Sligo

Zbliża się św. Patryk, więc trzeba uciekać. No może nie do końca. Po prostu nie chcemy przesiedzieć tego weekendu w domu sprzątając, gapiąc się w TV, itp.

Justyna znajduje fajną miejscówkę w Sligo. Tu nas jeszcze nie było. W piątek po śniadaniu ruszamy w drogę, a jest konkretna bo ponad 4 godziny. Robimy postój na kawę w Tuam, ale ciśniemy w naszą okolicę. By za szybko nie dojechać jednak, kierujemy się na wodospady spływające do Glencar Lough. Najpierw Glencar Waterfall – bardzo zadbany, ale to tylko jakieś 200m spacerku i psów ze sobą wprowadzać nie wolno. Później Devil’s Chimney – tu już konkretny spacer pod górkę, z pięknymi widokami, a pies biega sobie luzem większość trasy.

Wszyscy głodni więc zahaczamy o posiłek w samym Sligo. Jest już dawno po paradzie, ale nie na tyle późno, żeby wszystko restauracje były już pełne, więc znajduje się dla nas miejsce w Jalan Jalan. No, nie do końca bo musimy siedzieć przy dwóch różnych stolikach. Próbujemy i zostawiamy dzieci same sobie przy jednym. I w sumie wychodzi super. Oni świetnie się bawią, ale też trochę bardziej się spinają i nie robią głupot. Kelnerki ich chwalą, my rozpływamy się w dumie. No i w smaku – bo żarcie pyszne.

Nasz domek znajduje się na Streedagh Beach z pięknym widokiem na wzgórze Benbulbin. Rozpakowujemy się, chwila odpoczynku i po zapadnięciu zmroku znowu w drogę. Tym razem tylko na piechotę na tą długaśną plażę. Wiatr, trochę deszczu, ale swoje trzeba przejść. Pies przeszczęśliwy. Na koniec jeszcze jedna atrakcja – w domku mamy małą saunę. Dzieciaki jako pierwsze w trochę niższej temperaturze, a potem ja – wygrzewam się,

Ranek zaczynamy podobnie – znów spacerem na plaży. Tym razem coś widać, więc błądzimy wśród wydm i podziwiamy widoki. Pies tym razem daje popalić i spieprza gdzieś na pola za królikami czy inną zwierzyną. Wraca po jakichś 20min, ale bez szelek – musiał się gdzieś nieźle zaplątać.

Kierunek kawa, ciacho i zakupy do Sligo. Nic nadzwyczajnego

Chwila odpoczynku i kierunek na następny spacer – Benbulben Forest Walk. Ścieżka wiedzie u podnóża tego super wzgórza, ale nie przez las, jak można by zgadywać po nazwie, tylko wokół niego. Tak czy siak nie dochodzimy daleko – dzieci postanawiają podejść trochę pod górkę. Kończy się to chyba godzinnym opóźnieniem, ale dzieciaki zadowolone. Jakbyśmy im kazali toby nie poszli. Pogoda ładna się kończy i w lekkim deszczu i w silnym wietrze kończymy ten spacer.

Reszta dnia pogodowo nie sprzyja, więc pozostaje nam relaks w naszym domku. Nawet przez chwilę pojawia się tęcza. Wieczór podobny – sauna w ruch.

Następny dzień, dalej siąpi. Wsiadamy w auto i zaczynamy podróż powrotną. Najpierw kierunek na Gleniff Horseshoe. Tylko punkt widokowy. Rodzina nawet nie postanawia wysiąść, więc tylko ja pstrykam fotki, Dalszy kierunek już na południe, ale cel to Keshcorran Caves. I tu znów pada i nieprzyjemnie, więc tylko ja z Maksem decydujemy się podejść pod górkę i pozwiedzać. Spacerek króciutki, a jaskinie wewnątrz niewielkie. Jednak widok z nich już całkiem przyjemny.

Żeby nie było nudy, i że zajechaliśmy tak daleko, postanawiamy odwiedzić znajomych w Galway na kawkę. Po drodze jeszcze jakiś obiad, więc obsuwa czasowa. Nagadać się nie można, więc kolejne godzinki mijają. Koniec końców do domu zajeżdżamy na 21szą.