Szkocja 2006

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

 

Przygoda w Szkocji rozpoczęła się już w marcu z inicjatywy Kasi Kuc. Zaczęłyśmy rozmawiać o wyjeździe wakacyjnym i stwierdziłyśmy, że najlepiej będzie pojechać do Szkocji. Po całej naradzie zaczęłyśmy rozglądać się za transportem. W kwietniu kupiłyśmy bilety lotnicze do Edynburga na 6 czerwca. Początkowo miała jechać wspomniana Kasia, Patrycja Miłoń, Beata i ja. Patrycja Snopek nie mogła jechać tak wcześnie, gdyż Kuba miał jeszcze egzaminy i chciała jechać razem z nim, bilety kupiła na 24 czerwca. Niestety Wacek też nie mógł jechać tak wcześnie i dopiero miał dolecieć 22 czerwca. Do naszej czwórki nieoczekiwanie dołączyła Kasia Żołnierek.

Same przygotowania do podróży zaczęły się mniej więcej tydzień przed wyjazdem. Ale miesiąc poprzedzający wyjazd był czasem zakuwania na egzaminy, które udało nam się nieco przyśpieszyć. Tak więc nawet gdybyśmy chciały organizować się wcześniej, nie bardzo był na to czas. Plan był następujący, zabieramy dwa namioty i przez pierwsze dwa tygodnie jeździmy i szukamy pracy. Pamiętając oczywiście o życiu jak najbardziej oszczędnym. Zabrałyśmy więc ze sobą prowiant na dwa tygodnie, zakupiłyśmy mapy, i tak zaopatrzone spotkałyśmy się na lotnisku w Katowicach Pyrzowicach. I już na lotnisku zaczęły dziać się rzeczy niespodziewane. Patrycja zabrała do swojego polara moje dwie kostki żółtego sera, Kasia natomiast wzięła dwie konserwy. Miałyśmy naprawdę sporo czasu przed odprawą więc rozpoczęły się prawdziwe spekulacje. Nagle usłyszałyśmy, iż Kasia Kuc jest wzywana do odprawy bagażowej. Okazało się, że przewożona przez nią mała butla gazowa turystyczna została wyłapana i kazano Kasi opróżnić bagaż w celu jej usunięcia. Kasia przestraszona poleciała do odprawy i w związku z tym nie miała możliwości pożegnania się ze swoją mamą. Później przyszedł czas na nas i niestety smutne pożegnanie z rodzinami.

Sam lot okazał się być zbyt krótki aby go odczuć. Szczerze powiedziawszy sam start był pasjonujący i lądowanie. Natomiast podróżowanie w przestrzeni powietrznej jest nudne, tym bardziej jeśli człowiek zaraz po starcie zasypia i budzi się przed lądowaniem. Lotnisko w Edynburgu okazało się być o wiele bardziej pokaźne aniżeli w Katowicach. Udało nam się szybko odebrać bagaże, wykonać poranną toaletę i ruszyć w kierunku miasta. Jak się okazało wcale łatwe to nie było. Miałyśmy w planach wydostać się z lotniska stopem, nagle Beacie urwało się ramię w plecaku i powstał kolejny problem. Wyszłyśmy poza obszar lotniska i przez godzinę próbowałyśmy złapać cokolwiek. Niestety się nie udało,  związku z czym skierowałyśmy się na przystanek autobusowy gdzie po chwili podjechał bardzo miły pan i zabrał nas do samego centrum Edynburga.

W centrum niestety doszło do kolejnego feralnego wypadku, urwało się Beacie drugie ramiączko w plecaku i teraz naprawdę był problem z niesieniem bagażu. Ale wspólnymi siłami doszłyśmy do dworca kolejowego, tam zrobiłyśmy postój chwilowy, dziewczyny poszły kupić mapę Szkocji-bardzo dokładną. Później doszło do podzielenia się ekipy. Część została do pilnowania bagaży, natomiast razem z obiema Kasiami poszłyśmy kupić kartę startową do telefonu, by wykonać kilka rozmów w sprawie pracy. Tym samym prócz zakupienia starteru trafiłyśmy na Informacje turystyczną. Oczywiście udałyśmy się dowiedzieć jak znaleźć w pobliżu pole namiotowe. Po podejściu do kobiety, która siedziała i obsługiwała klientów, okazało się że pani pochodzi z Polski i wszystko świetnie nam wytłumaczyła.  Oprócz tego zostałyśmy obdarowane mnóstwem map i ulotek, które miały pomóc nam w odnalezieniu się. Już na miejscu ustaliłyśmy, że skoro w mieście nie ma co szukać pracy bo jest ciężko to łatwiej będzie ją znaleźć w małych mieścinach. Decyzja padła na Perth i od razu dostałyśmy namiary jak się tam dostać. Pani z informacji wydrukowała nam odjazdy autobusów na następne 6 godzin i życzyła szczęścia. Wróciłyśmy więc do hali dworca kolejowego, który był remontowany i tam zebrałyśmy całą ekipę by ruszyć na dworzec. Droga nie była daleka ale fakt obładowania przez bagaże i zerwanych uszu plecaka Beaty uniemożliwiały szybkie poruszanie się. Po dotarciu na dworzec autobusowy, który zrobił na nas niesamowite wrażenie, zakupiłyśmy bilety do Perth i czekałyśmy na nasz autobus. Kiedy wreszcie się pojawił zdecydowanie poprawił nam się humor z tego względu, że autobus nie był typowym polskim PKS-em ale autokarem z prawdziwego zdarzenia. Dodatkowo kierowca była tak uprzejmy , że sam władował nam plecaki do bagażnika. Po ruszeniu autobusu  zobaczyłyśmy oddalający się od nas Edynburg, i dopiero wtedy poczułyśmy niesamowite zmęczenie, Każda z nas usnęła po 15 minutach.  Obudzone zostałyśmy dopiero przed samym Perth, gdzie zaskoczone świadomością, że to już tu nie wiedziałyśmy co dalej począć. Pierwsze kroki skierowałyśmy do Informacji, gdzie dostałyśmy jak zwykle plan miasta i pokierowano nas do Job Center, a dodatkowo otrzymałyśmy wskazówki jak dotrzeć na pole namiotowe, za miastem. Odszukałyśmy z Kasia Job Center i po raz pierwszy zobaczyłyśmy jak powinno wyglądać biuro pracy z jakimi udogodnieniami się spotkałyśmy. Po przeszukaniu wstępnym bazy danych znalazłyśmy kilka ofert, które w szczególności nas zainteresowały. Jednakże godzina zamknięcia ograniczyła nas więc musiałyśmy iść do dziewczyn i pędzić na kolejny autobus tym razem podmiejski. Po wejściu do autobusu kierowca, z którym rozmawiała Kasia stwierdził, że nas wysadzi tam gdzie chcemy więc nie ma problemu. Po 20 minutach jazdy-tak mi się wtedy wydawało- autobus zatrzymał się w szczerym polu niedaleko jednego domku, i kazał nam wysiąść twierdząc, że to już tu. Zupełnie zaskoczone wysiadłyśmy nie wiedząc gdzie dalej iść. Wyszłyśmy z założenia, że zapytamy właścicieli  domu gdzie dalej się udać albo ich samych czy nie możemy nocować u nich w ogrodzie. Tym razem delegacja składająca się z Patrycji, i dwóch Kaś poszła, a Beata i ja pilnowałyśmy bagaży. Po chwili dziewczyny przyszły z wiadomością, że musimy poczekać na właścicielkę, która zjawi się niebawem i to ona podejmie decyzje. I rzeczywiście tak było po chwili zjawiła się właścicielka, która okazałą się być Czeszką, która pozwoliła nam spać za darmo pierwszą noc, a prócz tego zaproponowała pracę przy zbieraniu truskawek, aż do końca lipca.

Zaaferowane całą sytuacją i znalezieniem pracy rozpoczęłyśmy rozbić namiot, który w gruncie rzeczy rozbijałyśmy na polu niedaleko plantacji truskawek i agrestu. Po wstępnym zakwaterowaniu się udało nam się znaleźć prysznice, które naprawdę były przytulne i czyste. Po wieczornej oblucji usiadłyśmy przy kolacji, by przedyskutować nasze dalsze losy. Patrycja, Kasia i Beata zdecydowały, że idą już jutro do pracy. Kasia i ja stwierdziłyśmy że jeszcze jutro pojedziemy do Perth i tam czegoś poszukamy. Tego samego popołudnia poznałyśmy naszego sąsiada Mariusz, który pracował na farmie cały rok. Od niego dowiedziałyśmy ile możemy zarobić i jak wygląda struktura całej farmy. Nocą nie było tak ciepło jak przeczuwałyśmy, tak więc około 4 nad ranem wstawałyśmy z Beatą, żeby się doubierać. Tak też się stało, kolejny dzień spędziłyśmy na poznawaniu Perth. Miasteczko okazało się sympatyczną miejscowością, z klimatem małego zakątka na ziemi, gdzie człowiek może poczuć się dobrze. W Job Center było mnóstwo ofert pracy, z których wybrałyśmy najciekawsze i zaczęłyśmy dzwonić. Niestety albo oferty przestały być ważne albo należało się wcześniej umówić na spotkanie. Poprzestając na tym zobaczyłyśmy miasto, zrobiłyśmy zakupy i wróciłyśmy na farmę. Dopiero późnym popołudniem wróciły dziewczyny z pracy, wykończone totalnie. Tego samego dnia podjęłyśmy decyzje z Kasią, że dopóki nie znajdziemy czegoś będziemy pracować na farmie. Poszłyśmy więc następnego dnia do pracy ze wszystkimi i dopiero wtedy przekonałyśmy się jak wygląda cała sprawa. Wtedy to pracowałyśmy jeszcze na godziny bo jeszcze nie rozpoczęły się właściwe zbiory. Tego dnia robiłyśmy dziurki w folii żeby planty truskawek mogły bezproblemowo dalej rosnąć. Wraz z kolejną zrobioną dziurką na moich palcach zaczęły powstawać nowe pęcherze. Po skończonym dziurkowaniu zaczęliśmy pielić chwasty. Już miałam rany na rękach więc włożyłam skarpetki i od razu lepiej się robiło. Dzień minął niewiarygodnie szybko, po powrocie szybki prysznic, prowizoryczny obiad i spanie.  Tego dnia w pracy poznałyśmy Grześka, który przyjechał do pracy, gdyż jego żona była w ciąży i potrzebował pieniędzy. Facet bardzo sympatyczny, niestety jak się okazało pracował w innej grupie i widywaliśmy się tylko na farmie w czasie wolnym. Tego też wieczora dowiedziałam się, że Wackowi odwołano lot i w takim wypadku nie wie kiedy zdoła do mnie przylecieć. Następnego dnia nasze zadanie polegało na odrywaniu pędów truskawek z owocami i  pozostawieniu tylko kwiatostanu. Praca o tyle mniej męcząca niż robienie dziurek. Później te same truskawki kazano nam plewić a na koniec upychać sadzonki i przykrywać je ziemią. Ten dzień też upłynął bardzo szybko i już okazało się że jest piątek i akurat wypada impreza na farmie. W każdy piątek dostawało się payment czyli tygodniowe rozliczenie i, jeśli ktoś chciał, pieniądze. Wieczorem przyjeżdżał DJ i już o 21 można było się bawić. Prócz tego dostawało się 2 piwa i hamburgera w ramach imprezy. Stwierdziłyśmy z dziewczynami, że pójdziemy wziąć co do nas należy i idziemy spać bo w dzień wolny chciałyśmy jechać do Dundee na wycieczkę. Tak więc pojedzone i opity poszłyśmy spać. Niestety nie było nam dane przespać noc spokojnie. Faceci a raczej chłopacy przesadzili z alkoholem i nocą chcieli się z nami zabawiać. Udało nam się skutecznie uniknąć kontaktu face-to-face, Patrycji zrobiono tylko dziurę w namiocie. Następnego dnia dyskutowałyśmy co dalej robić, by uniknąć takich sytuacji, z pomocą przyszedł nam Mariusz, który osobiście poszedł się z nimi rozprawić. Ostatecznie wycieczka do Dundee nie doszła do skutku, jednakże wybrałyśmy się do Perth by odnaleźć bibliotekę i skorzystać z Internetu. Udało nam się bezproblemowo, gdyż każda napotkana osoba prosto nam to wytłumaczyła. Jak się później okazało bywałyśmy tam średnio raz na dwa tygodnie. Prócz tego musiałyśmy poczynić pewne zakupy, aby cokolwiek jeść potrzebne są sprzęty kuchenne i właśnie takie rzeczy nabyłyśmy.

Kolejny dzień w pracy był jednym z gorszych dni, od początku nic nie było tak jak miało być. Padał deszcz, namioty zaczęły przeciekać, na polu było istne błoto a raczej grzęzawisko, nie miałyśmy kaloszy. Tego też dnia rozpoczęliśmy całą grupą właściwą pracę- zbiór truskawek. Za bardzo nie wiedziałyśmy jak się zbiera i jaki system panuje, ale wkrótce przekonałyśmy, że potrzebne jest kilka dni aby odnaleźć swój rytm pracy. Na farmę wróciłyśmy przemoczone, zmarznięte i zmęczone. Tego samego dnia opowiedziałyśmy Krystynie nocne zdarzenie. Postąpiła jak szefowa i powiedziała, że doprowadzi chłopaków do porządku i odciągnie im z wypłaty po 1£, na rzecz zepsutego namiotu.

Praca na farmie polegała na tym, że zbierało się truskawki do małych panetek, których było 10 i umieszczało się je w skrzynkach. Skrzynki natomiast umieszczało się w sankach, każdy miał swoje z wybitym numerem na podwoziu. Po uzbieraniu pełnej skrzynki naklejało się na nią swój barkod, każdy miał swój określony numer. Moim został niezapomniany 58. Płacono nam od zebranej skrzynki w zależności od 1,50£ do 3,50£. Średni zbieracz truskawek dziennie zarabiał od 30-45£. Oczywiście wszystko zależało od truskawek, i tego jakie rządki się dostawało. Jednakże w zbiorach nie wszystko było takie proste, gdyż zbierano truskawki 1 i 2 klasy. 1 klasa- była przeznaczona dla truskawek idealnych, nie mogły być zielone, lekko przybrudzone, bądź „omaćkane”. 2 klasa przeznaczona była dla truskawek „mutantów’ i tych „omaćkanych”. I tak powoli wprawiałyśmy się w rolę pickera.

Na farmie w szczycie znajdowało się około 300 osób, z czego najwięcej było Polaków, część przyjechała z wyjazdu zorganizowanego ze szkoły; Ukraińców, Czechów, Słowaków i garstka Węgrów. W związku z tym, że farma znajdowała się 6 km od miasteczka dwa razy w tygodniu na farmę przyjeżdżał autobus, który zabierał nas pod supermarket i mieliśmy godzinę na zrobienie zakupów i powrót. Jednakże często jeździliśmy do miasta stopem, który bardzo szybko można było złapać.

Oprócz tego udało nam się poznać kilka osób, które wiekowo nam dorównywały i wkrótce przerodziło się to w nieco dłuższe znajomości. Po pierwsze musze wymienić załogę z Bydgoszczy – Łukasza, Qzyna, Asię i Mariusza. Po drugie parę Michała i Magdę,na których zawsze można było liczyć.

Wtedy też rozwiązaniu uległy dwie sprawy: Wacek zdecydował się przylecieć wcześniej tzn. 20 czerwca, niestety musiał dopłacić do biletu. Druga natomiast sprawa to nasze dalsze mieszkanie, Krystyna zgodziła się abyśmy zamieszkały w karawanie do 24 czerwca dopóki nie przyjadą osoby, które miały zarezerwowane miejsce. Całe uszczęśliwione przeprowadziłyśmy się do karawany w niecałe pół godziny i od tego momentu nasz adres to karawana 11, Manhattan. Poczułyśmy się wtedy znacznie lepiej, miałyśmy ośmioosobową karawanę dla siebie przez kolejne dwa tygodnie. Co najważniejsze na noc można było się zamknąć i w nocy było bardzo ciepło. Więc teraz na noc nie musiałyśmy ubierać się jak na wyprawę wysokogórską. Od teraz pracowało się bardzo fajnie, wiedząc, że można się porządnie wyspać w łóżkach i zjeść przy stole.  Teraz już czekała z utęsknieniem na przylot Wacka, bo rozstanie z nim było dla mnie bardzo trudne.  Kiedy jego przylot zbliżał się nieuchronnie i okazało się że będzie późno w Edynburgu i nie ma aż do następnego dnia żadnego autobusu do Perth, zaczęłam pertraktować z Janem. Okazało się, że bezproblemowo pojedzie ze mną po Wacka. Tuż przed przybyciem Wacka, niespodziewanie w naszej karawanie Krystyna ulokowała 4 Czeszki (Gabi, Katka, Eva, Marta), tak więc musiałyśmy się pomieścił jakoś na łóżkach. W związku z tym Kasia postanowiła, że będzie spać z Patrycją na jednym łóżku.

Nadszedł 20 czerwca, tego dnia szybciej zeszłam z pola i udałam się z Janem do Edynburga. Podróż minęła bardzo szybko przy dźwiękach skocznej muzyki, którą uwielbiał Jano. Lot się nieco opóźnił ale odebrałam Wacka z lotniska i pojechaliśmy na farmę. Było już bardzo późno więc nie bardzo był czas na opowiadani i zwiedzanie. Następny dzień miała wolny więc był i na to czas. Właśnie tego dnia oprowadziłam go po farmie, pojechaliśmy na zakupki i pokazałam w jaki sposób zbieramy truskawki. Wacek zdecydował jednak nie iść kolejnego dnia do pracy, tylko przejechać się do Dundee i tam poszukać innej pracy. Wrócił następnego dnia niezbyt zadowolony z faktu, że będzie zbierał truskawki. No i wyruszyliśmy razem do zbierania truskawek. Na początku Wackowi było ciężko ale po pewnym czasie przyzwyczaił się jak wszyscy. Po dwóch dniach rezydowania Wacka, na farmie pojawiła się Patrycja z Kubą, którzy zamieszkali w namiocie z drugiej strony farmy. Również zdecydowaliśmy się kupić bilety powrotne na 5 sierpnia, gdyż nie wiedzieliśmy jakie ceną mogą być za parę dni. Wkrótce na farmie doszło do podziału grup i zostaliśmy przydzieleni do grupy Lenki, co nam bardzo ucieszyło bo u niej mieliśmy pewne fory. Jednakże wszystko z czasem się zmieniło, gdyż Magda również supervisorka, zabierała nas na zadania specjalne, takie jak zbieranie malin w multitunelach, później bardzo często chodziliśmy na wysokie maliny, które zbierało się wyśmienicie. Oprócz tego zbieraliśmy niskie maliny na otwartym polu, oraz truskawki na polach gdzie nie było ich dużo. Kiedy szliśmy z Magdą nie trzeba było się aż tak bardzo napracować a nieźle się zarabiało.

W międzyczasie do Szkocji przyleciał Wujcio, który pierwotnie miał przyjechać pracować na farmie, ale rozmyślił się i pozostał w Edynburgu. Mieliśmy kontakt sms-owy, ostatecznie udało nam się spotkać w przeddzień naszego wylotu.

Pracowało się na farmie 6 dni w tygodniu, wolne były niedziele ale bezproblemowo dostawało się wolne o ile wcześniej powiedziało się o nim. Średnio braliśmy wolne raz w tygodniu żeby sobie odpocząć albo wiązało się to z wyjazdem. Podczas 2 miesięcy jakie spędziliśmy na farmie zrobiliśmy sobie 3 wycieczki.

Pierwszą odbyliśmy do Scone Palace, ulokowanego niedaleko od naszej farmy. Tej soboty akurat odbywał się na przedpolach pałacu „Szkocki jarmark”. Weszliśmy z innymi ludźmi, którzy tłumnie przyjeżdżali ze wszystkich stron. Ale okazało się, że wstęp na taką imprezę kosztuje 12£. Nie bardzo mogliśmy sobie pozwolić na taki wydatek więc poszliśmy zobaczyć czy nie ma innej drogi wejścia. Jak się okazało i tym razem „Polak potrafi” Na końcu ogrodzenia była szczelina przez którą bezproblemowo przeszliśmy na drugą stronę. Na jarmarku tym było dosłownie wszystko co mogło wiązać się ze Szkotami. Sklepiki z kiltami, skarpetami, bronią myśliwską i alkoholami. Można było wziąć udział w zawodach psów, w różnych kategoriach. Różni wytwórcy przyjeżdżali zaprezentować swoje wyroby, ciekawe były laski pasterskie. Można było wziąć udział w instruktarzu spinnigowania. Jednak to co na nas zrobiło największe wrażenie był pokaz starego oddziału szkockiego. Najpierw dumnie przechodzili kobziarze, a później reszta wojska. Cały przemarsz i ich występ był naprawdę niesamowity, stanowił dla nas doskonałą rozrywkę. Ciekawym doświadczeniem było oglądanie z bliska wysokogórskich krów, które mają niesamowicie długą sierść. Po obejrzeniu wszystkiego co prezentowano, wyszliśmy tą samą dziurą i skierowaliśmy się do pałacu tylnym wejściem, przypuszczalnie dla ogrodnika. Tam dorwaliśmy się do huśtawki, bawiąc się nią przez kolejne 20 minut. A później oglądaliśmy ogrody pałacowe, stary cmentarz, kaplicę w której niegdyś koronowano książęta szkockie. Ciekawym przeżyciem były spacerujące po ogrodach pawie. Chwilkę poświęciliśmy na oglądanie ogrodów, by skierować się na labirynt, który dostarczył nam niezłej zabawy.  Wyprawa naprawdę nam się udała, świetnie się bawiliśmy i po raz pierwszy poczuliśmy, ze jesteśmy w Szkocji.

Druga z nich była do Arbroath, nad morzem. Pojechaliśmy na cały weekend, zabraliśmy ze sobą namiot i później zaczęły się problemy. Okazało się, że w Arbroath nie ma pola namiotowego. W związku z tym zawiedzeni skierowaliśmy się nad klify, które są główną atrakcją tego miasteczka i tam szukaliśmy bazy noclegowej. Akurat nad morzem trwał jakiś festyn i była masa ludzi, nie przeszkodziło nam to w znalezieniu zacisznego miejsca w którym moglibyśmy rozbić namiot. Takie miejsce znajdowało się tuż nad urwiskiem, osłonięte z każdej strony trawką. Ażeby nie chodzić z plecakiem Wacek postanowił wrzucić go w zboże i przyjść po niego jak będziemy chcieli wieczorem się rozbić. Ruszyliśmy do miasta ażeby zobaczyć słynne ruiny katedry, w której doszło do podpisania niezależności Szkocji. Później zwiedzaliśmy niewielkie nadmorskie miasteczko, które również słynęło z smokie fish – specjalnie wędzonych ryb. Oczywiście jak zwykle spotkaliśmy Polaków, którzy mieszkali i pracowali w Arboath. Wieczorem udaliśmy się nad klify, ażeby zobaczyć zachodzące słońce i zamoczyć stopy w lodowatym Morzy Północnym. Noc przespaliśmy spokojnie i już następnego dnia zbieraliśmy się na farmę. Wycieczka naprawdę się udała, mieliśmy okazję zobaczyć niesamowite widoki i naturalne klify. Ale tamtego dnia najważniejsze dla nas było to, że wreszcie mieliśmy chwilę intymności i prywatności, i chociaż na moment oderwaliśmy się od monotonnego życia na farmie.

Trzecia wycieczka zorganizowana była przez farmę a jej celem było Loch Ness. Początkowo pojechaliśmy autokarem do Inverness i tam mieliśmy czas do zwiedzania tego miasta. Muszę powiedzieć, że miejscowość czerpiąca korzyści z tego, iż jest ulokowana niedaleko Loch Ness. Tam też w centrum handlowym kupiłam sobie buty i torebkę, prawie spóźniając się na autobus. Ale zakup naprawdę udany więc nie mogłam sobie tego odmówić. Później pojechaliśmy nad samo Loch Ness i tam zwiedzaliśmy muzeum związane z potworem. Musze pokusić się na stwierdzenie, iż muzeum to zrobiło na mnie niesamowite wrażenie z dwóch powodów. Po pierwsze było to pierwsze multimedialne muzeum w jakim byłam, po drugie przedstawiało obiektywnie legendę o potworze. Wychodząc każdy sam podejmował decyzję w co wierzy. Potem mieliśmy jechać do jakiegoś zamku, ale dwie Ukrainki zostały w muzeum i musieliśmy jechać po nie, a później prosto na farmę. Wycieczka była niesamowita, gdyż odpoczęliśmy na niej śpiąc w autobusie, a po drodze oglądając typowe widoki szkockich pastwisk i wrzosowisk.

Przed nami już tylko oczekiwany wyjazd Czeszek do domu, Patrycji i Kasi do Paryża, a później wylot Kasi i Beaty do Polski. Na samy końcu zostaliśmy sami w ośmioosobowej karawanie. Ostatnie dni pracy odliczaliśmy skrupulatnie. W przedostatnią niedzielę pojechaliśmy do Errolu, gdzie odbywał się cotygodniowy targ staroci. Na nim to zakupiliśmy wiele potrzebnych rzeczy takich jak: kilka bluzek dla mnie i wielka 9 kg djembe dla Wacka. Mnie cieszyły bluzki kupione za grosze, Wacka możliwość posiadania wielkiego bębna.

Wtedy już byliśmy we dwójkę tylko w karawanie i szykowaliśmy się do wyjazdu. W planach mieliśmy dwa dni spędzić w Edynburgu, z racji, że Wujcio tam był liczyliśmy na nocleg u niego. Niestety wtedy miał niesamowite problemy z zakwaterowaniem i musieliśmy inaczej to rozwiązać. Udało nam się znaleźć ofertę Polaków, którzy udostępniali mieszkanie na kilka noclegów. Tym sposobem odebraliśmy zarobione pieniądze od Krystyny i przez dwie noce dosłownie spaliśmy na forsie. Większość wypłaciła nam w szkockich funtach więc czekała nas ich wymiana na angielskie. Nie było to takie łatwe jak mówiła Krystyna, gdyż żaden bank nie chciał nam tej operacji wykonać z racji, że nie byliśmy ich klientami. Tak więc nieco zrozpaczeni wymienialiśmy pieniądze w maleńkich sklepikach, większą gotówkę udało nam się zamienić w ostatnim banku w Perth.

Pakowanie zajęło nam mniej czasu niż się spodziewaliśmy, a to dlatego, że część rzeczy musieliśmy wyrzucić z powodu wielkości djembe. Rankiem w czwartek pożegnaliśmy się ze wszystkimi i pojechaliśmy do Edynburga. Wszystkie nasze sprzęty kuchenne, resztki jedzenia i ubrań zostawiliśmy Magdzie i Michałowi, którzy planowali zostać jeszcze miesiąc.

Dojechaliśmy do Edynburga bezproblemowo i tak też znaleźliśmy mieszkanie. Mieliśmy niesamowite szczęście, gdyż ktoś akurat był i pozwolił nam wejść i zostawić plecaki. Wolni jak ptaki ruszyliśmy na podbój Edynburga.  W związku z tym, że za dwa dni miał się rozpocząć tydzień festiwali, w mieście było mnóstwa ludzi i już wtedy zaczynały się najrozmaitsze imprezy. My postanowiliśmy zobaczyć charakter miasta i zwiedzić muzea, które były bezpłatne. Tak więc zobaczyliśmy Szkocki Monument, Królewski Ogród Botaniczny, w którym spędziliśmy długie popołudnie, korzystając z edukacyjnego występu emigrantów z Indii, pokrążyliśmy po ogromnej metropolii i wieczorem wróciliśmy na mieszkanie, gdzie prawie już wszyscy domownicy byli. Chcieliśmy się położyć ale musieliśmy czekać do 23 aż przyjdzie ostatni mieszkaniec. Tak więc zjedliśmy kolacje i rozmawialiśmy z nowo poznanymi Polakami o nabytych doświadczeniach. Następnego dnia poszliśmy zobaczyć Muzeum Narodowe oraz znajdujące się w budynku obok Muzeum Szkocji, w którym spędziliśmy prawie 5 godzin. Z dachu można było zobaczyć panoramę Edynburga i Zamek. Następnie udaliśmy się zobaczyć Szkocki Parlament, który okazał się bryłą szkaradną, po drodze kupiliśmy ostatnie prezenty. Niesamowicie głodni musieliśmy zjeść w McDonald’s, jak się okazało Fast-foody to najtańsza możliwość zjedzenia obiadu. Rzeczą niespotykaną, była możliwość samoobsługi względem napoi. Po niesamowicie wielkiej porcji ruszyliśmy zobaczyć ostatnią pozycję na naszej trasie wycieczki Muzeum Sztuki Współczesnej. Samo wnętrze nie robiło takiego wrażenia, jak park wokół i niesamowita kompozycja sadzawki, nad którą odpoczęliśmy nieco. W samym muzeum widzieliśmy obrazy Picassa, Daliego, i Warhola. Po powrocie do mieszkania spakowaliśmy się i ruszyliśmy do miasta, gdyż umówiliśmy się na spotkanie z Wujciem. Takim sposobem zobaczyliśmy się z nim, opowiedziała nam jak u niego wyglądały ostatnie dwa tygodnie i odprowadził nas na przystanek, z którego odjeżdżał autobus na lotnisko. Bardzo szybko dostaliśmy się na lotnisko, byliśmy przed 24. Jednocześnie nie byliśmy sami, jeśli chodziło o nocleg w oczekiwaniu na samolot. Wielu Polaków przybyło jeszcze przed nami i wspólnie spaliśmy na ławkach. Rankiem umyliśmy i rozpoczęliśmy odprawę. Lot był nieco opóźniony ale byliśmy na czas. Sam lot był bardzo nudny i długo czekałam na lądowanie. Kiedy pilot oznajmił, że za pół godziny będziemy w Katowicach byłam wniebowzięta. Niestety pogoda była okropna, padało i do ostatniej chwili nie było widać pasa. Na lotnisku czekaliśmy na bagaże i na rodziców, którzy wytęsknieni oczekiwali nas.

Wyprawę zaliczyliśmy do udanych, w sensie finansowym i turystycznym.

 

 

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *