Glenshelane na pół-dziko

W tym roku trochę przez pandemię, a trochę bo chcieliśmy rozszerzyć nasze biwakowe doświadczenie, zakupiliśmy namiot 2-sekundowy i zaczęliśmy badać gdzie tak w ogóle da radę się rozbić ‘na dziko’.

Z jednej strony przesuzkiwane forum na FB, z drugiej nasza wiedza o okolicznych lasach Coilte. Jako, że to pierwszy raz, wybór padł na to drugie, a dokładniej lasek za Cappoquin – Glenshelane. Można wjechać tam wgłąb autem, dojeżdżając do obozu skautów. Na nim, nota bene, nie wolno się rozbijać bez pozwolenia, którego z resztą nie wydają. Nam jednak zależało na tym by podjechać jak najdalej, a rozbić sie już kawałek dalej w lesie.

Zanim jednak tam dotarliśmy, dzień spędziliśmy na terenie klasztoru Melleray. Kawałek lasku, mnóstwo zapomnianych zbiorników retencyjnych dla okolicznych gospodarstw i ogólnie fajny spacer uskuteczniony w dobrym towarzystwie.

Do lasu wjechaliśmy, pogoda piękna, a tu na miejscu skautów rozbite 3 namioty i jacyś ludzie. Jakoś z góry założyliśmy, że to pewnie jakaś część skautowego towarzystwa więc kulturalnie poszliśmy zapytać czy im nie przeszkadzamy i czy póki co możemy sobie na placu siedzieć i zrobić grilla w jednej z ‘beczek’ . Problemu nie było, ale po chwili spoglądania dochodzimy do wniosku, że to tylko 3 ‘damy’ z dziećmi i raczej ze skautami nie mają nic wspólnego.

Wieczór mijał spokojnie. Dzieci bawiły się w rzeczce, pomoczyły buty. Jedno dziecko zaginęło w lesie by nagle odnaleźć się schowane w samochodzie. Normalne uroki. Napoje i jedzenie wpadało w gardła ze smakiem. Uskuteczniony męski spacer do tunelu by po powrocie na miejscu zastać jeszcze jedno auto z którego wysiadł bardzo niezadowlony pan by ogłosić, że to teren prywatny i by się zbierać.

Nasze dziewczyny szybko odbiły piłeczkę, że tylko grillujemy, za to ‘damy’ musiały się dużo dłużej tłumaczyć. Ostatecznie pan odjechał a Justyna ruszyła na spytki. ‘Damy’ okazały się samotnymi matkami podróżującymi wakacyjnie z dziećmi. Pana odesłały na zasadzie, że już wypiły więc i tak nigdzie nie pojadą

Jako że tak rozwinęła się sytuacja, a nam coraz mniej się chciało kombinować by przenosić bambetle do lasu, decyzja padła by rozbić się też na polu. Namiot rzucony i gotowy do spania w parę minut.

Wieczór przerodził się w noc, dzieci poszły w końcu spać. Nas odwiedzili jeszcze jedni towarzysze i tak przy ogniu mijał nam czas.

Po 1szej, rozstaliśmy się ze wszystkimi, i patrząc w gwiaździste niebo, zaszyliśmy się w pieleszach. Dużo ciaśniej, ale nadal wygodnie – nie ma co narzekać. Obudziliśmy się po 8mej, by szybko zawinąć graty, na wypadek gdyby ‘pan’ wrócił. Jeszcze tylko herbatka i śniadanko i można wracać do domu. Wypad zaliczony do udanych choć z bezsensownym stresem.

Zobaczymy gdzie wylądujemy następnym razem…