¡Viva México! (cuatro)

25/10/2018

Budzi nas hałas porannej ulicy więc niechętnie zwlekamy się z łóżka. Za oknem poranna mgła, a jest już godzina 9 więc rzeczywiście jest tu znacznie chłodniej. Plan dnia: śniadanie, wspinaczka na schody, targ z wyrobami artystycznymi, targ z jedzeniem i sjesta.

Ubrani w bluzy ruszamy zrealizować plan, już po chwili, gdy tylko słoneczne promienie oświetlają ulice, rozbieramy się z niepotrzebnego odzienia i ruszamy do Cerrito de San Cristobal. Słońce świeci, ale dajemy radę. Szczyt wzgórza to jeden z niewielu punktów w mieście gdzie można zobaczyć panoramę miasta. Schodzimy na dół i ku uciesze naszych potomków, zmierzamy do następnego kościoła, niestety cały jest otoczony rusztowaniami więc kierujemy się w stronę targu, gdzie Lila upatrzyła sobie typową pamiątkę z Meksyku – babuszkę. Po kilku okrążeniach, w końcu znajdujemy cel wyprawy i uszczęśliwiona panienka daje nam wreszcie spokój. Targ jest niesamowity, przede wszystkim kolorowy, kobiety ubrane są w tradycyjne meksykańskie stroje. Sprzedają głównie swoje rękodzieło, szale, swetry, koce, bransoletki, zabawki i wiele wiele innych przedziwnych wyrobów. Jeśli chce sie kupić bursztyn to jest idealne miejsce – co drugi stragan to biżuteria z bursztynu. Krążę pomiędzy stoiskami i nie wiem co wybrać, ostatecznie decyduję się zostawić wybór do jutra.

Ruszamy dalej na targ jedzeniowy, który jest znacznie bardziej gwarny i niesamowity, gdyż można zobaczyć płody tej ziemi, kolorowe, świeże, pachnące (no może nie dla Lili, która połowę targu przeszła z zamkniętym nosem krzycząc, że śmierdzi!). Obserwujemy życie targowe, które ma tu swój rytm; pomimo chaosu panuje tu specyficzny porządek, który rozumieją tylko miejscowi.

Nasze brzuchy mówią, że pora obiadu więc za namową Maksa ruszamy do jadłodajni, w której stołowaliśmy się dnia poprzedniego.  Chcąc urozmaicić nasz jadłospis kierujemy się do innej cociny. Po chwili pałaszujemy tacos z wieprzowiną i chorizo. Na deser standardowo były churros, a później sjesta w pobliskiej kawiarni. Trzeba przyznać, że jak na Jukatanie nie można było znaleźć typowych kawiarni, to tutaj co drugie miejsce to ciastkarnia połączona z kawiarnią – jakby nie było zagłębie kawowe no i oczywiście organiczne. Oczywiście i tym razem Wacek nie odpuścił i po raz kolejny pogonił nas na schody z drugiej strony miasta prowadzące do Kościoła Temple de Guadalupe. Lila po drodze dała do wiwatu wiec nastąpiła kontrolowana pacyfikacja i już po chwili staliśmy na szczycie. Moja mała obserwacja, prócz biedy widocznej gołym okiem na ulicach, ubóstwo można też dojrzeć w Kościołach. Nie są to świątynie bogate, tak są zadbane, ale głównie plastikowo-gipsowe. I co się dziwić jeśli ludzie nie mają co włożyć do garnka!

Widząc zmęczenie materiału, decydujemy się na sjestę w hotelu, zakup meksykańskiego piwa, kilku przekąsek i już leżymy w łóżkach. Każdy odpoczywa i nabiera sił na wieczór i spacer ostateczny, bo przecież czeka na nas knajpka z happy hours. Niechętnie, bo przecież tak przyjemnie się leży, zbieramy się na margaritę! Docieramy bardzo szybko i wiedząc jak szybko robi się zimno, siadamy w środku. Zamawiamy drinki, coś do przechrupania i umilamy sobie czas grą z dziećmi w karty. Drink numer dwa podany, zabawa doskonała, ale już po chwili Lila zaczyna pokazywać zmęczenie, więc postanawiamy, że to koniec na dziś. W drodze powrotnej do domu na placu przed katedrą miejscowy performer bawi tłum tańcem. Zasypiamy w doskonałej formie z myślami o tym jak dostać się do Chiapas de Corzo.

 

26/10/2018

Spakowaliśmy się częściowo wczoraj, więc dzisiaj śniadanie i na chwilę wyskok na targ. Ostatecznie zdecydowałam się, że dobrą pamiątką będzie biżuteria z bursztynem, ale niestety mało które rękodzieło spełniało moje oczekiwania. Z niczym wróciliśmy do hotelu i zabraliśmy swoje tobołki, z informacją gdzie znajduje się punkt busików collectivo ruszyliśmy z werwą. O dziwo udało nam się sprawnie dotrzeć na miejsce, szybko wsiedliśmy do busa i już po chwili mknęliśmy autostradą. Niestety, tak jak Wacek przypuszczał, busik nie jechał do centrum, ale zatrzymał się na zjeździe tuż za bramkami i tam trzeba było przesiąść się do kolejnego busika.

Co mnie przeraża – wszechobecna policja z ostrą bronią, patrolująca, sprawdzająca, nudząca się, ale z bronią. Czy jest niebezpiecznie? Na razie nic się nie wydarzyło ale widoczna policja daje do myślenia.

Docieramy bardzo szybko do hotelu i sami się dziwimy, że ten skok poszedł zaskakująco szybko i bez zbędnych przygód. Zostawiamy bagaże w hotelu i ruszamy w miasto. Zupełnie przypadkiem trafiamy na jadłodajnię, gdzie serwowana jest rodzinka Peppy Pig wolno pieczona w zupie bądź na taco plackach. Trzeba przyznać jedzonko było naprawdę znakomite i po raz kolejny zasada się sprawdza, jedz tam gdzie najwięcej lokalsów! Zaopatrzeni w napoje, ruszamy do hotelu bo dzieciaki chciały popływać w basenie. Spędzamy leniwie popołudnie relaksując się i popijając drinki. W międzyczasie obserwujemy sesję zdjęciową nad basenem dziewczyn, które mają twarze jaśniejsze niż reszta karnacji. U nas jest odwrotnie to twarz jest ciemniejsza od reszty ciała. Dziwne to wszystko, ach dziwne!

Na wieczór zaplanowaliśmy leniwe szwendanie po mieście. Tym razem na kolację Wacek postanowił zmierzyć  się z wyzwaniem GRANDE HAMBURGEROSA! Bułka wielkości tej z Piasta (wtajemniczeni wiedzą o co chodzi), też pełna sałatek i sosów, tylko mięsko to nie burger a bardziej bekonik. Po doprawieniu sosikiem z habanero, całkiem przyjazne. Reszta rodzinki objada się wpierw churros a potem smażeniną z grilla – wszystko naprawdę smaczne. Błąkamy się po placu, oddaje 1,2l butelkę z piwa i wymieniamy na następne trunki, a jako, że dzieci okazują już wstępne zmęczenie nocne, ruszamy do hotelu. Mamy tu telewizor, więc dzieci zasypiają oglądając bajkę.