Filipiny 2024 – Isa
Czwartek 13 czerwca 2024 – Piątek 14 czerwiec 2024 – ORK – LHR – IST – MNL
W tym roku nasze wakacje to wyprawa na Filipiny. Ruszamy z lotniska Cork, z hopem w Londynie, tam tylko 4 godzinny layover i następny stop w Istambule. Po wejściu na pokład Turkish Airlines, z samolotem są problemy techniczne i zostajemy odstawieni na pas maintenance, gdzie kisimy się kolejne 2 godziny. Robi się nerwowo, ludzie zaczynają wyżywać się na obsłudze, bo dalej nic nie wiadomo. W Istambule mieliśmy 4 godziny czekania więc póki co mamy jeszcze zapas, ale kolejna godzina może okazać się kluczowa. Całe szczęście kapitan powiadomił nas, że za chwilę wystartujemy więc raczej zdążymy na ostatni skok do Manili. Lot przebiega bardzo spokojnie, to tylko 3 godziny. Po wyjściu kierujemy się linią transferów i mamy jeszcze godzinę do kolejnej odprawy. Tutaj pasażerowie zdecydowanie wracają do ojczyzny i białasów jest minimum. Nasz lot ma trwać 11 godzin więc długi skok. Dzieciaki odpadają dosyć szybko i tak bez większych rewelacji dolatujemy do Manili na godzinę 7 wieczorem.
Odbieramy bagaże, a w hali przylotów czeka na nas Shin, koleżanka z pracy. Zabiera nas swoim olbrzymim autem do apartamentu, a chwilę później zasiadamy razem na ulicy na jedzonku. Jest to lokalna potrawka (pares) z wołowiną, podana z ryżem lub zupa z nudlami. Na deser podane są lody mango i awokado. Mile spędzamy czas po czym, żegnamy się pod wejściem, a sami zdecydowanie postaramy się zasnąć przed jutrzejszą wycieczką do Tagaytay.
Sobota 15 czerwca 2024 – Manila – Tagaytay
Noc przesypiamy dopuszczająco, z kilkoma pobudkami dzieci, które dosypiają nad samym rankiem. Śniadanie ogarniamy w sieciówce ChowKing, gdzie podają lokalne specjały. Pada na smażony ryż, z jajkiem i 4 pierożkami oraz słodko kwaśne mięsko, do tego zimne napoje. Chwilę później wymiana gotówki i już wskakujemy do auta Shin. Wczoraj mieliśmy namiastkę korków, ale dzisiaj to już jest prawdziwe doświadczenie mieszkania w metropolii; 60 km zajęło nam ponad 2 godziny kulania się po autostradach i z tego co opowiada Shin to całkiem normalne.
Do Tagaytay wybraliśmy się ze względu na piękne jezioro Taal i aktywny wulkan o tej samej nazwie. Niestety wycieczki na sam wulkan zostały wstrzymane jakiś czas temu ze względu na jego aktywność. Zatrzymaliśmy się w Lawa Cafe, skąd rozciąga się widok na jezioro i wulkan, napiliśmy się bardzo dobrej kawy po czym pojechaliśmy do Taygaytay Picnic Grove (wejściówka 75php od osoby plus 50php auto); jest to miejsce do którego tłumnie ciągną tłumy Filipińczyków, gdzie w parku można sobie odpocząć z rodziną, zjeść lunch i podziwiać widoki. Oczywiście są też różne atrakcje, jak zipline, młyńskie koło, przejażdżka na koniach, budki z plastikiem itd. Kusimy się na kupno klik-kloka a tutaj „lato-lato”, więc Lila ma zajęcie opanowania tej zabawki. Spacerujemy po parku po czym decydujemy się na lunch w miejscu wcześniej widzianym na vlogu. Docieramy do restauracji LZM Restuarant, w której zamawiamy „bangus” narodowa ryba Filipin smażona, do tego „bulalo” rosół z wołowiną i warzywami, „chicharon bulaklak” smażone jelita, które mylnie wzięliśmy za grzyby, do tego sowita porcja ryżu. Wszystko było bardzo smaczne, a Shin pokazywała nam co z czym jeść i jak.
Wspomnieć trzeba, że od Lawa Cafe aż do apartamentu w Manila, Shin dała prowadzić Wackowi, który odnalazł się bezproblemowo na drogach, gdzie pasy są płynne. Wracaliśmy do apartamentu również około 2-óch godzin, pożegnaliśmy z nadzieją ponownego zobaczenia w drodze powrotnej 1-szego lipca i wróciliśmy do apartamentu.
Po chwili przerwy zdecydowaliśmy się wybrać do Chinatown, najstarszego na świecie. Spacerek około 30 minut, niespecjalnie spodobał się młodszemu towarzystwu, cóż! Co niestety uderzyło nas bardzo to mnóstwo bezdomnych, śpiących wszędzie, mnóstwo psów i kotów, oczywiście porównywaliśmy z Wietnamem.
Mijamy Jones Bridge, który wieczorem wygląda zjawiskowo i bramę do Chinatown. Ulica wjazdowa zdecydowanie podkreśla, gdzie jesteśmy, pełna smoków i czerwonych latarni. Z każdym krokiem jednak środowisko nas otaczające zaczyna przypominać slumsy i mamy wątpliwości co dalej. Ostatecznie jednak decydujemy się na dalszy marsz do Tutuban Night Market. Wejście jest tylko po przejściu bramki bezpieczeństwa, po jednej stronie widać cześć jadalnianą a dalej typowy bazarowy towar. Spacerujemy i oglądamy spektakl barw oraz scen dantejskich, wykonywania tatuażu pomiędzy straganami, z bólem na twarzy, ale tylko po odejściu tatuatora.
Wracamy do jadalni, gdy w momencie zaczyna lać, chowamy się i zamawiamy grillowanego kurczaka i boczek z nielimitowanym ryżem, tylko 99php. Po chwili deszcz zmienia się w mżawkę i deserowo wybieramy shake z mango. Warto było, bo bardzo smaczna kombinacja mango, lodu, tapioki i jakiejś posypki. Decydujemy się wziąć tuk-tuka do domu, i gdy tylko załadowani i gotowi do drogi, kierowca spryskuje zasłonki środkiem zapachowym i prujemy do domu. Fajne doświadczenie i szybko na miejscu. Kładziemy się spać relatywnie późno, jutro czeka nas przemieszczenie.
Niedziela 16 czerwca 2024 – Manila – Puerto Princesa
Wstajemy wcześnie, bo tuż przed 8. Od 6 rano w parku zbierają się tłumy modlitewne, które trąbią dookoła o swojej obecności. Niestety dzieci stawiają opór, więc z Wackiem wychodzimy na kawę sami. Trafiamy do Starbucksa, który o dziwo nie jest tak drogi jak w Europie i po kawie z ciastkiem wracamy do apartamentu, gdzie nasze dziatwy już czekają, żeby iść na śniadanie. Trafiamy do ChowKinga i tam pożerają dość obfite dania.
Następnie kierujemy się do Parku Rizal. Tam obchodzimy sporo zielonej części miasta, gdzie miejscowi wypoczywają w niedzielę z rodzinami, by ostatecznie udać się do starego miasta „Intermuros”. Jest to stara hiszpańska zabudowa z czasów kolonialnych, ale szczerze spodziewaliśmy się rzeczywiście bardziej uwydatnionego stylu konkwistadorów, a dostaliśmy, przekształcone, zmodyfikowane budynki. Szczerze rozczarowuje stare miasto i z naszej perspektywy nie warto poświęcać tu dużo czasu. Zabrakło nam czasu na Fort Santiago, bo musieliśmy wracać, żeby wycheckować się z apartamentu. Odebraliśmy bagaże i przenieśliśmy się na 8-sme piętro z basenem, gdzie Maks z Lilą mogli sobie poszaleć, by później przenieść się do pokoju gier i tam zdrzemnąć się przed podróżą.
Wacek zamówił graba i dotarliśmy na lotnisko o 16, szybka odprawa bagaży, i idziemy do Jollibee (filipińska wersja McDonald’s) na lunch; taka mieszanka burgerów, kurczaka z KFC i zamiast frytek – ryż. Przechodzimy bezboleśnie przez bramki i czekamy na nasz samolot do Puerto Princesa. Z małym opóźnieniem wsiadamy do samolotu, gdzie klimatyzacja dymi jak na dyskotece – efekty specjalne i startujemy.
Lot trwał niecałą godzinkę, odbieramy bagaż po czym negocjując cenę między pojazdami przed lotniskiem, dosiadamy sławetne na całe Filipiny trycykla. Kierowca stwierdza, że pomimo moich obaw to jest „strong machine” i dowozi nas do hotelu nie gubiąc żadnego bagażu. Udało nam się przed 22, więc recepcja jeszcze działa i dostajemy klucze bez dodatkowych opłat. Próbujemy szczęścia w mieście coś zjeść, dzieciaki wygłodzone decydują się na gotowe produkty z garkuchni, ja wybieram rosołek (na kształt pho) w nieco bardziej prestiżowym przybytku. Trzeba nam iść spać, bo jutro o 7 musimy być gotowi na wycieczkę.
Poniedziałek 17 czerwca 2024 – Puerto Princesa – Sabang (Underground River)
Wstajemy sprawnie i tuż przed 7 przyjeżdża van. Do godziny 8.45 jeździ i bardziej bądź mniej sukcesywnie zbiera innych pasażerów, jest nas w sumie 10 osób. Prze 1,5 godziny jedziemy do Sabang, skąd ma odbyć się wycieczka Underground River, jeden z 7-miu cudów świata Matki Natury. Zjadamy śniadanie, ciasto z mango, popijając sokiem z mango i czekamy na numerek dla naszego tripa. Po chwili wsiadamy do pierwszej łódki, która z przystani zabrała nas do Parku Narodowego, niecałe 20 minut i lądujemy na plaży, gdzie czekają na nas wredne małpy. Zostajemy doposażeni w kaski i chwilę później już wsiadamy do nisko zanurzonej łódki wiosłowej.
Wdzieramy się w głąb jaskini witani krzykiem nietoperzy. Poza tym dźwiękiem jednak cisza panuje i jest to miła odmiana do tak wielu miejsc na świecie. W uchu po angielsku nadaje lektor opowiadając o wszystkim co widzimy, a jest co oglądać. Nie ma wątpliwości, że jest to 7my cud natury. Mijamy długie tunele, wielkie galerie (Katedra) i obserwujemy/wyobrażamy sobie to co inni dostrzegli w niesamowitych formacjach skalnych. Chciałoby się płynąć jeszcze dalej, lecz niestety dla turystów szlak kończy się po niecałych 2km.
Droga powrotna do Puerto Princesa mija spokojnie, a my nadrabiamy utracony sen. Zamiast do hotelu, prosimy o odstawienie nas pod centrum handlowym gdzie w końcu wypijamy kawkę (nie są tu zbytnio kawoszami, więc na dobrą kawkę trzeba sobie „zasłużyć”) i robimy małe zakupy. Stąd spacerkiem do hotelu na godzinkę przerwy i przegląd wyników syna w nauczaniu.
Nasz przewodnik dał nam cynk, że trwa festiwal Palawan – Baragatan. Spokojnie w zasięgu wieczornego spacerku, więc kierujemy tam kroki w celu zjedzenia czegoś i obserwacji wieczornego życia. Gotówka się kończy i okazuje się, że kantory wcześnie zamknięte, więc pozostaje nam wybranie gotówki z bankomatu. Musimy bardziej przygotować się na przyszłość. Poza tym jednak festiwal okazuje się całkiem fajny i dobrze zorganizowany. Dzieciaki zjadają wybrane potrawy, a my oglądamy różne stoiska i słuchamy przedstawień na stadionie.
Powrót do domu z zahaczeniem o jadłodajnie z boczusiem dla nas i dużego, zimnego piwka. Wieczór w podgrupach ze wstępnym pakowaniem i każdy w swoim tempie zasypia. Jutro znów skok.