Inch w Kerry na dziko

Ach co to był za camping!

Tym razem wciągnęliśmy naszych starych towarzyszy podróży na Kubę (Familię Kumięgów) i nowo poznanych znajomych (Familię Łagockich) w przygodę z campingiem.
Oczywiście nie zabrakło naszych wspaniałych przyjaciół Wioli i Olka, bez których wyprawa nie doszłaby do skutku!

Zaczęliśmy planować szybko bo z końcem czerwca na pierwszy weekend sierpnia, a miejsc na campingach już było brak. Były próby szukania dzikich spotów, maile, telefony, znajomi – niestety nic, więc padło na miejscówkę, która nas pomieści i nikt nas nie wyrzuci! Inch, Co. Kerry!

Prognoza pogody nie zapowiadała się ciekawie, ale stwierdziliśmy, że choćby miało ciepać gó… to i tak jedziemy! Kumiędzy wyruszyli z samego rana w piątek, za raz za nimi byliśmy my na równi z WiOlkami. Po dotarciu na miejsce obraliśmy miejscówkę za wydmą, która teoretycznie miała pomieścić dwa namioty wielkości hangarów i miało zostać przestrzeni na ognisko… tak i tutaj chyba zabrakło planowania przestrzennego bo po postawieniu namiotu nr 1 (w pośpiechu bo nadciągał deszcz) zastanawialiśmy się jak zmieścimy namiot nr 2.  Było nerwowo, atmosfera spięta ale jakoś (po skróceniu) chłopaki postawili namiot nr 2 i zostało trochę miejsca na ognisko, które już po chwili się paliło. Atmosfera całkiem się rozluźniła kiedy na stół wjechała tequila i muzyczka z głośnika! Kiełbaski się smażyły na patyczkach, dzieciaki biegały, psy szalały a my siedzieliśmy wokół ogniska i cieszyliśmy się brakiem opadów deszczu ale głównie towarzystwem. W międzyczasie Łagoccy piszą, że będa rano w sobotę, trochę poniesieni piszemy, żeby byli o 7 rano co by śniadanie już czekało na nas jak wstaniemy.

Gdy część załogi zasnęła, co bardziej niezmęczeni ruszyli na podboje plaży. Niby blisko, ale po ciemku i po alkoholu nagle jakoś tak daleko. Słuchamy dźwięku morza i spacerujemy tą jakby nie było długą plażą. Gdy pora wracać nagle okazuje się, że w ciemności droga może być myląca. Chwilę błądzenia i spierania się o kierunek dalszych kroków, ale ostatecznie udaje nam się odnaleźć nasze zatopione w mroku i zapadlinie namioty.

No i tak jak napisali tak i byli, o 7:05 dzwoni Ania, że nie mogą nas znaleźć. Zwlekam się z Wackiem z namiotu i ruszamy by wyjść im naprzeciw, słońce pięknie świeci, szum morza i oni jeszcze świeżutccy, i my po długiej i ciężkiej nocy, ‘’pachnący dniem wczorajszym’’. Nie powiem, słowa dotrzymali i z samego rana Alek robił jajecznicę, a Ania gotowa była z gorącą kawą. I tym sposobem dzień rozpoczął się dla nas bardzo wcześnie i trwał baaaardzo długo. Było śniadanie, było zapoznanie, było kąpanie w oceanie (Wacek, Olek i chyba największy kozak wyjazdu Lila), przyszedł czas na kopanie dołu do naszej operacji kolacja z pieca ziemnego. Niestety przyszedł też i deszcz, więc wszyscy musieliśmy sie schować do namiotu i tam przeczekać, jak myśleliśmy, przelotne opady. Alek pomiędzy kolejnymi opadami kopał dół, operacja na spółkę z Olkiem trwała!  

Grupa wybrańców ruszyła do Dingle po brakujące zapasy (Wiola i Wacek), a druga grupa (Ania z dziećmi oraz ‘’moi’’ z Maksem i Lilą) do zabukowanego oceanarium. I tak wróciliśmy dopiero koło 18, niestety deszcz wtedy już padał rzęsiście. Upchnęliśmy się wszyscy do środka, wspomagając się % czekaliśmy na trochę niebieskiego nieba. Co deszcz przestał padać, zwiadowca szedł na wydmę by sprawdzić jak sytuacja wygląda, i tylko słyszeliśmy, żeby się chować bo nadciąga ‘’Mordor’’. Namiot powoli zaczął przeciekać, to tu, to tam i każdy chciał już wyjść i poczuć trochę przestrzeni! No i udało się, w końcu koło 19 przestało lać, nadal było wietrznie ale mogliśmy wyjść i zacząć rozstawiać krzesła, stoliki i rozpalać ognisko.  Impreza zaczęła się na nowo, Wacek zaczął wyciągać mięsiwo, warzywa i deser z pieca ziemnego, ucztowaliśmy wszyscy razem. Chyba mało kto wierzył, że kurczaki, karkówka się upieką w tym dole i będziemy mieli co jeść aaaaale się udało. Jak dla mnie chapeau bas w Olka stronę za wspaniały farsz do kurczaka! W międzyczasie towarzystwo powiększyło się o Kardaszów, im nas więcej tym weselej!

I kiedy dzieci poszły spać, kiedy ustały wszystkie krzyki, upominania, psy położyły się wyciszone przy nogach, wyszedł księżyc zza chmur, a my we wspólnym kręgu śmialiśmy się, rozmawialiśmy bez myślenia co będzie jutro! I to była chyba taka chwila na którą każdy czeka, chwila magiczna, zapamiętania na bardzo długo (szczególnie chrapanie co po niektórych).

Niedzielny ranek obudził nas wspaniałym słońcem, jakby deszczu nigdy nie było, cudownie było się przespacerować po plaży, kiedy jeszcze nie ma nikogo, stajesz na wydmie wiatr wieje, słuchasz rozbijających się fal, gdzieś w oddali galopuje koń a pies jest Twoim kompanem!

Jeszcze tylko poranna kawa, jeszcze tylko śniadanie, wspólnych kilka chwil, kiedy na mały odcinek czasu jesteśmy jedną wielką rodziną biwakową, i już za chwilę każdy rozjedzie się w swoim kierunku, wróci do domu, do codziennych trosk i obowiązków. Ach, gdyby nie ten piach…….