Mountshannon na dziko

Na weekend sierpniowy wymyśliliśmy sobie super wyprawę w większej grupie znajomych pod namioty. Jako że duża grupa, celowaliśmy w miejsca oficjalne. A że pandemia, wszystko porezerwowane tak, że nie ma szans się wcisnąć.

Tak więc ambitnie naszą rodziną wyruszyliśmy w poszukiwaniu dzikiego miejsca gdzie można by się rozbić. Preferujemy słodkowodne akweny więc kierunek na Lough Derg. Justyna wyczaiła parę możliwych miejsc do sprawdzenia i w drogę.

Wyruszyliśmy w piątek tuż po pracy, a właściwie jeszcze w trakcie. Całą drogę pogoda daje znać, że słońca nie pooglądamy. Na miejsce dojeżdżamy jednak bez problemu. Pierwszy punkt, na północnym krańcu jeziora. Staramy się pogadać z jakimś lokalsem, ale albo nie słyszą naszego pukania, albo po prostu nas olewają. No cóż. Nie w smak nam rozbijać się bez pytania.

Jedziemy teraz już dalej i po prostu wybieramy małe dróżki wzdłóż brzegu. Niestety wszędzie albo kończą się bramką, domem albo tabliczką z zakazem parkowania przez noc i biwakowania.. Uderzamy na południe do ‘naszego’ Mountshannon. W Lakeside pytamy czy może na tę noc będzie miejsce, ale bez szans. Kręcimy się po okolicy już trochę zrezygnowani.

Zaraz za Mountshannon skręcamy w boczną dróżkę i dojeżdżamy do pola. Wydaje się miejsce całkiem przyjemne, ale ponownie nie chcemy jeszcze tego wieczoru albo rano być obudzonym przez lokalsa z pytaniem co my tu. Wracamy do głównej drogi i pukamy do drzwi. W jednym z domów otwiera nam Shane i mówi, że mimo, że to nie jego pole, on zna tego i owego i nie ma problemu byśmy sie rozbili.

Dziękujemy i ruszamy na pole bo już wieczorowo się robi, a z nieba ciągle siąpi. Wybieramy sobie miejscówkę z widokiem jeziora w oddali i końmi trochę bliżej. Namiot w parę sekund stoi, ogień wesoło się pali, a my zajadamy sobie kiełbaskę. Wieczór szybko nadciąga, dzieci chowają się w namiocie i my też zdyt długo nie zwlekamy. Noc bardzo deszczowa.

Wstajemy koło 9. Na szczęście pogoda się odmienia i słoneczko suszy namiot. Śniadanie, bambetle do auta i jedziemy do knajpki na kawkę i coś słodkiego. Jedziemy w dalszą drogę i trafiamy na fajny zjazd nad wodę (zakaz parkowania przez noc). Spędzamy tu przyjemne parę godzin i wraz z Lili nawet zażywamy kąpieli.

Jeszcze parę godzin dnia zostało więc wracamy na północ do Portumna Forest Park. Wczoraj Justyna zaraz na parkingu znalazła dwa prawdziwki, więc oprócz spaceru mamy nadzieję na łowy. Nie jesteśmy zawiedzeni bo zaraz po wejściu na ścieżkę znajdujemy więcej prawdziwków i maślaków. Czyżby nie mieszkali tu żadni Polacy czy inne środkowo-wschodnio-europejskie nacje?

Przełaziliśmy niezły kawałek lasu, ale jeszcze wiele zostało – następnym razem. Spadamy na chatę.