Filipiny 2024 – Tatlo
Poniedziałek 24 czerwca 2024
Pobudka 6 rano, kierowca vana czeka już na nas w recepcji. Dzieciaki zabierają tosty ze sobą na drogę. Jedziemy około 25 minut vanem na bardzo małe lotnisko, wielkości większego dworca autobusowego, oddajemy bagaże, przechodzimy security. Pora na kawę. Siedzimy w kawiarence czekając na nasz lot mając sporo czasu, ale po półgodzince okazuje się, że nasz lot jest opóźniony – wyleciał z Cebu, ale zawrócił, więc stawiamy pytanie, czy polecimy dzisiaj. Jest dopiero 9 rano więc liczymy, że uda nam się przedostać jednak w dzisiejszych ramach czasowych.
Obserwujemy flight radar i pokazuje się informacja, że nasz lot z 8.55 ma odlecieć o 12.22, jest więc jakaś nadzieje. Cebu Pacific w związku z opóźnieniem rozdaje posiłki – ryż z kurczakiem bądź wieprzowiną – miły gest. Po odsiedzianym czasie, witamy samolot z Cebu z uśmiechem i po chwili ładujemy się na pokład niewielkiej maszyny latającej. Szybkie kołowanie i start, niestety klimatyzacja nie daje rady i cała podróż odbywa się w lepiącym ciepełku. Obsługa urozmaiciła lot grą, kto pierwszy pokaże wspomniany przedmiot otrzymuje, nie lada, plastikową saszetkę – szaleństwo. Maksowi udaje się wygrać więc bonus dnia! Lila zmęczona po dniu wczorajszym przesypia cały lot.
Godzinna podróż mija szybko i po lądowaniu na bardzo turystycznym lotnisku, zabiera nas autobus do hali przylotów, gdzie odbieramy bagaże, a Wacek zamawia Grab-a – tutaj w mieście funkcjonuje bez zarzutów. Po chwili mkniemy ulicami bardzo dużego, nowoczesnego miasta do naszego hotelu. 20 minut pozwala obejrzeć co nieco i co dziwne tutaj domostwa są otoczone drutem kolczastym, więc daje nam to do myślenia, z czym miasto ma obecne problemy. Bardzo szybko dostajemy klucze do apartamentu, zostawiamy bagaże i idziemy obejrzeć planowe miejsca. Czasu mamy zdecydowanie mniej niż początkowo planowaliśmy, ale jakoś spróbujemy ogarnąć. Z pozytywów istnieje tu komunikacja publiczna w postaci małych busików, które można łatwo znaleźć wyszukując trasę na googlemaps. Przystanek/droga przelotowa znajduje się bardzo niedaleko, wskakujemy i jedziemy na South Terminal Bus sprawdzić czy można kupić bilet do Moalboal na jutro. Pojazd, którym jedziemy jest klimatyzowany, a przejazd kosztuje tylko 18 peso i zatrzymuje się 5 minut piechotką od terminalu. Niestety spacerując, olbrzymie krople deszczu zaczynają spadać na ziemię zwiastując poważniejszą ulewę.
Z okienka dowiadujemy się, że biletu wcześniej nie można kupić tylko w ten sam dzień. Deszcz tylko wzmaga. Czekamy na przystanku by po 15 minutach przebiec do pobliskiego centrum handlowego, żeby czas wykorzystać na posiłek, skoro i tak nie możemy spacerować. Kończy się na Jollibee. W tym czasie deszcz już tylko pokapuje więc ruszamy w stronę Krzyża Magellana, który został postawiony tu przez portugalskich i hiszpańskich kolonizatorów w 1521 roku, oczywiście obecny krzyż nie jest tym oryginalnym, ale symbolizuję wydarzenia z XVIw. Niedaleko krzyża znajduje się Fort San Pedro, więc kierujemy się w jego stronę. Zbliża się godzina 18ta i niestety miejsce już nie obsługuje turystów, szkoda.
Mam ochotę wrócić na chiński nocny market, który mijaliśmy, bo skalą przypomina te z Wietnamu, z mnóstwem kolorowych owoców i warzyw, których nie spotkaliśmy w filipińskich daniach – co oni z nimi robią?
Deszcz wraca, nie dane nam jest obejrzenie wszystkich uliczek, więc kryjemy się w zamkniętym straganie, planując co dalej. Prognoza pogody nie wygląda obiecująco, więc łapiemy busika i jedziemy do polecanej wszędzie knajpki House of Lechon. Docieramy grubo po 19tej, dostajemy numer i czekamy w długiej kolejce na swój stolik. Po około 15 minutach zasiadamy, wita nas z uśmiechem obsługa i zmawiamy kilka małych dań. Chciałam spróbować filipińskiej wersji ceviche – kliniwan, squid balls i oczywiście smażona świnka. Surowe owoce morza marynowane w soku z kalamansi, occie, imbirze i chilli plus świeże mango; jest przepyszne, mięsko podane z sosem i chrupiącą skórką, też na wysokim poziomie. Dodatkowo zamawiamy sticky mango rice, i to jest też megapyszne. Wracamy piechotką do domu, użeramy się jeszcze z recepcją, bo w pokojach brakuje ręczników i idziemy spać -jutro o 8 kierujemy się na terminal.
*zdecydowanie widać w Cebu, że miasto nie nadąża z niekontrolowanym rozrostem tego tworu, mieszkańcy wioski przybywają za pracą i niekoniecznie potrafią zmienić swoje nawyki – przenieśli wieś do miasta, ze zwierzyńcem i zachowaniami. Przykładem jest kobieta kąpiąca się w wiaderku na ulicy, bo dom to zbita z desek chacinka, wody bieżącej brak.
Wtorek 25 czerwca 2024
Wychodzimy z hotelu po 8mej, idziemy do knajpki na śniadanie, gdzie obsługa chyba z 15 razy dziękuje, że ich odwiedziliśmy. Łapiemy busika, dojeżdżamy do skrzyżowania, wysiadamy i wskakujemy do następnego, a później ta sama 5 minutowa trasa na dworzec, Wacek kupuje bilety (209 peso od osoby Cebu-Moalboal) i idziemy do wskazanych bramek, gdzie po małych zamieszaniu wskazano nas właściwy pojazd. No to 3 godziny i będziemy na miejscu. Mamy klimatyzowany autobus, a podróż trwa spokojnie bo kierowca nie jedzie szaleńczo szybko, tym bardziej, że wydostanie się z miasta trwa ponad godzinę – standardowe korki. Przed podróżą kierowca odtwarza modlitwę, w której słuchamy by bezpiecznie dojechać do celu. Dodatkowo należy wspomnieć, że fotele w autobusie są zafoliowane, jakiś taki dziwny filipiński zwyczaj dłuższego użytkowania siedzisk.
Wacek dzisiaj ma o 15tej interview, więc staramy się dotrzeć do hotelu na 14tą. Wysiadamy w Moolaboal, w planie zakup jedzenia na wynos (cały kurczak i kawał boczku oraz ananas), trycykl i do hotelu. Na recepcji jesteśmy kilka minut po 14tej więc idealnie. Lila wskakuje do basenu, Maks zaszywa się z telefonem w pokoju, a Wacek przygotowuje się do interview. Hotel w którym się zatrzymaliśmy, ma chyba wszystko – widok na spokojną zatokę z zejściem do morza, basen, zadbany ogród, wielką salę na duże imprezy, plac zabaw, wiatę na jogę, parkiet, kajaki.
Po zakończonej rozmowie Wacka, wybieramy się na pływanie w morzu i tutaj zaskakuje nas, że można oglądać rafę koralową oraz, moje marzenie, ogromniaste rozgwiazdy, w kolorze szkarłatu, kremowy z brązowymi wypustkami, niebieskie. Dodatkowo sardynki, które zaczęły krążyć wokół nas – bosko. Zaskakujący okazał się odpływ, który zabrał całą wodę i tam, gdzie jeszcze przed chwilą pływaliśmy było już pusto.
Bierzemy prysznic i udajemy się do pobliskiej restauracji, tam smakujemy filipińskiego rumu, sizzlig wieprzowy, rybkę bangusa i warzywka – wszystko przyzwoicie smaczne i w bardzo rozsądnej cenie. Dzieci wracają do pokoju, a my spacerkiem docieramy do głownej drogi w celu zakupu piwka! Okazało się, że dzieci nie miały klucza więc czekali na nasz powrót, by wskoczyć do basenu. My idziemy na plażę pod hotelem, gdzie już woda całkowicie odpłynęła by zobaczyć co widać na morskim dnie, Wacek natomiast próbuje zrobić zdjęcie nieba nocą.
Środa 26 czerwca 2024
Zjadamy śniadanko po 9tej, odbieramy wypożyczone skutery i jedziemy do wodospadu Kawasan. Ale w pierwszej kolejności sprawunki – oddanie prania i wymiana kasy. No to lecimy. Droga super, nie jak w drodze na Marcilla Beach, mamy do przejechania około 20km, jakieś 30 minut. Dojeżdżając z każdej strony jesteśmy nawoływani przez oferty ‘canyoneering’. Firm i firemek tym się zajmujących jest całe mnóstwo. Zastanawialiśmy się nad faktycznie zrobieniem tego by wydaję się to świetną zabawą, ale czasowo nam to zbyt nie leży. Zostawiamy mopliki na parkingu przy głównej drodze. Trzeba jeszcze chwilkę podejść, dodając w kasie opłatę 200 peso od osoby i kroczymy dalej wzdłuż rzeki.
Dochodzimy do wodospadu. Należy założyć kamizelki, bo głębokość sięga 7m i widać, że spadająca woda ma tu niezłą siłę. Woda przy pierwszym zetknięciu jest lodowata, jak do tej pory najzimniejsze miejsce, w którym broczyliśmy. Dzieciaki znajdują sobie zabawę przy spadającej wodzie starając się utrzymać na linie by nie odpłynąć. My bujamy się i podziwiamy widoki. Między innymi wielkie stado nietoperzy które czymś spłoszone nagle zaczyna latać nam nad głowami by ostatecznie zawisnąć jak czarne gruszki na pobliskim drzewie. Ludzi całkiem sporo co trochę umniejsza doświadczenie, a przybywają z dwóch stron – tacy co tu dotarli jak my i tacy którzy kończą canyoneering i schodzą w dół.
Maks kręci parę fajnych ujęć dronem i już czas by się zbierać. Znowu robi się deszczowo, więc zawijamy do restauracji w centrum Maolboal na lunch. Jesteśmy bardzo wcześnie jak na ich standardy jedzeniowe, więc kuchnia dopiero odpala się na nasz widok. Pojedzeni dość smacznie szukamy jeszcze deseru – lody (oczywiście mango) i gofry (co oprócz kształtu z goframi niewiele mają wspólnego).
Ruszamy na zachodnie wybrzeże na White Beach. Najpierw mała opłata ‘environmental fee’ potem druga mała za parking i już wbijamy między domami/sklepikami na plażę. Mimo nazwy, spędzają tu czas głównie Filipińczycy a białasków jak my jest mało. Świetnie, bo oznacza to dużo bardziej naturalne i nie-turystyczne miejsce. Sama plaża naprawdę w porządku. Czysto, piasek jasny i nie za bardzo miałki, wejście do wody dogodne. Na piasku rozłożona siatka do siatkówki plażowej i ciągle ktoś gra. Zrzucamy bambetle. Dzieciaki zajmują się zasypywaniem siebie w piasku a my idziemy posnorklować. Okazuje się, że tu też blisko brzegu jest rafa koralowa i niesamowite podwodne widoki. Krążymy i pokazujemy sobie co lepsze. Wciągamy dzieciaki też do wody by sobie pooglądali. Bez nich wypływamy jeszcze raz i tu chyba najlepsze – Justyna pływa sobie z żółwiem. Ot tak, podpłynął blisko i chwilę pokręcił się w pobliżu. Niesamowite.
Zachodzi słońce, lokalsi rozkładają się na plaży, albo do jedzenia, albo do imprezowania, a my zwijamy się z powrotem bo jutro wczesny poranek.
Dzisiaj przeszło nam przez myśl, że do tej pory to najlepsza miejscówka i może warto zrezygnować z ostatniej wyspy Bohol i zostać tutaj? Z drugiej strony jest kilka rzeczy w planie i chcielibyśmy je również zaliczyć więc trzymamy się pierwotnego planu.
Czwartek 27 czerwca 2024
Pobudka 5 rano, szybkie pakownie i motorkami podjeżdżamy pod urząd miasta, parkujemy i czekamy na autobus do Bato, jest 5.40. Czekamy chwilkę, w tym czasie, lokalne biuro turystyczne czyt. Trójca lokalsów, próbuje nas przekonać na taksówkę, a że szybciej, a że taniej – tylko 400 peso od głowy. Oczywiście odmawiamy, bo zrobiliśmy rekonesans i wiemy, że koszt biletu to 150 peso (bus do Bato i przesiadka z Bato do Oslob). Nagabywani kilkukrotnie, przestajemy reagować na zaczepki po czym jedna kobiecina nam mówi, że ona czeka na autobus już od 5 i powinny jechać co półgodziny, niestety nic nie nadjeżdża a zrobiła się już 6.20. Po chwili zjawia się busik i wszyscy się pakują, a nam zaoferowano zniżkową taryfę do Oslob bezpośrednio, za jedyne 300 peso od osoby.
Zastanawiamy się co dalej robić, bo najpóźniej musimy dotrzeć do Oslob na 9tą, pod presją wsiadamy i zasuwamy. Oczywiście dojeżdżamy znacznie szybciej niż planowano, 8.30 zjawiamy się w kasie biletowej – najpierw pieczątka na rękę przy stoliku, następnie zakup biletu, 500 peso od osoby, a później weryfikacja i nadanie numerków 196W. Zostajemy poinformowani, że teraz należy sobie poczekać i może to zająć do 2 godzin, idziemy do pobliskiej kawiarni na kawę i śniadanie.
Szybciutko mija 45 minut, a okazuje się, że nasz numerek jest następny. Jeszcze w kawiarni przebieramy się w stroje kąpielowe. Stawiamy się na miejscu zbiórki, oddajemy bagaż do przechowalni i otrzymujemy kamizelkę. Przy łodziach jest trochę zamieszania i przydzielają nas do innej grupy białasów, w tym Polacy – pierwsze spotkanie z rodakami. Wsiadamy na łódkę, obsługa wiosłuję 100m od brzegu, ustawia się łódką razem z innymi i mówi, żeby wskakiwać. Czas start – 30 minut. Tak, wiedzieliśmy, że rekiny wielorybie są tu dokarmiane i dlatego przypływają tu codziennie, tak, wiedzieliśmy, że będzie mnóstwo ludzi, a jednak całe doświadczenie było naprawdę warte wstania tak wcześnie nad ranem, i całej podróży. Dzieciaki z ekscytacji pokrzykują, a że są w maskach to tylko słychać stłumione odgłosy. Rekiny podpływają bardzo blisko i w pewnym momencie są kilkanaście centymetrów od nas – niesamowite widoki; taki podwodny taniec i oglądanie tych stworzeń zdecydowanie odpręża. 30 minut mija błyskawicznie i trzeba wracać do brzegu. Bierzemy szybki prysznic, przebieramy się, tradycyjny zakup magnesu i pereł od sprzedawcy „Pony” i w drogę – tym razem próbujemy wrócić publicznym transportem. Jest godzina 11ta, a cały interes whale shark watching już jest zamknięty – cieszymy się faktem, że zdążyliśmy.
Stajemy na drodze, i tutaj też zostajemy zaatakowanie ofertami prywatnego transportu. Ta sama śpiewka, i jednokrotna odmowa nie zostaje zaakceptowana. A bo będziemy długo czekać, a bo nie wiadomo, czy przyjedzie, a bo będzie niewygodnie, a bo jeszcze w Moalboal do hotelu trzeba dojechać…. Po 20 minutach przyjeżdża autobus, jedziemy do Bato, a z Bato bezproblemowa przesiadka do Moalboal – nic z wróżb dobrych ludzi się nie sprawdziło. Na 14tą zawinęliśmy do miasta, decyzja załogi, zjadamy coś w Jollibee, Wacek w tym czasie pojechał wymienić kasę i po krople do uszu, a później do hotelu – czas basenowy plus kajaki. Wacek bierze mnie na obiecany rejs po zatoce, w poszukiwaniu rozgwiazd, niestety jest przypływ i mało co widać. Zmieniamy się i Maks z Lilą robią swój rejs po czym wskakujemy na motorki i mkniemy na plażę.
Docieramy na White Beach około 17:30, gdzie mamy godzinę do zachodu słońca. Razem z Wackiem po raz ostatni pływamy oglądając rafę koralową licząc, że dzisiaj również zjawi się żółw morski. Maks kręci kilka ujęć z drona i udaje się mu też znaleźć żółwia z góry! Po chwili oddają się ulubionemu zajęciu, zakopywaniu się z Lilą w piasku. Słońce zachodzi, a my żegnamy się z plażą oraz morzem i wracamy do hotelu, bierzemy prysznic i jedziemy coś zjeść.
Do tej pory nie uważaliśmy Moalboal za turystyczne, do momentu, gdy zapuściliśmy się wzdłuż drogi przecinającej dzielnicę Basdiot – tutaj to już same białasy, knajpki w europejskim stylu, bary i cały majdan. Zatrzymujemy się w Mercado de Moalboal , gdzie znajdują się różne stoiska z jedzeniem (łącznie z kuchnią grecką i tacos) i każdy może wybrać coś dla siebie. Po posiłku wracamy do hotelu – cieszymy się, że nie trafiliśmy tu wcześniej. Maks odwozi mnie z głównej uliczki do hotelu zadowolony, że mógł się znowu przejechać. Dzisiaj wstępne pakowanie, jutro powrót do Cebu i prom na Bohol.
*jestem zadziwiona jak cześć prac manualnych jest wykonywana przez Filipińczyków ręcznie, bez użycia narzędzi – patrzenie na osobę, która ręcznie pieli połać pola jest męczące, a wystarczy mała motyczka, by z pracy dniowej uwinąć się w 30 minut. Kolejny przykład kucia w ulicy w betonie przy pomocy młotka i dłuta, miejsca na rurkę z wodą! Coś na kształt powrotu do ery kamienia łupanego, i teraz pytanie dlaczego?
Piątek 28 czerwca 2024
Wstajemy leniwie, zjadamy śniadanie – dzisiaj słońce pali niemiłosiernie. Po chwili przyjeżdża trycykl i zawozi nas na przystanek autobusowy, i tutaj szczęście, bo pojazd do Cebu czeka już. Wrzucamy bagaże, wskakujemy i po 3 minutach autobus rusza do Cebu; podróż w związku z korkami trwa 4 godziny. Docieramy na 14tą. Myśleliśmy jeszcze o jakimś zwiedzaniu, ale odnajdujemy liniowy busik i jedziemy na prom, bo do końca nie wiemy, który port dokładnie. Zawsze przezornie obserwujemy trasę pokonywaną przez busa na mapie i tym razem zauważamy, że nie jedzie na nabrzeże planowe, więc w pośpiechu wyskakujemy. W tym pośpiechu Wacek gubi portfel przy wysiadaniu, ale zanim wszyscy wysiedli już się zorientował i całe szczęście odnaleźliśmy zgubę
Celujemy w port numer 1 i mamy rację, to tu. Wracamy do najbliższego 7eleven po napoje i idziemy do wejścia. I teraz tak – najpierw bilety, później opłata portowa 25 peso od osoby, następnie sprawdzenie biletów i opłaty, security check bagaży, a na koniec check in w Oceanjet. Tutaj drukują bilety, a pan nas informuje, że możemy płynąć godzinę wcześniej dopłacając 50 peso od osoby, ale trzeb wrócić do budki przed terminalem. Wacek rusza, zawsze to godzina więcej czasu wolnego a nie siedzenia bezczynnego. Po chwili Wacek wraca i niestety kolejka jest tak długa, że pewnie ostatecznie nie zdążymy, trudno posiedzimy i poczekamy. Teraz oddajemy bagaże i tutaj uwaga kolejne 50 peso od bagażu, za to, że zostanie wniesiony na pokład. Oboje komentujemy, że wszystkie te opłaty mogłyby być częścią ceny końcowej, ale wtedy bardzo dużo osób straciłoby pracę.
Po kawie mrożonej i kubełku frytek, wsiadamy na pokład i bardzo szybko ruszamy. Po dwóch godzinach jesteśmy w Tagbilaran. Jest już późno, więc decydujemy się podejść do bliższej restauracji i zjeść coś. Niestety wybrana japońska knajpka jest zamknięta, więc trafiamy do lokalnego przybytku, gdzie serwują nam kurczaka smażonego z ryżem (25peso od głowy). Szybkie zakupy w pobliskim 7eleven i szukamy transportu, wiedząc, że do trycykla się nie zmieścimy. Pytamy lokalnie o transport, który magicznie pojawia się i proponuję podwiezienie do hotelu za 400 peso autem. Po 25 minutach bardzo dziwnej jazdy docieramy do hotelu, check in i zasłużony odpoczynek; 10 godzin w podróży dało nam się we znaki więc odpoczywamy i planujemy dzień kolejny. Na jutro zamawiamy w recepcji jak nigdy prywatny samochód, który ma obwieźć nas po atrakcjach wyspy Bohol. Cena za naszą czwórkę tylko o 600peso więcej niż w grupowej wycieczce, a komfort będzie większy. Resort ma sporo atrakcji dla młodzieży, więc Maks z Lilą spędzają wieczór na granie w rzutki, karty, piłkarzyki, itp.
*trycykle – warto dodać, że każdy region/wyspa ma swoją wersję trycykla. Ogólnie jest to motocykl na którym jedna lub dwie małe osoby mogą siąść za kierowcą, a z boku kosz w różnej konfiguracji – np. w największej wersji, są 2 (lub 3 jeśli upchać maluczkich) miejsca z przodu na wysokości kierowcy, i kolejne 2 (lub 4) na tyle. Wszystko to w różnych wersjach obudowy (znów w zależności od regionu), z wyższym/niższym dachem, okienkami, opcjonalnymi zasłonkami, itp. Do tego jeszcze czasem bagażnik dachowy. Nie jest rzadkością zobaczyć upchany trycykl 6cioma osobami plus kierowca. Pod górkę to już ledwo jedzie. Ale jest to mimo wszystko plus. Praktycznie wszędzie za grosze dostajemy się całą rodziną jednym pojazdem. Wyjątkiem jest właśnie Bohol, gdzie są dwie wersje trycykla i obie słabe. Jedne to profesjonalne skutery z kierowcą z przodu i miejscem na max 3 osoby z tyłu, drugie to tradycyjne samoróbki na bazie motocykla, ale też ledwo na 3 osoby i bez bagażnika na dachu. Bez szans byśmy się zmieścili, tym bardziej z bagażami.
Sobota 29 czerwca 2024
Przespaliśmy budzik! Wacek z głuchymi chorymi uszami i ja niedospana. Ku naszemu szczęściu Maks zapukał do nas, więc zebraliśmy się na śniadanie tylko z lekkim opóźnieniem. Kierowca już czeka, staramy się trochę szybciej zebrać – dzisiaj my dyktujemy tempo zwiedzania. Kierowca przedstawia się jako Mykoi. Ustalamy z nim plan dnia – wspominamy, że zależy nam na Chocolate Hills, Tarsiers Conservatory i Loboc Cruise River plus zipline dla dzieciaków.
Po 1,5h dojeżdżamy do prowincji Carmen. Kierowca wiezie nas wpierw na zipline, który mówi, że jest lepszy niż późniejsza alternatywa. Ufamy mu, ale chyba nie było to szczere. Oliwa sprawiedliwa, bo i tak nie korzystamy, gdyż okazuje się, że Lil jest za lekka na tę atrakcję, a parami nie puszczają. Kawałek dalej docieramy na Chocolate Hills gdzie można obejrzeć ponad 1600 nieporośniętych wzgórz, które tworzą dziwny krajobraz. I znowu budka z biletami znajdują się na dole, wejściówka 100 peso od osoby i kierowca zawozi nas na wzgórze, z którego jest do przejścia około 200 stopni. Panorama z tarasu widokowego jest ciekawa, ale czy kojarzy nam się ze wzgórzami czekoladowymi, chyba nie. Bardziej brązowe już chyba nie będą, bo to właśnie koniec lata, więc powinny być w szczytowej formie. Przyglądamy się cyrkowi wokół nas, czyli tubylcami, którzy przybyli w swoich outfitach i robią niepoliczalną liczbę zdjęć w różnych pozach. Zastanawiamy się czy to nie nasz przesyt atrakcjami/rzeczami które już widzieliśmy, ale na pewno nie zrobiły na nas takiego wrażenia jak oczekiwaliśmy.
Nie szkodzi, to nie koniec dnia. Nie daleko dalej znajduje się rezerwat tarsierów, lub, używając pięknej polskiej nazwy, wyraków upiornych. Znów opłata na wejście (160p od głowy) i już spacerujemy ścieżkami między wysoką zieloną roślinnością. W cieniu splecionych liści kryją się, gdzie nie gdzie te naprawdę malutkie zwierzątka. Większość śpi, część się przebudza i otwiera te nieproporcjonalnie duże oczy na świat. Są to nocne zwierzęta, więc na większą aktywność nie liczyliśmy. Mnie zaskakuje ich ogon. Spodziewałem się takiego małpiego, włochatego, a im dużo bliżej do szczurzego. Rezerwat nie jest duży więc nie spędzamy to więcej niż 30minut. Tylko ja odnoszę wrażenie, że wygląda to jakby na dzień je wyciągali, ustawiali w tych strategicznych miejscach wzdłuż ścieżek, a po zamknięciu z powrotem pakowali je do klatek czy czegoś na noc. Mimo to, fajnie zobaczyć te zwierzęta na żywo.
Znów do pokonania niedługi odcinek drogi i jesteśmy na kolejnym punkcie – zipline nad rzeką Loboc. I tu dużo konkretniejsze liny, bez problemów wagowych i z większym wyborem przejazdów. Dzieciaki decydują się na przejazd w parze w dwie strony. Parę minut i już dzieciaki z uśmiechami i krzykiem na ustach fruną po niebie. Pełne zadowolenie. Wiadomo nie jest to długa atrakcja.
Dojeżdżamy przed Loboc River Floating Resto. Każdy dostaje bilecik do kolejki kupowania biletów (1000p od głowy) a potem bilecik z numerem łodzi. Nie czekamy więcej niż 15min i już ładują nas razem z ~30stoma innymi osobami na barkę. Zaczyna się szał – wszyscy rzucają się na jedzenie, przepychanki łokciami, ładowanie stosów na talerze. Po części uczestniczymy w tym szaleństwie, bo boimy się, że dla nas zabraknie. Na szczęście ciągle donoszone jest uzupełnienie i niczego nie brak. Jeszcze zanim odcumujemy już właściwie wszyscy pojedli. Do kotleta przygrywa 2 osobowa kapela, która o dziwo całkiem daje radę. Płyniemy powolutku w górę rzeki. Zatrzymujemy się przy jednym stanowisku, gdzie przedstawiony nam zostaje lokalny zespół pieśni i tańca. Zachęcają do wspólnej zabawy i oczywiście Lila podejmuje wyzwanie. Większość gości jednak zupełnie nie zainteresowana, trochę smutne. Dopływamy do przełomu rzeki, zawracamy i po jakiejś godzinie od wypłynięcia jesteśmy z powrotem z naszym kierowcą.
Mykoi odwozi nas i przed 17tą jesteśmy już w hotelu. Trochę wtopiłem z wymianą kasy i zostało mi w portfelu ~1000p więc nie jesteśmy w stanie zapłacić od razu. Na szczęście zgadza się (on czy też jego szef) na to, że możemy kasę zostawić w hotelu w następnych dniach.
Dajemy dzieciakom chwilę dla siebie, a my spacerujemy sobie wzdłuż lokalnych plaż, gdzie obserwujemy codzienne życie i mega muszle zespojone ze skałami. W hotelu pozostaje nam dziś tylko relaks w postaci basenu i słońca. Maks niestety nie czuję się najlepiej co kończy się zrzutem zjedzonego lunchu i wszystkiego przed też. Reszta do zmroku moczy ciała w basenie, a potem ja z Lil jeszcze testujemy wszystkie gry w hotelu (rzutki, piłkarzyki, dobble, snakes and ladders, szachy, yatzy…). Pora spać.
Niedziela 30 czerwca 2024
Dziś plan nadal relaksacyjny. Maks wymęczony po całej nocy jeszcze dochodzi do siebie, ale mimo to ruszamy na plażę. Dumaluan Beach tylko 10min na moplikach od nas, więc już po chwili rzucamy bambetle na piasku w skrawku cieniu, a sami zanurzamy się w gorącej płytkiej wodzie. Justyna z Lilą podejmują się znalezienia jak najładniejszych rozgwiazd, a ja pstrykam fotki. Poza nami na plaży głównie lokalsi korzystający z dnia wolnego, wystawiający każdy swoją garkuchnię na stołach plażowych do wynajęcia. W tle karaoke.
Po godzinie 13tej wracamy do hotelu na szybkie prysznicowanie. Zostawiamy Maksa, a my we trójkę ruszamy do miasta po wymianę walut i zakupy. Nie wiem czy to niedziela czy takie dziadowskie miasto, bo na wymianie walut tracę kupę czasu (ponad 30minut błąkania się od miejsca do miejsca, bo tu banknoty się nie podobają, bo tu system nie działa) i tracę kupę kasy (normalnie kurs 60+ za euro, a tu ledwo 50). Bywa.
Z kasą ruszamy po supermarketach. Dużo suszonego mango, innych owoców, zupki filipińskie, słodycze, maści itp. Nie wszystko udaje się dostać, ale nie chcemy już dłużej marnować tu czasu, więc zasuwamy z powrotem do hotelu.
Tu tylko zrzut zakupów, zgarnięcie Maksa i już jesteśmy w drodze do pobliskiego Bohol Bee Farm. Cały resort z własnym sklepikiem, wsparciem lokalnych produktów i producentów no i restauracja. Staramy się zamówić racjonalnie, ale i tak wychodzi za dużo. Justynie najbardziej smakuje jej makaron z owocami morza.
To praktycznie nasz ostatni dzień swobody/wakacji, więc listę rzeczy do zrobienia trzeba dokończyć dziś. I tak jedziemy tam, gdzie najwięcej turystów tu, Alona Beach, tylko po to by zajść do HaloMango. Justyna dostaje swój wielki rożek lodów z kawałkami owoców i faktycznie jest wart swojej reputacji.
Na spokojnie jeszcze chwila zabaw wokół hotelu, a jutro zaczynamy ponad 40g powrót z kilkoma godzinami w Manili i niecałą nocą snu, transferem w olbrzymim Instanbule, które jest drogie a ludzie niesympatyczni i przymusowym postojem w LHR bo AerLingus nie rozwiązał jeszcze problemu strajków.. Wakacji koniec.