¡Viva México! (dos)

19/10/2018

Dzisiejszy dzień zdecydowanie bardziej w naszym stylu. Wstaję wypoczęty już o 7, a reszta rodzinki jeszcze dogorywa. Próba skorzystania z internetu kończy się fiaskiem, więc ruszam na spacer po mieście. Jest tu naprawdę urokliwie i kolorowo. Dużo budynków ma pomalowane elewacje przez lokalnych artystów.

Rodzinka wybudza się i kończymy pakowanie naszych tobołków. Zjadamy śniadanko i jeszcze raz próbujemy wynająć ‘golf car’ jako, że nie zanosi się już na deszcz. Z pierwszej wypożyczalni zostajemy odesłani z kwitkiem gdyż pan stwierdza, że za dużo wody na ulicach. W drugiej jednak udaje się! Dopełniamy formalności i już po chwili mkniemy uliczkami. W sumie bardziej wygląda to na mozolne przejeżdżanie przez kałuże, ale radocha jest. Wyjeżdżamy na ‘autostradę’ wzdłuż plaży – jest tu znacznie równiej i szerzej. Maks zasiada za kierownicą i teraz już naprawdę prujemy. W ferworze zdobycia jak najlepszych ujęć z głowy spadają mi okulary, a pojazd idealnie rozjeżdża je tylnym kołem (‘chrup chrup’ jak to mi przez resztę dnia przypomina Justyna). Chwilę później tracimy kontrolę nad pojazdem – kierownicą można kręcić, ale koła tego nie słuchają. Autko nie jest zbyt skomplikoane więc udaje się zidentyfikować śrubę, którą należy dokręcić. Tylko idź tu teraz i wytłumacz, że potrzebujesz klucz nasadkowy 12mm. Język ‘migowy’ jednak działa cuda i już 10min później mamy co trzeba dokręcone i możemy ruszać dalej. Zmieniamy się za kółkiem dojeżdżając z powrotem do hotelu. Justyna szarżuje po kałużach co kończy się zalaniem przynajmniej układu wydechowego. Wypychamy autko i już po dwóch minutach odpala znów.

Korzystamy z tego, że mamy pojazd więc używamy go jako taksówki by przewieźć wszystkie rzeczy na nabrzeże. Wymeldowani, oddany samochód, wsiadamy na prom. W idealnym momencie bo właśnie zaczyna lać. A w momencie gdy dopływamy do Chiquila deszcze ustaje.

Przesiadamy się do naszego wynajętego samochodu i ruszamy do Valladolid. Nawigacja pokazuje 2 godziny nudnej drogi. A nudnej z paru powodów – z powodu braku widoków (płasko tu i po obu stronach drogi rośnie las/dżungla), z powodu ułożenia drogi (prosto jak w pysk strzelił, prawie w ogóle zakrętów) no i nic się nie dzieje (baaardzo mało aut, skrzyżowań czy miasteczek co kot napłakał). Jedynymi przerywnikami są ‘cycki’, aczkolwiek nie aż tak radosne jak dosłowne, gdyż to po prostu progi zwalniające. Głównie w miasteczkach, ale mogą zdarzyć się też po środku niczego. Wielkie bo trzeba przejeżdżać je na jedynce. Mogą zaskoczyć.

Dojeżdżamy jednak bez problemów i kręcąc się po jednokierunkowych uliczkach odnajdujemy nasz hotelik. Bardzo blisko centrum więc porzucamy rzeczy i śmigamy coś zjeść. Znajdujemy miłą knajpkę przy głównym placu i uzupełniamy energię. Dziś już autem nie ruszamy, więc Tequila Sunrise chłodzi ciepły posiłek. Spacerujemy dalej, robimy małe zakupy, strzelamy sobie fotkę przy wielkich literach i sprawdzamy naszą pierwszą cenotę, która znajduje się dosłownie 5min piechotą od głównego placu. Widok z góry robi wrażenie, ale nie wchodzimy bo do zamknięcia zostało ledwo 45min. Wracamy do hotelu gdzie dzieciaki taplają się w baseniku, a Justyna stara się ogarnąć następne dni.

Wychodzimy jeszcze raz na miasto bo na głównym placu rozstawiana była scena i oczekiwaliśmy jakiegoś koncertu. I owszem był, ‘pełnej’ orkiestry, ale zaczęli tak późno, że właściwie nasze wyjście ograniczyło się do wypicia Pina Collady i Mojito i zjedzenia Marquesitas i Churros.

Justyna i Maks czynią obserwację – dla Justyny szokiem jest, że duża część mężczyzn jest od niej niższa, a dla Maksa, że tyczy się to sporej części dorosłych.

Było aktywnie, a jutro zapowiada się jeszcze lepiej.

 

20/10/2018

Dzień zaczynamy całkiem wcześnie bo telefonem z domu o 5 nad ranem. Justyna rozbudzona chwyta laptopa i próbuje ogarnąć nocleg w Oacaxe co okazuje się trudnym wyzwaniem ze względu na Dias de la Muerte i ogólnym zarezerwowaniem każdego hotelu w okolicy. Lekko stresowo zbieramy się na śniadanie i ruszamy do Cenoty Zaci.

Wczesna pora i ludzi mało. Płacimy wstępne + kamizelkę i już po chwili zanurzamy stopy w wodzie. Ciekawe wrażenie – dziura w ziemi konkretna, woda czyściutka a dna w większości nie widać, troszkę rybek sobie pływa. Bardzo przyjemna sprawa. Dzieciaki taplają się chwilę, ale większość czasu później spędzają dając skubać się rybkom. Justyna odważa się na zdjęcie kamizelki i dzielnie pływa po otwartej wodzie. Ja próbuje trochę nurkować – schodzę na jakieś 8-10m i oglądam kawałek dna, choć obok chyba jest jeszcze głębiej. Skaczemy ze skał bo jest naprawdę bezpiecznie. Gdy już przychodzi lekkie znudzenie, zbieramy się i ruszamy w drogę.

Po drodze zahaczamy o jakąś jadłodajnię i wcinamy Tostas Milanes. Trasa niezbyt długa bo tylko 45min do Chichen Itza. Miejsce już z dala zapowiada nawał turystów. Z każdej strony machają do nas ‘oprowadzacze’, ale my dzielnie mkniemy do samego końca. Zostawiamy auto, kupujemy bilety (co z jakiegoś powodu wymaga dwóch tranzakcji (nie chce nam się dopytywać)) i idziemy zwiedzać. Pomijając kram na kramie, ‘kup pan cegłe’ itp, miejsce robi (przynajmniej na mnie) spore wrażenie. Budowle i ich stan który ukazuje z jaką dbałością o detale i jakość zostały one wykonane, budzi prawdziwy podziw.

Żar leje się z nieba więc nie przesadzamy z czasem w otwartym słońcu i ruszamy w dalszą drogę. Pora teraz na posiłek więc zatrzymujemy się w miasteczku obok i zjadamy smarzeninę prosto z grila obok drogi. Smacznie i niedrogo. Gotówka nam się kończy więc odszukujemy pobliski bank i jedziemy zobaczyć kolejną Cenotę – Ik Kil.

W porównaniu z pierwszą, jest to typowo turystyczny przybytek i widać też, że to cel tych samych wycieczek co odwiedzają ruiny. Cenota sama w sobie mniejsza, trudniej dostępna do wejścia do wody, nabita ludźmi – to nie dla nas, zabawiamy tu może 30min i spadamy. Wiem, że mi się ogólnie te miejsca podobają, więc sądzę, że jeszcze ze dwie obejrzymy.

Jest już dość późno a przed nami jeszcze ponad 3 godziny drogi. Wsiadamy w autko i mkniemy. Tym razem droga to nie autostrada ale nie oznacza to zbyt wielkiej różnicy – jedynie parę więcej wiosek i progów zwalniających. Po godzinie jazdy, sprawdzam w nawigacji gdzie znjadziemy najbliższą stację. Okazuje się, iż jest to ponad godzinę drogi dalej. Patrząc na kurczące się zapasy, oceniam, że będzie cieżko. Zapytujemy w pierwszej wiosce o paliwko, ale odsyłają nas z miejsca w miejsce i ostatecznie radzą by szukać w następnej wiosce. Tu znajdujemy sklep z częściami do samochodów i oczywiście miły pan ma swoją, butelkowaną wersję stacji benzynowej. Przypomina się Tajlandia gdy pan nalewa nam do baku złoty płyn.

Spokojni o dojazd prujemy do kolejnego rozjazdu w większej miejscowości. Jako, że ma się już ściemniać, zajeżdżamy do supermarketu i robimy jakieś sprawunki zakładająć, że do samego Bacalar nie dojedziemy. Jest chęć na kawkę, ale czasu brak. Po chwili jedziemy już w ciemnościach. Nie sądziliśmy, że nas to czeka, a tu okazuje się, że ruch wieczorem zdecydowanie się wzmaga. Dajemy radę i zgodnie z nawigacją skręcamy w polną drogę prowadzącą do naszego noclegu. Pierwsze wrażenie – znów zdupcyliśmy i wylądowaliśmy w ‘tarzan resort’ z naszej Tajlandzkiej wyprawy. Ciemno, głucho, chaty drewniane stoją.. Wita nas cieć (przynajmniej nie trans) i prowadzi do pokoju.

Gdy już ruszamy na mycie (łazienkę mamy poza pokojem) nagle zewsząd zjawiają się ludzie – przyjeżdżają taksówką, przypływają kajakami. Fiu, przynajmniej nie jesteśmy sami. Dzieci okazują się dość zmęczone i szybko zasypiają. Jeziora jeszcze nie widzieliśmy, więc czekamy na jutro.

 

21/10/2018

Budzimy się wcześnie rano, by zobaczyć czy rzeczywiście jezioro jest na wyciągnięcie ręki – no i jest! Pięknie błękitna woda zachęca do kąpieli ale najpierw śniadanie! Ruszamy więc do miasta w poszukiwniu lokalu, który serwuje śniadania. Udaje się nam znaleźć szybko klimatyczną kajpkę, która ewidentnie ukeirunkowana jest na zagranicznych turystów. Zamawiamy i tym razem to Wacek nie dostaję tego co zamówił, o przepraszam nie dostaje w ogóle śniadania, zadowala się resztkami po dzieciach.

Lila z Maksem męczą nam, że chcą już pływać więc zaopatrujemy się w bułki z mięskiem, napoje i wracamy nad jezioro. No a tutaj czysty raj, woda ciepła, słońce świeci, żyć nie umierać. Dzieciaki skaczą do wody, huśtają sie na huśtawkach, bujają w hamakach, nurkują i podziwiają ślimaki wodne. Umęczęni słońcem i wodą zjadamy pospiesznie bułki i ruszamy do miasta z zamiarem wycieczki motorówką, żeby zobaczyć kilka bardziej interesujących miejsc. Lila zasypia w samochodzie z wycieńczenia więc jest szansa, że będzie dziś mniej marudna. Zjeżdżamy do portu i dowiadujemy się, że następna tura rusza za 10 min, usadawiamy się na ławkach i grzecznie czekamy. W ten sposób marnujemy pół godziny bo ostatecznie nikt się nie pojawia. Nieco podenerwowana proszę Wacka, żeby jechał wzdłóż wybrzeża i pewnie znajdziemy kogoś kto nas zabierze już. No i można, można! Już po chwili płyniemy motorówką!

Wycieczka miała zawierać dwie cenoty – Cenota Negro oraz Cenote Esmeralda. Pierwsza rzeczywiście robi wrażenie, gdyż z łódki widać strome urwisko, które ma ponad 150m głębokości (tyle zrozumieliśmy), druga cenota jest bardziej rozlegla, wokół której utworzyły sie charakterystyczne płaskie skały wygladające trochę jak tortille! Później mały stop na kąpięl tuż przy rezerwacie przyrody i już po chwili ruszamy do kanału piratów. Tam można poskakać z tzw pirackiego statku – betonowa budowla?! Oraz z tego co zrozumieliśmy nasmarować się leczniczym błotem. I tak minęło nam popołudnie, przepłynęliśmy jezioro i trzeba przyznać, że jest ono niesamowitym miejscem, koloru błekitu zmieniającego sie w zależności od pogody oraz głębokości.

Ruszamy do centrum na kolację i oczywiście, że wybieramy eksluzywną uliczną budę z typowym meksykańskim jedzeniem domowym. Pyszne, tanie jedzenie – nowy poziom pikantności jednego z sosów. Obiecane lody na deser, który jest nieodzownym tutejszym wieczornym rytuałem wszystkich rodzin. I już po chwili ruszamy na nocleg, zaopatrzeni tylko i wyłącznie w drinki z dnia poprzedniego, gdyż już dzisiaj alkoholu nie sprzedaję się tak późno. Starcza i to, by miło podsumować ten aktywny dzień. Wacek sprawdza po raz kolejny noclegi w Oaxaca i nie do wiary, mamy nocleg!!!!!! Jaka radość i niedowierzanie!!!! Cudowne zakończenie tego dnia!