Mannix Point

Lockdowny, pogoda, itp, nie pozwoliły nam zacząć sezonu kempingowego wcześniej. Jednak z czerwcem, ze słowami Olka na ustach “choćby skały srały”, wyruszyliśmy w piątek na kraniec Ring of Kerry, tuż obok Cahersiveen – Mannix Point.

Prognoza tym razem się sprawdziła – dojeżdżając, wycieraczki trzeba było włączyć. Tym razem mieliśmy wielki komfort przyjazdu ‘na gotowe’. Oprócz swoich szacownych postaci, napitków, drewna i innych dupereli, nic nie musieliśmy wieźć. Namioty postawione, wszyscy nas wyczekują ;0)

Stojąc tak sobie pod kapiącym niebem, popijamy piwka i gadamy witając się ze wszystkimi. A jest z kim, bo tym razem osiągnęliśmy rekordowe 22 osoby. Popołudnie przeradza się w wieczór, deszcz ustaje i można rozpalać ognisko. Robi się wesoło, zajęcia w podgrupach, spacerki, niekiedy jakieś krzyki.. Do późna cieszymy się miejscem i sobą nawzajem.

Poranek nie najgorszy, pogoda dużo ładniejsza. Po śniadaniu rozjeżdżamy się troszku w różne strony. Większościowo jednak lądujemy w Kells Bay House & Gardens. Przepiękne miejsce z klimatem jurajskim, ładnymi widokami i mostem wiszącym. Pod koniec jeszcze lunch w lokalnej restauracji tajskiej i tak pozytywnie nastawieni wracamy pod namioty. Jeszcze jakieś dokupienie napojów, przekąsek, krótki spacer i znów można zasiadać przy ognisku. W międzyczasie dzieci znów zażywają kąpieli i ogólnie dokazują.

Tym razem wieczór spokojniejszy bo zmęczenie materiału już się daje we znaki. Zimniej też znacznie więc siedzimy w ciasnym gronie przy ogniu. Gramy w mafie, robimy inne pierdółki i po woli ekipa zaczyna się wykruszać by udać się w objęcia Morfeusza.

Poranek znów przyjemny. Pojedzeni powoli pakujemy graty do aut i koło 12 rozjeżdżamy się +- w kierunku domów. My jeszcze zajeżdżamy na Valentia Island i robimy spacerek do Bray’s Head. Słońce ładnie przypieka więc karki na wieczór spalone.

Fajnie było i trzeba znów powtórzyć!