¡Viva México! (cinco)
27/10/2018
Na dziś zaplanowaliśmy wycieczkę kanionem del Sumidero. Mieliśmy nadzieję na śniadanie, w tym smaczną kawę – no przecież w koło mnóstwo plantacji. Zamiast tego trafiliśmy na jadłodajnie, w której serwują placki z mięsem i skwarkami plus dodatki. Ot takie to było nasze śniadanie – w towarzystwie policji, wnioskujemy dają smaczne jedzenie!
Po śniadanku udajemy się do punktu zbiorczego bydła, by przewieźć nas do portu skąd mieliśmy odpłynąć łodzią motorową. Ponakładali kamizelki, upakowali jak sardynki, no i w drogę. Jak na razie, muszę przyznać to jedno z piękniejszych miejsc jakie widzieliśmy do tej pory. Kanion ciągnie się i wiję, w górę ponad 1200 m wysokości. Mijamy żyjące tu pelikany, krokodyle i małpy. Co tu dużo pisać, płyniemy i podziwiamy cuda natury. Wycieczka kończy się tamą i zbiornikiem retencyjnym hydroelektrowni.
Wracamy do miasta i wyruszamy w drugą stronę by odwiedzić supermarket. Nic ciekawego nie kupujemy, więc wracamy z drinkami do hotelu bo przecież to pora dnia pt ‘basen dla dzieci’. Wacek marudzi, że pograłby w kości więc szukam sklepu i sama jestem zszokowana udaje mi się. GRANDE SUKCES! Ja natomiast próbuje tradycyjnego dla Chiapas napoju Raspados – lód, mleko skondensowane, wanilia i banan, w skrócie sam cukier!!!! Oczywiście, nikt nie chciał, po czym mnie opili, jak zwykle! Odświeżeni wracamy na nasz rynek by napić się kawy, Wacek dostaje, powiedzmy, że jakąś tam mrożoną kawę, ja natomiast, wodę z mlekiem. Oprotestowuję i nie piję, bo w smaku to wodzionka. Ruszam na poszukiwanie kawiarni i o dziwo udaje się. Co dziwne, tu kawiarnie otwierają się wieczorem, a nie rano. Na głównym placu odbywa się spektakl, więc ruszamy zobaczyć co się dzieje. Z tego co wywnioskowałam to była grupa w tradycyjnych strojach regionalnych odgrywająca spektakl związany już z Dia de Muertes. Kręcimy się, zajadamy się przekąskami: frytki z przedziwną kombinacją sosów, churros, kukurydza grillowana. Zdecydowani, że mamy dość na dziś, kupujemy napoje w tym małpkę tequile i bunkrujemy się w naszej bazie. Jutro będzie dość intensywnie, więc należy dobrze wypocząć, następny nocleg w autobusie w drodze do Mazunte.
28/10/2018
Ranek przedłużamy ile się da, ale w sumie obudziliśmy się dość wcześnie. Śniadamy zjadamy dość wypaśne, a Lili pochłania nawet kotleta. Kręcimy się trochę bez celu, robimy małe zakupy i w sumie po 11 jesteśmy już gotowi do drogi. Idziemy na główny plac, skąd odjeżdżają colectivos do Tuxtla. Stoją dwa, więc staramy się dopytać który dojeżdża aż do Terminalu ADO. Bez przekonania kierują nas w stronę jednego z busików więc pakujemy nasze bambetle i w drogę. Trasa dość krótka, bo tylko jakieś 30min. Oczywiście, kierowca pokazuje nam jeden terminal, ale to nie ten. Na szczęście miła pani rozumie dokąd zmierzamy i prowadzi nas niemal za rączkę do kolejnego, lokalnego colectivo.
Docieramy na terminal ADO/OCC. Upewniamy się, że to na pewno dobry dworzec i bagaże zostawiamy w super seguro i super drogo przechowalni bagażu. Na tym etapie zastanawiamy się jak zabić kolejne 10g w całkiem dużym mieście którego jeszcze nie znamy. Proponuje spacerek w stronę centrum, gdzie widzieliśmy mercado, ale zostaję wyśmiany. Trafiamy z powrotem na ten sam colectivo co w pierwszą stronę i dojeżdżamy do placu Marimba. Rękodzieło, z którego nic nie wybieramy i dużo ławek.
Teraz już piechotą drepczemy dalej na targ. Tu to samo poplątanie co widzieliśmy w innych miastach – jak na wielu targach na świecie na których byliśmy, istniał wyraźny podział na dział mięsny, mleczny, itp, tak tu wszystko się przeplata – trochę dziwnie. Jedno co, to w samym centrum tego wszystkiego odnajdujemy jadłodajnię, która zdecydowanie ma dużo klientów. Zamawiamy ceviche i rybkę smażoną i wszystko okazuje się być bardzo smaczne. Udało nam się ‘już’ zabić z dwie godziny, zakupić coś a’la koce, więc ruszamy piechotą z powrotem na plac Marimba. Znajdujemy miłą kawiarenkę i tak mija kolejna godzina. Na placu ławki powoli zostają obsiadane, albo zaklepane, czy to czapką czy też parasolką, więc zakładamy, że będzie jakieś wydarzenie. Siadamy w pierwszym rzędzie i czekamy.. Mija tak z 1,5g, coraz więcej ludzi, i w końcu w centralnym punkcie rozkłada się zespół. Zaczynają grać i już na parkiet śmiga pierwsza para seniorów – okazuje się, że to taki nasz densing. Wszystko super kulturalnie, całe rodziny uczestniczą w wydarzeniu. My pozwalamy dzieciakom trochę też potaniać, ale w pewnym momencie następuje zmęczenie materiału więc pora się zmywać. Przy placu znajdujemy knajpkę w które zjadamy smaczną, mięsną kolację.
Jako, że jest już ciemno, decydujemy się znów złapać colectivo. Zapytujemy o kierunek gdzie takowy znajdziemy i nagle, o zgrozo, przypominam sobie, że zostawiłem aparat na ławeczce. Minęło już dobre 30min odkąd stamtąd odeszliśmy więc szanse minimalne. Na ławeczce już zupełnie inne osoby niż te które przejęły po nas, ale, o dziwo, aparat jest! Zakładam, że limit fuksa na te wakacje jest wyczerpany.
Colectivo znajdujemy już bez większego problemu i wracamy na dworzec. Rozkładamy się w rogu poczekalni, ręcznik na podłogę coby dzieci mogły pokimać i czekamy… czekamy… ‘ADO Platino…’, minuty dłużą się nieznośnie, a głos zapowiedzi wwierca się w mózg. W końcu nadchodzi upragniona godzina 23, autobus dojeżdża, a my pakujemy się na pokład. Lila już dawno w krainie snów, więc zmiana miejsca nie robi na niej wrażenia.
W autobusie, wszędzie pisali i mówili, że będzie super zimno. Dzieci więc przebrane w długie ubrania, koce gotowe do przykrycia, a tu pierwsze ~3godziny mijają w wysokiej temperaturze. Wszyscy w miarę śpią, ale nie jest przyjemnie. Dopiero w środku nocy temperatura opada do stopnia, że czuję iż należy się przykryć. Ogólnie podróż mija dość wygodnie – miejsca szerokie i rozkładają się daleko. Przewoźnik to OCC więc jest naprawdę budżetowo – mamy nadzieję, że na następnych trasach gdy będziemy jechać ADO będzie lepiej i może faktycznie chłodno.
29/10/2018
Gdzieś koło 6tej następują pierwsze przebudzenia. Autobus miał parę postojów w nocy, które minęły bez wydarzeń. Jesteśmy już w stanie Oaxaca i krajobraz tu zdecydowanie różny. Jedziemy serpentynkami, dookoła góry i przyjemne widoki. Dociągamy tak do 7mej, gdy następuje przebudzenie reszty rodzinki.
Na miejsce, tzn do kolejnego miejsca przesiadkowego, Pochutla, dojeżdżamy przed 9. Ogarniamy się i szukamy kolejnego colectivo co zabierze nas do Mazunte. Chcemy jak najwięcej korzystać z lokalnego typu transportu, bo nie dość, że jest to najtańsza opcja, to też najfajniejsza. Już po chwili idziemy we skazanym kierunku a po kolejnych 5minutach pakujemy się na tył przerobionego pickupa i ruszamy. Po drodze dosiadają się kolejni pasażerowie, więc jest miło i ciasno.
Mazunte to mała wioska, więc po wysiadce mamy może 200m do przejścia. Raz dwa docieramy do naszego hotelu i znów udaje nam się zameldować od razu – pani mówi, że to tylko dlatego, że jesteśmy poza sezonem. Terra Viva prowadzi bardzo miłe małżeństwo, które dobrze mówi po angielsku, więc przekazują nam dużo informacji. Idziemy do ‘centrum’ i wybieramy knajpkę na śniadanie. Trafiamy naprawdę dobrze i zjadamy pyszne dania.
Dochodzi godzina 12, najcieplejsza pora dnia, więc jak to my, ruszamy na plażę. Z naszego noclegu mamy może 3min piechotą. Fale duże rozbijają się o brzeg a na plaży mało, albo wręcz brak, miejsc zacienionych. Decydujemy się zapłacić za parasol i leżak by uchronić pociechy przed żarówą. Staramy się wejść do wody, co dla Maksa kończy się poturbowaniem przez fale do stopnia zdarcia skóry z 3 żeber, porzygania się i ogólnej depresji. Dziewczyny nie decydują/odważają się na wejście w ogóle. Następuje przerwa na grzebanie w piasku ale po chwili Maks zapomina jak strasznie było i decyduje się na nowe podejście. Udaje nam się przekroczyć punkt załamania fal i tu już zaczyna się zabawa. Godzinki mijają i bawimy się całkiem nieźle między falami, a zagrzebywaniem w piachu. Lila decyduje się też dołączyć do zabawy z falami co, po początkowej udanej fazie, kończy się też lekkim podtopieniem – ojciec roku.
Czuć, że jesteśmy już potężnie przegrzani i trochę zmęczeni więc wracamy do pokoju na kąpiel i chwilę sjesty. Gdy już decydujemy się wyjść dobija godzina 17. Staramy się znaleźć miejsce na kolacje, ale wygląda na to, że jesteśmy za wcześnie. Troszkę zrezygnowani wchodzimy do restaruacji przy plaży. Obsługa fatalna, drogo, ale na szczęście dość smacznie. Spacerujemy z powrotem do ‘centrum’ i widzimy, że jutro na pewno odczekamy dodatkową godzinkę. Wracamy do hotelu zaopatrzeni w tequilę z planem szybszego snu bo jutro wykupiliśmy wycieczkę na godzinę 7 rano..