Filipiny 2024 – Dalawa
Wtorek 18 czerwca 2024 – El Nido
Dzisiaj pobudka stosunkowo wcześnie, bo o 8 rano, szybkie zebranie się i w cudownie smażącym słoneczku idziemy do centrum na śniadanie. Miny Maksa i Lili, bezcenne – a to był tylko 20 minutowy spacer z plecakami. Zasiadamy w restauracyjce, gdzie można zamówić i kontynentalne śniadanie i lokalną ryżową opcję. Nie spiesząc się, w oczekiwaniu na busa, który nas odbierze z obecnej miejscówki, mentalnie przygotowujemy się na podróż do El Nido, 5 godzinnym vankiem. Kierowca ma małą obsuwę, ale po zapakowaniu nas i bagaży, wracamy do bazy i tam czekamy na resztę pasażerów. Podświadomie liczymy, że busik nie będzie pełen, bo siedziska są projektowane dla Filipińczyków – mega małe jeśli porównać z europejskimi standardami. Niestety mamy komplet, które w drodze na postojach wymienia się, cześć wysiada, dosiadają się kolejni i tak droga do El Nido trwa w najlepsze.
Droga prowadzi prze bezkresy zieleni więc bardzo fajnie się to ogląda. Dopada nas zlewa, która tworzy ogromniaste kałuże, ale kierowca raczej nie podnosi nogi z pedału gazu. Droga to prawdziwa autostrada z 3ma pasami w każdą stronę. Co prawda takie odcinki to czasem tylko 100m, ale są. Nie jest to przejażdżka do polecenia – długo i ciasno, ale jakoś przemieścić się musieliśmy.
Zatrzymujemy kierowcę tuż obok naszego hotelu, który nie jest w centrum El Nido i idziemy się zameldować i zostawić bagaże. Chwilkę później wychodzimy na drogę i łapiemy trycykla do miasta, bo musimy wymienić gotówkę, a później błądzimy po centrum. Pierwsze spostrzeżenia to zdecydowanie bardziej turystyczna miejscowość, więcej białych, sklepików i restauracji nastawionych na krótki pobyt tutaj, fancy hoteli i hippi kawiarenek. Jest jeszcze wczesna godzina więc mało ludzi zasiada do kolacji, trudno nam jest ocenić, gdzie dobrze zjeść. Wacek kieruje się do Portos Fiesta i tam zamawiamy dania lokalne – kare-kare, sizzling pork, kurczak i ryż. Dwa pierwsze dania zdecydowanie do powtórzenia, kurczak niczym nie odstawał od każdych innych. Z pełnymi brzuchami kupujemy jeszcze mango, napoje i piechotką wracamy do hotelu. Jutro obiecany odpoczynek na plaży.
Środa 19 czerwca 2024 – El Nido
Wacek miał się obudzić sam o 9 (owszem obudziłem się, ale o 5tej i zasnąłem znów o 7mej), wyszło, że jak spojrzałam na zegarek była 9.22, a śniadanie serwują do 10. Tak więc w lekkim pośpiechu i niezadowoleniu najmłodszych dostaliśmy ryżowe specjały. Szybkie pakowanko, jak się później okazuje zbyt szybkie, łapiemy na drodze trycykla i lecimy na Vanilla Beach. Wejście na plażę wygląda bardzo stylowo, idzie się około 30 metrów wzdłuż budynków, które mają tworzyć promenadę sklepików i restauracji, szkopuł w tym, że większość nie jest otwarta lub wręcz nie zajmowana.
Wchodzimy na bardzo ładną plażę, z małą ilością ludzi, znajdujemy spot z cieniem i już jesteśmy w wodzie, która jest po prostu ciepła. Maks po zobaczeniu znaku „beware jellyfish” nie decyduje się na kąpiele. Woda jest przejrzysta i przyjemna, spędzamy czas relaksując się, tak jak obiecane. W południe na horyzoncie pojawiają się złowrogie chmury i rozbłyski błyskawic. Nagle przychodzi nawałnica, szybko uciekamy pod budkę ratownika, chowając co ważniejszy dobytek. Maks z Lilą, natomiast, mają najlepszą frajdę biegając po deszczu, kopiąc tunele, wygrzebując podmyte kraby z piasku. Po 20 minutach ulewy potoki wzbierają i zaczynają porządnie podmywać piasek, liczymy na to, że to tylko przelotny deszcz. W końcu na horyzoncie przejaśnia się i możemy znowu cieszyć się słoneczkiem. Dzieci zajęte wykopywaniem ślimaków i skorupiaków morskich, zostawiamy a sami idziemy na spacer wzdłuż plaży, na której tylko słychać odgłosy natury.
Dzisiaj lunch w McDo, więc zadowolenie pada na twarze naszych dziatw, które same sobie ogarniają zamówienie. Podejmujemy decyzję, że zamiast wracać do hotelu i później przyjechać na zachód słońca zostaniemy na plaży do wieczora. Poza tym, na plaży towarzyszą nam lokalne psy. Nie wiedzieć czemu, upatrzyły sobie nas i śpią niemal na naszych kocach lub w dziurach, które Wacek wykopuje sobie na nogi. Zakładamy, że to Gizmo myśli o nas. Koniec końców, niestety chmury zasłaniają cały wieczorny horyzont i pomimo licznie przybywających osobników ludzkich, z pięknego zachodu nici. Bierzemy trycykla i jedziemy do centrum na mango i awokado shake, lechona na wynos dla Maksa i piwko-paliwko dla Wacława. Mango i awokado, przepyszne, jak do tej pory chyba pijemy codziennie. Wracamy do hotelu, teraz czas wolny, tradycyjne jedzenie mango i wstępne pakowanie na jutrzejszy skok do Coron.
Czwartek 20 czerwca 2024 – Coron
Dzień wcześniej napalam się trochę na wizję zdobycia skały Taraw górującej nad miasteczkiem. Po skontaktowaniu się z przewodnikiem, dowiaduje się, że wyjście na wschód słońca rozpoczyna się o 4tej rano. Skutecznie odstrasza to resztę rodziny, więc z planami zostaje sam.
Pobudka o 3:15 bo jeszcze muszę dotrzeć w umówiony punkt. Na dworze lekka mżawka, więc pakuje kurtkę i piszę do przewodnika by upewnić się, że idziemy. Odpowiedzi brak, ale ruszam w drogę. Na ulicy pustki, szans na złapanie trycykla zero. Tak przypuszczałem – 30min spacerku dobrze robi żeby się obudzić. Mimo nocy ciepło i wilgotno, więc wszystko na mnie już wisi mokre. Czekam w umówionym miejscu sam, wydaje się, że nikt inny się nie skusił. Piszę znów do przewodnika by ostatecznie 20min później dowiedzieć się, że… wycieczka odwołana! Argh! Miasteczko bardziej żywe, po 4tej wszystko się budzi, więc w tę stronę bez problemu łapie trycykla i po 10min jestem znów w pokoju. Co za ‘przygoda’…
Na tarasie świeci słonko więc, niespiesznie zjadamy śniadanie. Zbieramy nasze bambetle, wychodzimy na główną drogę i już w dwóch trycyklach mkniemy do portu. Kierowcy wyrzucają nas tuż przed centrum, bo niby nie można wjeżdżać i kawałek musimy podejść. Na wejściu dowiadujemy się, że trzeba wrócić do budki Montenegro i tam odebrać wcześniej kupione bilety online. Następnie opłata terminalna 20 peso od osoby, przechodzimy przez bramki, security – bagaże przepuszczone przez skaner, podchodzimy do łodzi, oddajemy bagaże do luku, obsługa nas ostrzega, że na pokładzie jest bardzo zimno, więc bierzemy ręczniki na wszelki wypadek. Zasiadamy na swoich fotelach, 45 minut przed wypłynięciem i czekamy. Ruszamy w miarę o czasie; mijamy wyspy, deszcz przelotny; i 3,5h później dopływamy.
Docieramy około godziny 16. Po odebraniu bagaży i w drodze do wyjścia mijamy budkę, gdzie należy uiścić opłatę „Coron enviromental fee” 200 peso od osoby. W planie mamy w pierwsze kolejności oddać pranie, więc idziemy wzdłuż głównej drogi i w pierwszym możliwym miejscu ważą nasze brudy. 10 kg load kosztuje 300 peso plus 50 peso za dowóz do hotelu. Idziemy dalej główną drogę w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia i po 20 minutowym spacerze pada na McDo. Zrzucamy plecaki, zamawiamy i w chłodnym pomieszczeniu pałaszujemy późny lunch. Do hotelu zostało niecałe 5 min piechotą, więc nawet już nie myślimy o transporcie tylko zasuwamy. Otrzymujemy klucze do hotelu, szybkie rozlokowanie, przebranie i Lila z Maksem już się chlupią w basenie z Wackiem. Wieczorem próbujemy lokalnej jadłodajni/sieciówki Andok’s, gdzie serwują różne specjały – kurczak smażony, szaszłyki i warzywa. Wszystko w smaku w porządku, ale drugi raz raczej nie skorzystamy. Wracamy do hotelu – czas odpoczynku!
Piątek 21 czerwca 2024 – Coron – Marcilla Beach
Zbiórka o 9 w lobby na śniadanie, a później plan wypożyczenia skuterów i objechania 3 miejsc. Cena za skutera medium 600 peso na 12h. Wskakujemy po instrukcji obsługi i zostajemy bacznie obserwowani podczas odjazdu przez obsługę. Musimy w mieście jeszcze zatankować i już lecimy na pierwszy stop Marcilla Beach.
Pierwszy odcinek drogi jest w miarę ok, betonowa droga. Po paru kilometrach przeistacza się w jakieś takie żwirowisko, raz w górę raz w dół. I tak jedziemy około 90 minut z przerażeniem w oczach i zaciśniętych na hamulcach obu dłoniach, z nadzieją dotarcia w jednym kawałku; poprzez rzekę, mostki pozarywane i błocisko, o zarwanych drogach nie wspominając. Zatrzymujemy się w wiosce przed plażą i kupujemy napoje, w które nie zaopatrzyliśmy się w mieście. O dziwo ceny w ogóle nie wygórowane, a wszystko dostępne i schłodzone. Plaża jest trudno dostępna, zdecydowanie nie do pokonania przez auto.
Na wejściu spotykamy strażników, gdzie wpisujemy się do księgi odwiedzających plus datki według uznania. Na plaży spotykamy jedynie lokalne dzieciaki, które spędzają wolny czas. Popływać raczej ciężko, bo bardzo płytko, ale piękna natura dookoła i kolor wody nadrabiają. Maks z Lilą nawiązują kontakty towarzyskie z tubylcami. My spędzamy czas oglądając muszelki, brodząc w wodzie i pstrykając fotki. Po godzinie czasu na horyzoncie zauważamy złowrogie chmury, więc pakujemy się z powrotem na skutery.
Następny cel potwierdzam u Wacława – czy droga będzie bardziej cywilizowana, bo nie wiem, czy nerwowo dam radę. Okazuje się, że tak – droga w skali trudności tylko ‘hard’. Mijamy chacinki, spotykamy nawet małpę, świnie, prosiaki, kury oraz całe mnóstwo przydomowego zwierzyńca; lokalne dzieciaki machają i pozdrawiają z uśmiechami na twarzy. Kolejny punkt programu to 7falls – wodospad, ale po dojechaniu odbijamy się od bramki z kłódką.
No to jedziemy do hotelu, jak to ja, w trasie wpada mi w kask ptak, głowa odskakuje ale brak większych obrażeń. Jak do tej pory pogoda nas nie dopadła, pokropywało przez całą drogę, ale dosłownie kapało. 15 minut przez hotelem dopadła nas zlewa i tak 3 razy zatrzymywaliśmy się by przeczekać największe zlewy. Przemoknięci za cel obraliśmy restaurację Lobster King i tam zjedzenie obiadokolacji. Szkoda czasu na hotel i przebieranie. Dzisiaj na bogato – świeże ryby wybrana z wystawki, zupa z homara, kałamarnica, krewetki, do tego owocowe koktajle. Wszystko bardzo smaczne i godziwe porcje, ale trzeba przyznać, że zdecydowanie drożej niż w poprzednich miejscach, gdzie płaciliśmy max 1500peso. Tutaj całość około 3000 peso – 45 eur.
Z pełnymi bebolami zrobiliśmy zakupy i czas na odpoczynek, a raczej obiecany basen, gdzie Lila i Maks z dzieciakami z hotelu dobrze się dogadują i bawią. My natomiast zastanawiamy się jak spędzić 2 kolejne dni w Coron. Pogoda ma być bardzo podobna, a więc przelotne ulewy. Odkładamy Island hopping na niedzielę, a jutro będzie zwiedzanie miasteczka z buta i próba wejścia na Mount Tapyas.
Sobota 22 czerwca 2024 – Coron
Leniwy dzień rozpoczynamy od śniadania i spokojnego spacerku w stronę miasta, zaczyna pokapywać więc zatrzymujemy się na kawę i siadając na krzesełkach przed, obserwujemy życie toczące się w tym spokojnym miasteczku. Kawa mocna, właścicielka wychodzi ze sklepiku i opowiada nam trochę ze swojego życia, a trochę rekomendacji, gdzie zjeść i co robić.
Żegnamy się obiecując rekomendacje kawiarni i idziemy w stronę portu i marketu lokalnego, gdzie nic nie wygląda turystycznie, a raczej przedstawia normalne życie mieszkańców wyspy. Można kupić wszystko: ryby, owoce morza, mięso, warzywa, owoce, supermarket składający się z pomniejszych rodzinnych biznesów. Na straganie prosimy o „baku” – sok z zielonego kokosa, tylko 35 peso a w środku chyba z litr napoju. Smaczne, bo znacznie mniej mdłe niż normalny sok z kokosa. Wracamy na główną ulicę i błądzimy bezcelowo oglądając codzienność mieszkańców. Wyspa słynie z lokalnych upraw nerkowców więc zaopatrzamy się w 500g (400 peso) orzechów, by sprawdzić czy w smaku różnią się od tych ze sklepu. W planie była też fabryka nerkowców, ale zrezygnowaliśmy z pomysłu, bo nie doczytaliśmy, czy można ją rzeczywiście zwiedzić.
Powoli wracamy do hotelu, obiecany czas wolny nad basenem przed wieczorną wspinaczkę na Mount Tapyas. Dzieciaki z Wackiem taplają się w wodzie, ja natomiast próbuje lokalnych owoców – cotton fruit, który po rozkrojeniu przypomina mangostan, ale ciężko wyjeść miąższ.
Dochodzi godzina 17ta, więc musimy powoli zacząć zbiórkę, gdyż planujemy zobaczyć zachód słońca z góry o 18:26. Google maps pokazuje, że z naszego hotelu jest to spacer około 30 minut. Szczerze nie wiem ile mi to zajęło bo pokonanie 721 stopni przy takiej wilgotności jest wyzwaniem. Udaje nam się wejść przed zachodem, ale nie jest on spektakularny, gdyż chmury spowijają horyzont. Maks robi kilka przelotów dronem, a po zachodzie czekamy na oświetlenie napisu.
Schodzimy na dół już przy totalnej ciemnicy i idziemy do polecanej przed właścicielkę kawiarni restauracji. Dzisiaj dzień homara, więc zamawiam jednego, Wacek krewetki, Maks sizzling owoce morza, Lila sizzling macki, do tego fura ryżu i warzywa z czosnkiem „kongkang”. Najadamy się po korek. W tym czasie zaczyna naprawdę padać i nie zamierza przestawać. Mając kawałek do hotelu, widząc ulewny deszcz decydujemy się na trycykla i po chwili już jesteśmy na miejscu. Dzieciaki zostawiamy z wiadomością, że jutro musimy wstać o 7.30 bo odbierają nas na „Island hopping” o 8.
Niedziela 23 czerwca 2024 – Coron – Island Hopping
Po 6 rano przychodzi do nas Lila, że czuje się fatalnie i wszystkie macki, które skonsumowała dnia poprzedniego niestety wróciły tą samą drogą. Wstajemy wcześniej niż planowane, herbata i węgiel zapodany. Po tak obfitej kolacji nie zjadamy pełnego śniadania. Trycykl podjeżdża i zabiera nas do portu. Co do wycieczek „Island hopping” panuje tu samowolka, jeśli chodzi o ceny, więc dobrze rozejrzeć się za tańszą opcją, przy takiej samej liście atrakcji. Wybieramy ultimate Island hopping w cenie 1200 peso od głowy (CYC beach, rafa koralowa, lunch, wrak statku, Barakuda lake (nie była w cenie więc dopłacamy 200 peso od osoby na miejscu), Kayangan Lake, Twin Lagoon).
Oczywiście po dowozie do portu, czekamy, na wszystkich uczestników, później na wejście na łódkę, na łódce też czekamy, nie wiadomo na co. W tym czasie już 3 razy słyszeliśmy, że nas nikt nie zmusza, ale jeśli chcemy można kajaki wypożyczyć w cenie 1000/1500 peso, bo tylko w porcie można to zrobić. Wszystko odbywa się w piekącym słońcu, plus Lila ledwo żywa słania się co chwilkę – to będzie ciekawy dzień. W końcu wypływamy! A jednak nie, tylko dobijamy kawałek dalej, żeby jednak kolejna osoba zareklamowała nam kajaki. Oczywiście po całym, „nie zmuszamy nikogo” po raz czwarty, kilka osób się decyduje, więc teraz czekamy, aż zapakują sprzęt na pokład.
I tak około 10tej w końcu wypływamy do pierwszego celu, czyli CYC Island – malowniczo położonej plaży, na maleńkiej wysepce, gdzie mamy około 40 minut na popływanie w cudownie ciepłym morzu. Nie ma tu rafy, ale przy korzeniach drzew namorzynowych można oglądać kolorowe rybki. Maks robi mały przelot dronem i po chwili ruszamy do kolejnego miejsca.
Zatrzymujemy się przy rafie koralowej, gdzie mamy dłuższą chwilę na pooglądanie morskich cudów natury. Ten punkt był w poglądzie całościowym najlepszy, zaraz przy rafie ulokowana jest chatka na wodzie i tam serwują nam lunch, a dopiero 12ta. W menu ryba, krewetki, warzywa, makaron, ryż, skrzydełka i napoje. Zjadamy stosunkowo mało, zaznajamiając się z białasami z wycieczki, koleś z Kanady i laska z Holandii, wymieniamy poglądy na temat podróży i miejsc.
Dosłownie 100 metrów dalej jest wrak statku, więc łódź nas podrzuca bliżej i płyniemy oglądając ledwo widoczny dziób japońskiego zatopieńca, za to pływając niedaleko łodzi można obejrzeć mnóstwo kolorowych rybek i zdecydowanie jest to bardziej interesujące.
Kolejny stop to Baracuda Lake (70% wody słodkiej, 30% morskiej). Ta atrakcja nie była w cenie, więc dopłacamy 200 peso od osoby i możemy wejść, po stronnym schodkach, zamocowanych do skały na słowo honoru, zabezpieczonych oponami – przeciwpoślizgowy patent. Niestety wymóg tego miejsca nakazuje mieć podczas pływania kamizelki. Woda bardzo przyjemna, można oglądać pionowe skały bez końca w głębi jeziora. Zdecydowanie zachmurzone niebo nie pomagało więc mało widać, ale można zobaczyć ryby i krewetki. Kończymy pluskanie, Maks jeszcze chciał zrobić kilka ujęć dronem, a kolega z Kanady też ma podobnego więc wspólnie rozkminiają plan, bo nie można latać dronem nad jeziorem, ale jeśli wyleci się ze strony morza to można wlecieć nad rozlewisko jeziora – gdzie logika?
Łódka rusza dalej i zawijamy do portu, żeby wspiąć się po schodach do Kayangan Lake. Lila niestety bardzo źle się poczuła, więc zostaje z nią, żeby mogła odpocząć. Po szybkim spsikaniu na komary, chłopaki ruszają na wycieczkę ze wszystkimi. Za chwilkę wracają wszyscy inni, bo komary zaatakowały ze wszystkich stron, więc użyczam naszego specyfiku. Czekamy na Wacka i Maksa w łódce, Lila dostaję kolejny paracetamol. Chłopaki wracają trochę szybciej niesieni potrzebą skorzystania z ustępu.
Wszyscy wracają i łódź dowozi nas do Twin Lagoon. I teraz moja uwaga – piękno tego miejsca można obserwować z lotu ptaka, ale ciężko docenić to, kiedy się pływa lub przepływa kajakiem. Jest tu bardzo głęboko więc widać ciemną wodę i nicość. Mamy godzinkę na pływanie i możliwość eksploracji drugiej laguny po przekroczeniu małej jaskini pomiędzy dwoma zatokami. Lila z Wackiem pływają, a Maks oblatuje miejscówkę dronem.
Wracamy do portu, słoneczko powoli chyli się ku zachodowi więc można cieszyć się ostatnimi promieniami tego dnia. W porcie małe zamieszanie z naszym transportem do hotelu Po kilku nerwowych wymianach zdań, trycykl zabiera nas do miejsca odpoczynku. Lila zdecydowanie czuje się gorzej więc, zostawiamy ją w pokoju, a w trójkę idziemy do Lobster Kinga, gdzie liczymy na dobre jedzenie. Dzisiaj miejsce tętni życiem, muzyka na żywo i mnóstwo ludzi. Zamawiamy krewetki w tempurze, curry z kurczakiem, krewetki z czosnkiem, ryż i warzywa. Dzisiaj zdecydowanie dłużej czekamy na jedzenie, ale wszystko jest mega smaczne. Spacerkiem wracamy do domu, z postojem w aptece po leki dla Lili i w sklepie, po snacki na drogę. Lilę zastajemy z gorączką w pokoju, dostaje swoje leki, a my zaczynamy pakowanie bagaży. Jutro pobudka o 6tej, lot do Cebu.