beles’ – lokalny strudel z kapustą kiszoną i białym twarogiem na słodko. Naprawdę bardzo smaczne, proste jedzenie przygotowywane z sercem. Pali prowadzi nas do pierwszej, najstarszej piwnicy, ciśniemy się wąskim tunelem w głąb ziemi, gdzie pierwsza komora skrywa pierwsze 8 białych win. Każde z nich jest zupełnie inne, i przez to, że nie jest filtrowane ma bardzo niespotykany smak. Mam wrażenie, że po pierwszych pięciu każdy załapał wstępną fazę, a tu Pali rozprawia, że jeszcze zostały trzy. Wszyscy zastanawiamy się, czy uda nam się wypełznąć z tej piwnicy, tym bardziej że Pali nalewa nam pełne kieliszka wina do obiadu. Zasiadamy do stołu i dostajemy domową zupę zwaną ‘Bodrogkozi’.  Chyba wszystkim smakuje, bo śmiechom nie ma końca.

Pali prowadzi nas do drugiej piwnicy, gdzie dostajemy dwa wina ‘rose’. Co niektórzy siadają na ziemi z ogólnego osłabienia organizmu. Wychodzimy po raz kolejny z pełnymi kieliszkami, gdzie czeka na nas kolacja w postaci mięsa grillowanego, chleba i kapusty kiszonej. Niektórzy nie są w stanie już ogarnąć, ale schodzimy jeszcze do 3ciej piwnicy, gdzie dobijamy nasze głowy 5 winami czerwonymi. Niby wszyscy najedzeni, ale każdy na talerz nakłada i zapycha żołądek. Impreza trwa na całego, dopełniamy butelkę Mediną. Pali co moment pyta czy nie donieść następnej. Odurzeni winami zbieramy się na nocleg, impreza się przenosi na podwórze, gdzie lecimy dalej z Mediną, a potem z ginem jeszcze z Polski.  Czas na sen. Czy ktoś się zgubił?


18.08.2019 Niedziela

Rankiem zbieramy swoje manele, pakujemy do samochodu, Pali z Katariną podają nam śniadanie i zaczynamy kombinować jak tu się uporać z kapciem. Pali próbuje dowiedzieć się, gdzie w okolicy w niedzielę można załatać oponę. Okazuje się, że nikt nie pracuje w niedziele nawet za dodatkową opłatą, ale kieruje nas na Węgry, gdzie podobno jeden zakład przydomowy jest otwarty. Żegnamy się z przemiłymi gospodarzami i ruszamy w trasie na zapasie. Po cichu modlę się, żeby zakład był otwarty, bo jazda kolejne 400 km z prędkością max 80km/h nie widzi się nikomu. Jednak czasem człowiek ma szczęście, bo zakład otwarty i profesjonalnie defekt zostaje naprawiony. Z ulgą ruszamy dalej, bo następny stop to Rumunia – Sapanta.

Trzeba powiedzieć, że Węgry bardzo przypominają nam polskie wioski sprzed 20 lat, trochę zapuszczone, gdzie cywilizacja jeszcze w pełni nie dotarła. Granica rumuńska wita nas stosunkowo małą kolejką, a straż graniczna szybko przepuszcza nas w dalszą drogę. Szukamy stacji benzynowej i pierwszego postoju, na którym dojadamy resztki jedzenia. Została niecała godzina do Wesołego Cmentarza więc wskakujemy wesoło do samochodu. Po drodze mijamy typowe wioski krainy Marmarosz, gdzie kobiety mają tradycyjne stroje i leniwie rozmawiają na swoich ławeczkach przed domami.

Tutaj tradycja spotyka się z typowym przepychem rumuńskim, który my znamy. Domy osiągnęły tutaj status pałaców, z filarami, rzeźbami, kutymi bramami. A tuż niedaleko stoi drewniany domek z XVIII w, w którym pewnie jeszcze nawet nie ma bieżącej wody. Dojechaliśmy do ‘Wesołego Cmentarza’ na godz. 17 a i tak słońce jest jeszcze intensywne. Tak mała miejscowość, a tłumy turystów nadciągają zewsząd. Cmentarz jest nietypowy i pewnie jedyny w swoim rodzaju, a błękit wyraźnie maluje jego charakter. Niesamowite jak pomysł jednego człowieka stał się tradycją, która zagościła na stałe. W cerkwi natomiast można zobaczyć nietypową technikę zdobienia wnętrza poprzez malowanie na świeżym tynku, gdzie artysta nie ma marginesu błędu.

Czas dojechać na nocleg do Syhot Marmaroski, zostawiamy bagaże, dzieciaki rozbieramy do strojów kąpielowych i pozwalamy taplać się w basenie, a sami jedziemy zorganizować kolacje i drinki. Wracamy z jedzeniem, wymienionymi pieniędzmi i piwem. Troszkę nie dogadujemy się z właścicielami, ale uspokajamy nerwy by nie psuć sobie wieczoru. Po kolacji zasiadamy na ławce i dopijamy gin, zajadając cukierki Mozarta przywiezione jeszcze z Austrii.


19.08.2019 Poniedziałek

Plan był, by się szybko zebrać i znaleźć knajpkę ze śniadaniem, niby pootwierane, ale już się przekonujemy, że nigdzie nie zjemy, bo tutaj po prostu nie jada się śniadań w knajpach – kawa i coś słodkiego, albo piwo z rana. Zasiadamy w kawiarni i pałaszujemy słodkie rogaliki z czekoladą. Po czym robimy zakupy w Lidlu i ruszamy w drogę, bo dzisiaj mamy dużą trasę do przejechania.

Jedziemy serpentynami pomiędzy szczytami górskimi, gdzie górale żyją z drewna i roli. W jednej z wiosek mijamy bardzo dużą grupę ludzi ubranych w stroje tradycyjne więc szybko się zatrzymujemy, pstrykam kilka fotek i dowiaduje się od księdza, że to coroczna pielgrzymka, która ma do pokonania 100 km do Baia Mara. Jedno z fajniejszych doświadczeń, szkoda, że nie można spędzić z nimi kilku dłuższych chwil. Robimy kilka krótszych postojów (Ela kupuje 12kg arbuza) i wreszcie docieramy do Bukowiny, gdzie zwiedzamy pierwszą malowaną cerkiew w Vatra Moldovitei. Całość jest zamknięta murem klasztornym, gdzie w centralnej części całego kompleksu znajduje się cerkiew. Malunki zewnętrzne nie są tak dobrze zachowane pewnie ze względu na pogodę i historyczne starcia. Natomiast sam środek zapiera dech w piersiach, gdzie każdy centymetr powierzchni jest pokryty malunkiem aż po sama kopułę wieży z wizerunkiem Chrystusa Stworzyciela. Malowidła głównie przedstawiają ściętych świętych i inne tragiczne wydarzenia.

Na zewnątrz cerkwi znajdujemy dziwny przedmiot, w kształcie łopaty – zakonnica oklepywała tym mury świątyni. Czy rzeczywiście do tego to służy? Zagadka, którą trzeba rozwikłać!

Dla dzieci natomiast największą frajdą było wyciągnięcie ze studni wiadra wody i napicia się zimnej wody. I co tu się dziwić?! Mieliśmy w planach odwiedzić cerkiew w Voronet, ale jak się okazało zamykają za niecałą godzinę i niestety nie uda nam się dotrzeć tam na czas, więc udajemy się na nocleg. Tym razem wioska Arbore, gdzie mało co się dzieje, gdzie kobiety piorą w rzece, gdzie dojeżdża się szutrem a nie asfaltem, ale włoska restauracja jak z dużego miasta. No cóż, takie czasy!

Jeszcze tylko wieczorne zakupy ‘spożywcze’ i czas odetchnąć. Siadamy w sadzie pod czereśnią, do taczki ładujemy jedzenie i picie, biesiadę czas zacząć.


20.08.2019 Wtorek

Tym razem śniadanie mamy wliczone w cenę więc nie musimy się martwić o poranny posiłek. Dwie gosposie naszykowały nam wędlin, jajek sadzonych, sera, dżemów, chleba, kawy, herbaty – każdy mógł się najeść do syta. W międzyczasie, kiedy Zuza postanowiła zwrócić starannie upchane śniadanko, Lila głaskała kozę na rowie, gdzie jedna z babuszek prezentowała swojego zwierzaka. Ruszyliśmy w drogę do Bacau, ale najpierw przystanek w Arbore na kolejną malowaną cerkiew, niestety zamknięta i tak bardzo polecany Voronet. Dojazd okazał się niezłym wyzwaniem, gdyż miasteczko Gura Humorului było nieźle zakorkowane i niestety straciliśmy mnóstwo czasu na przebicie się. Na jednym z billboardów oglądamy naszego gospodarza, Alexu, reklamującego region Bukovina.

Cerkiew Voronet okazuje się kolejnym miejscem, w którym wszystko się sprzeda, bo turyści ciągną tutaj od rana samochodami, autokarami. Przepchaliśmy się przez wszystkie możliwe stragany i dotarliśmy do samej cerkwi, gdzie jedna ze ścian, świetnie zachowana, przedstawia Sąd Ostateczny. Wnętrze równie imponujące, ale chyba większe wrażenie zrobiła na mnie cerkiew w Vatra ze względu na całą zabudowę klasztorną i lokalizacje.

Czas w drogę do Buzau – mijamy sady oraz winiarnie. Zatrzymujemy się z nadzieja zakupu palinci, ale smakuje jak wnętrze piwnicy śmierdzącej stęchlizną. Mama decyduje się na śliwkową nalewkę. Jedziemy dalej, gdzie stoi kolejny ogrodnik z 5l baniakami. Postój, próba wina – kwaśne i zdecydowanie słabe, pytamy o palinkę – pan wskakuje na boso w krzaki i przynosi 5l baniak za 50lei, bez namysłu pakujemy i fru w drogę, będzie co pić wieczorem.

Do Buzau docieramy stosunkowo późno, ale będąc w centrum, można dużo szybciej wszystko załatwić, check in, zakupy wieczorne i już palinca leje się do szklanic – niestety tego smaku nic nie jest w stanie zabić, nawet, jak twierdzi Przemek, Fanta grejpfrutowa.


21.08.2019 Środa

Wstajemy obudzeni klupaniem Przemka do drzwi – czyżby jesteśmy ostatni dalej śpiący? Zjadamy śniadanie w naszym pseudo jadalnio-salonie i pakujemy bambetle do samochodów, bo mamy do zwiedzenia z rana Błotne Wulkany w Barca. Niby nie jest daleko, ale jedziemy ponad 45 minut, bo ostatni kawałek jest kręty i Tato niestety musi się zatrzymać tuż przed celem, aby pozbyć się śniadania. Skwar niesamowity, mało drzew, dużo krzewów i żar lejący się z nieba. Kupujemy wejściówki i zapoznajemy się z tabliczkami informacyjnymi dotyczącymi zasad poruszania się po tym obszarze. Trzeba przyznać, że osoba, która to stworzyła miała poczucie humoru.

Krajobraz rzeczywiście mało ziemski, powierzchnia spierzchnięta, wypalona do cna. Na wierzchołku widzimy wulkany błotne, które rozlewają się mozolnie w naszą stronę, więc wspinamy się, żeby zobaczyć co nas czeka na górze. Niby nie jest to spektakularny widok, bo małe kratery powoli i mozolnie próbują wypluć gazy zbierające się pod błockiem. W dół ciągną wąwozy, w których można się schować, bo są na tyle głębokie. Wychodzimy jeszcze na pagórek, żeby obejrzeć całość tej krainy i musze przyznać jest w niej coś niepokojącego.

Mała przerwa w cieniu drzew, uzupełnienie płynów i ruszamy dalej do Vadu, gdzie mamy tydzień postoju bez większych wojaży samochodowych. Mamy do pokonania sporo kilometrów, ale duża część jest autostradą więc mamy nadzieje dotrzeć o w miarę rozsądnej godzinie. I tym sposobem do Vadu, gdzie już kończy się cywilizacja, docieramy tuż po 16. Samo miejsce bardzo klimatyczne, właściciel zbiera różne antyki związane z morzem, ale nie tylko więc cały dom jest urządzony ze smakiem. Niestety nie zastajemy jego samego a tylko ‘parobków’ (nazwa, która została do samego końca), gdzie starsza Pani nie rozumie po angielsku i wydawać się mogło, że nie spodziewa się naszego przyjazdu. Po dalszym tłumaczeniu, machaniu rękami, pokazywaniu liczby osób, w końcu Pani daje nam klucze. Wybieramy się do najbliższej i jedynej restauracji w wiosce, która nota bene też należy do właściciela.

Jesteśmy nieziemsko głodni a w karcie dań większość to ryby, a ceny mocno wygórowane. Zamawiamy z pomocą kelnerki, która mówi po angielsku i tłumaczy dania. Rany Julek, czekamy długo na zamówione potrawy, a większość z nich to grillowane ryby więc nie powinno to zająć aż tak długo……. chyba już tu nie wrócimy.  Z pełnymi żołądkami udajemy się na plaże, ale jak się okazuje jest to Rezerwat Przyrody i trzeba kupić karnet w maszynie przed restauracja, która wcześniej określona została bankomatem. Nie żeby pani kelnerka nie mogła nam powiedzieć tego, gdy czekaliśmy. Wacek podejmuje wyzwanie na stronie internetowej, ponieważ para przed nami odchodzi od maszyny bez biletu – nie udało się zrealizować transakcji. Udało się!!!! Mamy tygodniowy karnet więc walimy na plaże! Wpadamy, rozbieramy się i wskakujemy do wody – chyba właśnie po to jechaliśmy taki szmat drogi, żeby wykąpać się w Morzu Czarnym, woda przyjemna i aż żal wychodzić.  Słońce zachodzi, a my jeszcze nie wiemy, że czai się na nas jedno z najgorszych zagrożeń wakacyjnych – KOMARY!!!!!! Z Mamą pomaszerowaliśmy do pobliskiej restauracji na plaży, jedynej, żeby sprawdzić menu na kolejny dzień. Restauracja była już zamknięta więc nie udało nam się to, za to w drodze powrotnej komary miały z nas niezłą ucztę.

Wykąpani posiedzieliśmy chwilkę, popijając palince


22.08.2019 Czwartek

Rankiem zakupy w sklepie ze świeżym pieczywem, śniadanko i już jesteśmy gotowi ruszyć na plaże. Dzisiaj jedziemy do Corbu, troszkę większej wioski z nadzieją, że po kąpaniu podjedziemy sobie na obiad. Plaża w Corbu jest nieco bardziej zatłoczona i popularna, więc widać i śmieci i próby wyłudzenia haraczu za parkowanie. Rozkładamy się, niestety wiatr jest tak mocny, że cały piasek podrywa i sypie po oczach więc nawet nie można na chwilkę się położyć. Co nam pozostaje, woda, kopanie w piasku i spacery. Ale chyba wszyscy właśnie tego chcieli więc niemal wszystkie warunki spełnione.

Wracamy do wioski na obiad, wjeżdżamy do pierwszej knajpy i o dziwo udaje nam się zamówić posiłki, które szybko pojawiają się na stolikach. Celujemy w lokalne dania, żeby pokosztować rumuńskich smaków. Z pełnymi brzuchami, przejeżdżamy kawałek, bo jadąc na plażę widziałam szyld kawiarni z ciastkarnią, czas na deser. Jakie rozczarowanie – zdjęcia może i są, ale ani dobrej kawy ani ciastek nie ma, to tylko mały supermarket. Obchodzimy się smakiem.

Wracamy do domu, czas wolny dla wszystkich! Po wypoczynku organizujemy część towarzystwa na wyjście pod sklep! Dzieci lody, dorośli piwo i napoje wyskokowe – towarzystwo doborowe, koleś z oczami, które wypadają z oczodołów i jego kolega z wielką naroślą na karku! Czego chcieć więcej!

Wracamy do domu i pada decyzja, że na kolacje kupimy kebaby z Corbu – ohyda.


23.08.2019 Piątek

Dziś wracamy na naszą plaże w Vadu. Zbieranie muszelek, kąpiele, robienie fotek na łódkach, skałach i tym podobne. Ogólnie wypoczynek i bez ciśnienia. Popołudniowo schodzimy ze słońca i jedziemy znów do Corbu coś zjeść. Zatrzymujemy się w pierwszej knajpce, ale czy to zamknięta czy to menu nie pasuje, ruszamy dalej. Ja z Maksem i Tatą decydujemy się przedreptać ten odcinek do następnej restauracji piechotką. Oglądamy nieporządek tutejszych ogródków i obejść wokół domów. Poza tym, praktycznie widzieliśmy to na całej Rumuni, mnóstwo nie wykończonych, wielkich domów. Ilość ich powala.

Okazuje się, że przeceniliśmy odległość i po jakichś 30min łażenia, Justyna zlitowała się nad nami i po nas wróciła. W tej knajpce znowu czas oczekiwania długi, więc delektujemy się piwem i czekamy.

Wieczorem znów wypad pod sklep gdzie znowu te same twarze i te same napoje. Sielanka.


24.08.2019 Sobota

Dzisiaj zapowiedziana wycieczka do zdrowotnych błotnych kąpieli w Eforie nad Jeziorem Techirghiol. To tylko 30 minut samochodem więc już po chwili jesteśmy na miejscu. Teraz dopiero widzimy ogrom turystów, straganów i możliwego badziewia nadmorskiego. Kierujemy się do ośrodka, kupujemy bilety, rozkładamy się na plaży, a w rynienkach już czeka na nas błotko, wygrzebane z dna jeziora, wyśmienicie pachnące siarczanami. Smarujemy się dokładnie. Wacek, Tato, Lila i Zuza nie brali udziału w tej zabawie, z różnych względów. Procedura jest, by wpierw się wysmarować, wyschnąć całkowicie na słońcu a później opłukać całość w jeziorze połączone z kąpielą. Zabawa rewelacyjna, gdyż woda w jeziorze ma duże zasolenie i człowiek unosi się jak bojka.

Po tych swawolach, bierzemy prysznic i wychodzimy szukać restauracji. W związku z zagęszczeniem znajdujemy bardzo szybko rodzaj bufetu, także każdy może sobie zobaczyć co chce i zamówić co widzi. Wcinamy stołówkowe potrawy i zaraz po tym przechodzimy na drugą stronę do kawiarnio-ciastkarni, wreszcie prawdziwy deser.

Dzisiaj dzień prania, więc udajemy się w stronę pralni samoobsługowej. Po 30 minutach jesteśmy na miejscu, wrzucamy pranko i jedziemy do Lilda na konkretne zakupy, gdzie mamy nieco większy wybór spożywczy. Wracam odebrać pranie i jedziemy na plaże do Mamaia.

To typowo turystyczna miejscowość nadmorska z długą linią brzegową, a więc całym możliwym chłamem jaki można sobie wyobrazić. Przedostajemy się przez milion stoisk na plażę, gdzie basy niemal zagłuszają szum fal – lokujemy się na piasku i wskakujemy do wody. Temperatura idealna i chyba każdy ma frajdę, bo popołudniowe słońce nie praży tak bardzo, ale nadal jest gorąco. Spędzamy tam dobre dwie godziny i ruszamy do domu.

Wieczorem wspólne popijanie lokalnych i nielokalnych trunków do późna. Wacek dosyć szybko się wykrusza, a Przemek zaczyna mówić językiem rumuńskim!!!!


25.08.2019 Niedziela

Dzisiaj dzień lenia, po śniadaniu każdy zamyka się w swoim pokoju i robi co mu się podoba. Niestety Zuzkę zmorzyła w nocy gorączka i padnięta leży w pokoju. Młodzi Pazdrowscy wypadają z gry dzisiaj. Wybieramy się na obiad do knajpki i nawet jedzenie jest smaczne. Ela podjeżdża po swoje na wynos i wraca do domu.

My natomiast wybieramy się na dziką plażę Vadu, żeby pokąpać się. No jest to zdecydowanie jeszcze bardziej wyizolowana plaża, gdzie jest dużo hipsterów, kamperów spędzających wakacje na łonie natury i nagusów – na rowerach, biegających wokół namiotów, na wydmach…. Wiemy już, że trzeba zebrać się przed zachodem słońca nim wyjdą drapieżne komary.

W drodze powrotnej Tato oferuje się, że będzie grillować na kolacje kiełbasy więc kupujemy zapasy i wracamy do domu, na prawdziwa ucztę kiełbasianą.


26.08.2019 Poniedziałek

W nocy Lila dała do wiwatu i wymiotowała makaronem, który podjadła Mamie dnia poprzedniego. Wacek stanął na wysokości zadania i wszystko pięknie wyprał i rozwiesił na balkonie.

W związku z tym, że Lila rano czuła się dobrze, postanowiliśmy zrealizować nasze plany. A plan na dziś to Aqua Park w Mamaia. Jedziemy tylko my, reszta niezainteresowana. Młodzi Pazdrowscy w stanie ‘cichej’ wojny, starzy Pazdrowscy chcą spokojnego dnia na plaży. W aqua parku ceny trochę zawrotne, dorośli 70RON, dzieci 35 RON, ale trzeba powiedzieć, że na terenie parku jest wszystko więc nie ma potrzeby wychodzenia, a co ważniejsze są leżaki razem z parasolami, o które nie trzeba walczyć.

Mieliśmy w planie po obiednio wyskoczyć jeszcze do dmuchanego adventure centre po drugiej stronie jeziora, ale zdecydowaliśmy się zostać w jednym miejscu, bo dzieciaki nie miały dość zjeżdżania jeszcze. W drodze do domu zakupy w większym markecie, kurczak z rożna na obiad dla wszystkich. W związku z tym, że ktoś zostawił światła zapalone przez cały dzień, akumulator padł i musieliśmy prosić Rumunów, żeby nam popchali auto.

Z kolacji wszyscy zadowoleni, mięcho pieczone!


27.08.2019 Wtorek

Dzień wcześniej zaplanowaliśmy, że rankiem jedziemy do Jurilovca, skąd możemy popłynąć łodzią do Gura Portiței, wioski nad deltą Dunaju do której można dostać się tylko łodzią, po drodze miało być oglądanie pelikanów itp. Pobudka na 7 rano, bo łódź odpływa o 9, ale niestety Lili wymiotowanie wróciło więc wycieczka została odwołana.

Zamiast tego postanowiliśmy jechać do ruin rzymskich w Istria i zamku średniowiecznego w Enisala. Lila poczuła się lepiej więc szkoda było dnia.

Przemek i Tato dalej w nastrojach ‘bez kija nie podchodź’ więc udało nam się zapakować w jeden samochód, no to w drogę ku przygodzie!!!!

Do Istrii dojechaliśmy bardzo szybko i w piekącym słońcu przechadzaliśmy się po pozostałościach rzymskiego miasta z VII w p.n.e. Można tu zobaczyć antyczne domy mieszkalne, fragmenty murów i bram miejskich, resztki łaźni.  Uciekamy szybko przed słońcem, które rozgrzewa nas do czerwoności.

Biegiem do samochodu i w drogę na zamek. Podjeżdżamy na wzgórze w Enisala, a tam zbawienna budka z lodami i napojami. Opłata za wejście na zamkowe wzgórze słona, a na samą wieże wejścia brak, a szkoda! Nad nami krąży helikopter z jakimiś bogaczami, którzy zwiedzają to samo co my z nieco innej perspektywy.

Wskakujemy do auta i po naradzie kierujemy się do Tulczy, większej miejscowości, żeby zjeść coś na obiad. Internet proponuje knajpę Restuarant Central, który okazuje się strzałem w dziesiątkę, gdyż pomimo braku obsługi z językiem angielskim zamawiamy dania, które smakują wszystkim. Tuż obok jest piekarenka przynależna do restauracji, gdzie sprzedają mini ciasteczka – ładujemy całą tackę i po krótkim postoju w markecie wracamy do Vadu. W planie jeszcze szybkie przebranie i ostatni wypad na plażę.

Jadąc coraz mniej prawdopodobne wydaje się, że uda nam się dotrzeć na plażę przed komarami, ale dajemy sobie szanse. W domu tylko przebranie w stroje i fru…. i udaje się. Kąpiemy się po raz ostatni w Morzu Czarnym i cieszymy się spokojem na plaży, zbierając ostatnie muszle.

Wracamy do domu i zaczynamy powolne pakowanie no bo jakby nie było jutro rano trzeba się zebrać i zacząć powolny powrót.


28.08.2019 Środa

Postanowiliśmy, że dzisiaj wstaniemy na wschód słońca, ochotnicy to nasza czteroosobowa banda i dzielna Mama. Nie wiem jak to się stało, ale budzik nastawiłam na złą godzinę i obudziliśmy się za późno, a Mama myślała, że my ją obudzimy. Także z 5 osób wstały tylko 2. W pośpiechu pojechaliśmy na plażę i zdążyliśmy w ostatniej chwili, żeby obejrzeć wschód słońca, wspólnie z parą młodą, która właśnie miała sesje zdjęciową.

Minął tydzień, odkąd przyjechaliśmy a zleciał w oka mgnieniu. Zjadamy śniadanie i pakujemy bambetle do samochodów, dzisiaj czeka nas do przejechania tylko 430 km do Braszowa ze stopem w Bran. Większą część trasu biegnie autostradą w stronę Bukaresztu, więc pokonujemy ją bardzo szybko. Pierwszy stop tuż za stolicą na lody i tankowania. Reszta podróży przecina Karpaty więc można podziwiać piękne widoki, ale także korki, które wydłużają naszą podróż baaaardzo. Ostatni odcinek drogi do zamku w Bran naszpikowany jest co 5km ruchem wahadłowym, więc naprawdę można stracić cierpliwość.

Docieramy, parkujemy i zasiadamy we włoskiej restauracji, bo maja rosół, a Przemek chce pizzę. Drużyna numer dwa dociera po chwili i o dziwo dostajemy jedzenie bardzo szybko (oprócz Taty, ale to już prawie tradycja). Pełne brzuchy, szczęśliwi ludzie – idziemy do zamku, który jest mega atrakcją turystyczną Transylwanii i opiewa jako Zamek Draculi, a rzeczywiście Vlad bawił tam zaledwie kilka dni. Opłata za wejście jest spora, chyba najdroższa wejściówka jak do tej pory, bo 40 RON. Kolejka do zamku megaaaaaa, no więc czekamy! Całość naprawdę robi wrażenie, bo jest to pierwszy zamek, który widziałam z taką przewrotną budową. Korytarzyki, schodki, zapadki, okienka do środka, w nietypowych asymetrycznych kształtach. Niesamowite, naprawdę warto. Ta plątanina trochę przypominała letnią rezydencję Salvadora Dali w Port Lligat. Wykupujemy na koniec zjazd windą do podziemi, żeby zaznać trochę dreszczyku emocji. Szczególnie Maks, który wpada w panikę, bo na końcu korytarza zobaczył dziewczynkę, która po chwili zniknęła i myślał, że to duch, a to była tylko mała zagubiona turystka.

No to czas dojechać na nocleg w Braszowie i zwiedzanie starego miasta, które naprawdę ma urok. Dojeżdżamy bez problemów – nocleg naprawdę super, bo mamy aneksy kuchenne, taras i ogródek, ale jakoś powoli zaczynam czuć się nieco zemdlona. Stwierdzam jednak, że to tylko jakaś niestrawność i jedziemy do miasta. Niestety jest to oblegana miejscowość turystyczna, gdzie nawet po 18 nie można znaleźć miejsca parkingowego. Im dłużej krążymy po mieście tym gorzej zaczynam się czuć, a i Wacek też traci na siłach. Ostatecznie wracamy do domu, ja przepraszam wszystkich za niedyspozycje i z dreszczami uciekam do pokoju, Wacek natomiast ‘profilaktycznie’ wymiotuje i też się kładzie do łóżka. Po chwili Przemek z Elą przywożą Maksa, który zwymiotował w markecie, i on też umiera. W trójkę leżymy w łóżkach i męczymy się z klątwą rumuńską, którą najprawdopodobniej otrzymaliśmy od Lili. Leżę i myślę, że strasznie szkoda mi, że nie udało mi się zobaczyć Braszowa, a jutro nie będzie czasu.

Noc minęła w straszliwych męczarniach.


29.08.2019 Czwartek

My ledwo wstaliśmy a tu trzeba się zbierać, bo dzisiaj ta dam, TRASA TRANSFOGARSKA!!!! Jako że godzina już niemłoda ostatecznie zmieniamy plan i robimy tylko połówkę trasy – też szkoda… Miasto docelowe Sybin! Pierwszy stop tuż pod wjazdem na trasę, jestem w szoku, że autokary jeżdżą tą drogą, a ruch niebagatelny. Po wjeździe na górę stwierdzam, że jest to jedna z piękniejszych tras samochodowych. Maks natomiast nadal wymiotuje i z płaczem prosi byśmy już wracali do domu.  Na szczycie tuż przed przejazdem przez tunel, przy jeziorze polodowcowym Balea panuje gwar straganowy. Różnica temperatur jest ogromna, na dole było 34 stopnie, a na górze tylko 14!!!!! My nadal jeszcze cierpimy po klątwie i forma to tylko 50% więc marzymy tylko o położeniu się w łóżku. Zjeżdżamy w dół raz jeszcze podziwiając widoki. Do Sybinu dojeżdżamy w miarę wcześnie – zostawiamy bagaże i lecimy w miasto na obiad. Maks z Wackiem postanawiają zostać ze względu na złe samopoczucie.

Sybin okazuje się bardzo przyjaznym miastem, z piękną starówką i deptakiem. Aż miło się spaceruje pomimo niesłychanego upału. Zjadamy obiado-kolacje i spacerujemy po starym mieście, gdzie Przemek przekracza normy jedzeniowe dla jednej osoby wciskając po steku, slusha i wielgaśnego pączka z dżemem. Jeszcze zakupy wieczorne i wracamy do naszej kwatery. W drodze powrotnej spotykamy Wacka z Maksem, którzy zgłodnieli i wyszli na polowanie.

Zasypiamy spokojnie, bo nie szarpie nam już żołądków!


30.08.2019 Piątek

Dzisiaj do pokonania mamy małą trasę więc w planie zwiedzenie Cluj-Napoka. Docieramy na miejsce o godzinie 13 i apartamenty są już gotowe. Wrzucamy bagaże i idziemy na obiad – po zjedzeniu wyruszamy na spacer, ale, że jest niesamowicie gorąco wybieramy centrum handlowe, żeby zrobić ostatnie zakupy tuż przed opuszczenie Rumuni. Dzieciaki wybierają sobie zabawki, ja kolczyki, które dostaje od rodziców na urodziny, a później idziemy na coś zimnego do picia.

Młodzi i starzy Pazdrowscy decydują się wrócić do apartamentu, a my ciągniemy dzieciaki do Ogrodu botanicznego. Idziemy i idziemy…docieramy i spacerujemy, spacerujemy. Moja planowana grabież w szklarni nie doszła do skutku, bo zamknęli nam ja przed nosem!

W drodze powrotnej wracamy na Plac Unirii, gdzie stoi przeogromna Katedra Św. Michała. Pozwalamy dzieciom w nagrodę potaplać się na miejskich fontannach! My podziwiamy zachód słońca, który oświetla wspaniale katedrę i cały plac.

W drodze na miejsce noclegowe robimy małe zakupy spożywczo-alkoholowe. W apartamencie pada pomysł kolacji u Chińczyka – Przemek z Wackiem zostali wysłani po zamówienie. Musze przyznać, że jedzenie to było mało azjatyckie a bardziej rumuńskie.


31.08.2019 Sobota

Rankiem ruszamy na ostatnie zakupy, alkohol, słodycze – wydajemy ostatnie leje. Dzisiaj dosyć długa droga do Budapesztu więc ruszamy. Na miejsce docieramy około godziny 16, odbieramy klucze i lokujemy się w starej kamienicy w centrum Budapesztu. Wybieramy się na obiad i wspólnie zjadamy razem ostatnią wakacyjną kolacje. Zdecydowanie jedzenie węgierskie jest lepsze i smaczniejsze niż rumuńskie. Po zakupach w Lidlu wracamy do apartamentu i siedząc wspólnie w salonie wspominamy wspólne dwa tygodnie.


01.09.2019 Niedziela

Rankiem zostajemy zawiezieni na lotnisko i czas pożegnań i powrotów nadszedł nieubłaganie. Pazdrowscy ruszyli w drogę powrotna do Polski, a my samolotem na naszą zieloną wyspę, do domu!


Podsumowując wakacje w Rumuni:

  • Transylvania i Bukowina to krainy, gdzie chcemy wrócić – wspaniałe krajobrazy, spokojne i sielskie wiejskie życie
  • Morze Czarne, ciepłe, przyjemne ale trzeba pojechać z dala od turystycznego tłumu, żeby nacieszyć się szumem fal, a nie muzyką walacą z głośnika
  • Jedzenie zdecydowanie nie dla nas, za tłuste i mało rozmaite. Niby ich zupy ciorby powalają na kolana bo są smaczne i syte, niestety nie zgodzę się z tym zdaniem
  • Trasa Transfogarska – do zaliczenia raz jeszcze, a przede wszystkim do przejechania w całości, zdecydowanie należy poświęcić cały jeden dzień
  • Zdecydowanie warto ze względu na wina – tanie i dobrej jakości