Hell, Yes!
W ostatni weekend października udaliśmy się na wyprawę na sam koniec Kerry. W piątek po pracy ruszamy, a za nami z innych miast wyruszają jeszcze dwie rodzinki. Wieczorową porą wszyscy odnajdujemy się w uroczych Seaside Cottages pod maleńkim Portmagee. Dzieciaki szczęśliwe i my też bo pierwszy raz w sumie udało nam się tak wybrać. Nie siedzimy wieczorem zbyt długo bo trzeba rano wstać wypoczętym.
Rano spokojne i lekkie śniadanko, czekamy jeszcze tylko na kolejnych znajomych i grupą 6 osób wyruszamy do ‘centrum’. Pogoda dokazuje sporym deszczem i totalnie zaciągniętym niebem. Ostatecznie to i tak bez znaczenia bo marne szanse, że długo pozostaniemy susi. A czemu? A temu, że ambitnie startujemy w Hell Mountain Challenge. Dla każdego z nas to nasz pierwszy raz. Ambicje różne, moje by przebiec całość i świetnie się bawić.
Szybka rejestracja, odczekanie na transport na linie startową, zostawienie rzeczy w stodole na późniejsze przebranie i ustawiamy się na lini startowej. Nie planowanie znajdujemy się w pierwszej fali z czego ja się cieszę bo trasa nie będzie ‘rozdeptana’. Deszcz powoli odpuszcza a my zostajemy puszczeni w trasę. Pod górkę, pierwsze opony do przeskakiwania, bale siana do przeskoczenia. Już na tym etapie nasza ekipa rozciąga się zdecydowanie. Potem zaczyna się jeszcze ciekawiej – czołgamy się pod siatką w błocie, biegniemy po kolana w wodzie, wnosimy opony pod górkę, zjeżdżamy na pupskach do bajorka, przeciskamy się przez opony. Góra, dół, góra, dół. W oddali widzę już pierwszych którzy zaczynają zdobywać główne wzniesienie. Już z tej perspektywy robi wrażenie całkiem stromego z pięknym napisem w połowie – HELL. Jeszcze przecioranie się pod kolejną siatką z dużą ilością błotka i ruszam pod górę. Stopniowo opuszcza mnie energia. Wspinam się prawie na czworaka wspomagając się intensywnie rękami. Sporo zawodników mnie wyprzedza, jeden wręcz truchcikiem niczym jakaś cholerna kozica. Daję radę i wychodzę na szczyt. W tym momencie pogoda poddaje się nastrojowi i wprost na mnie zza chmur wychyla się słońce. Chyba najlepsza nagroda po tej części trasy. Teraz truchcikiem na drugi szczyt i z powrotem. Po drodze wpadam nie raz w głębokie błotko, nie raz po samo udo. Za każdym razem chwilę zajmuje wyciągnięcie nogi. Każdy krok, z resztą, oznacza, że stapą się w wodzie.
Droga powrotna zaczyna się stromizną w dół. Ryzykuję biegnąc na łeb na szyję. Wywalam się i toczę, ale nic złego się nie dzieje. Na drodze dużo więcej błotka. Nawet idąc na czworaka potrafię się tak zapaść, że kolejną chwilę zajmuje uwolnienie się. Znów góra, dół, góra, dół z kolejnymi przeszkodami. W końcu przy jednej mówią, że teraz już tylko z górki do mety. Widzę znów bale siana i jednocześnie słyszę jakieś wołanie. To moja cudowna rodzinka wyszła mi zakibicować na finiszu. Staram się uśmiechnąć i zebrać resztę sił coby dobrze przed nimi wypaść. Wisienką na torcie tego biegu jest ostatnie przecioranie się pod małą kładką w syfiastej wodzie. To nic. I tak już koniec.
Radość. Cel osiągnięty. Śmierdzę łajnem, błotem, potem i pewno jeszcze paroma innymi zapachami. Udaję się więc do obory na mycie pod ciśnieniem. W stodole przebieram się w ciuszki świeże i szukam ekipy. Większość już dotarła. Wieczorem dowiem się, że byłem 164. Najlepszy z nas 8, najgorszy 338. Strat większych nie odnotowano, tylko jedno kolano głębiej przecięto.
Wracamy do miłej chatki i przeżywamy znów cały bieg. Zdecydowanie jest co opowiadać. Dzieciaki mają swoje zabawy, my swoje zajęcia. Wieczorem gdy już Małe zasną, my możemy w końcu posiedzieć dłużej, napić się trunków i pograć w różne gry. Weekend się kończy.
Poniżej parę zdjęć dzięki uprzejmości paru osób:
Jak mi milo ze stanowie czesc tej historii…