¡Viva México! (seis)

30/10/2018

Jak już to zauważyliśmy, meksykańska punktualność nie istnieje. Wycieczka miała być o 7 rano, a wyruszyliśmy o 8. Bo na kogoś czekamy, łódkę dopiero sprzątają, trzeba kapitana znaleźć, kamizelki rozdać, posprzątać po wycieczce z dnia poprzedniego…. ach, a przecież mogliśmy zostać w łóżku jeszcze pół godzinki!

Płyniemy wzdłuż wybrzeża, przewodnik opowiada o kolejnych plażach i kilku skałach oraz zwierzętach je zamieszkujących. Po pewnym czasie zaczyna śmiesznie nagwizdywać i przywołuje delfiny, podziwiamy całą rodzinkę, niestety kapitan William wyłącza motor i zaczyna bujać. Mi zaczyna robić się niedobrze, Lila nie wie co się dzieje, Maks zielenieje. Wacek próbuje uratować nas od wymiotowania za burtę, staramy się rodzinnie wytrwać te ciężkie chwile. Na szczęście motor działa znowu i płyniemy szukać żółwi morskich. Męczarnie trwają, a my zamiast zbliżać sie do brzegu, to się od niego oddalamy! Nagle udaje się wypatrzeć żółwia morskiego i to nie jednego, a nawet kopulującą parę. Ostatnim punktem jest snorklowanie niedaleko rafy w tzw lagunie. Wszyscy wskakują do wody prócz mnie i Maksa, ten zzieleniał całkowicie a smród z silnika nie pomaga. W końcu przekonuje go, że w wodzie na pewno poczuje się lepiej. Wskakujemy więc do morza i Maks zdecydowanie zyskuje normalny kolor. Wacek z dziećmi w maskach podziwiają ten skrawek rafy, a ja mylę łódki i muszę się namachać by dopłynąć do właściwej. Po zebraniu ekipy kapitan informuje nas, że trzeba wyskoczyć do wody i podpłynąć kawałek bo on będzie parkował na piasku z pełnym impetem i łódka musi być lekka. Pozwala Maksowi, Lili i oczywiście mi zostać, więc mamy dodatkowe wrażenia!

Wracamy na bazę wziąć szybki prysznic i lecimy na śniadanie w miejscówkę znaną z dobrym jedzeniem i pyszną kawą. Objedzeni, ruszamy do następnego punktu, czyli Centrum Mexicano de la Tortuga, niestety stwierdzamy, że wczoraj i dzisiaj jest zamknięte, więc punkt do odhaczenia jutro. Wracamy do domu na sjestę, bo prawie południe i wiemy, że nie ma szans na plażowanie o tej porze.

Dziś na obiad kurczak z grilla, ryż i sałatka, po którą chłopaki skoczyli do miasta i zjedliśmy w ogrodzie naszych gospodarzy. Dziś zawrotna cena obiadowa (130 peso, cały kurczak, 4 porcje ryżu i sałatki)

Popołudnie spędzamy na plaży, gdzie okoliczne skały dały cień, więc można naprawdę się zrelaksować. Wacek z dzieciakami szaleją na falach, a ja doczytuje kolejną książkę. Maks już zdecydowanie lepiej opanował wchodzenie i wychodzenie z falami, więc nie zostaje bardziej poturbowany. Zbieramy się szybko, bo planowo mieliśmy się wybrać na punkt widokowy Punta Cometa, żeby obejrzeć zachód słońca. Niestety, nie mamy zbytnio dużo czasu żeby wrócić do domu po buty, więc desperacko zasuwamy na boso, po drodze, kamieniach, liściach i krzakach. Mimo bólu, potu i łez, docieramy na miejsce na czas i ‘prawie’ w spokoju obserwujemy jak kolejny dzień mija za horyzontem. Oko nacieszone, czas do domu. Po szybkim prysznicu czas na kolację. Wczoraj widzieliśmy na placu jadłodajnie dla lokalsów i dzisiaj mamy zamiar stołować się właśnie tam. Idąc w stronę placu, słyszymy muzykę dochodzącą właśnie stamtąd. Na miejscu okazuję się, że rozpoczęły się już lokalne obchody Dia de muertes. Niestety pani z taco i tortilla nie ma, co za zawód! Kupujemy kukurydzę na patyku i esquites – zupę kukurydzianą (majonez, salsa, chilli, limonka) i obserwujemy spektakl dzieci wychodzących z trumien! Chwilę obserwujemy te przedziwne sceny i tańce, po czym ruszamy w poszukiwaniu knajpki kolacyjnej. No i jest, serwuje taco i inne smakołyki, a ceny są normalne. Zamawiamy kilka tacos, i tlayuda – większą wersję quesadillas oraz margaritę. To było dobre, tradycyjne jedzenie w dobrej cenie. Czas na bazę ułożyć się do snu z kubkiem tequili na dobranoc!

 

31/10/2018

Wczoraj była wczesna pobudka, dzisiaj leniuchujemy w łóżkach do późna. Śniadanie w naszym stałym lokalu z świetną kawą i ruszamy odwiedzić Centrum Mexicano de la Tortuga, może dziś będzie otwarte bo kto to wie! I ku naszemu zdziwieniu, jak napisane tak i jest, centrum otwarte. Cena wydaje się być zdecydowanie śmieszna, 34 peso. Wchodzimy do pierwszej części, w której zbudowane są małe odwzorowania środowisk, w których żyją poszczególne żółwie. Musze przyznać, że jest ich naprawdę sporo. Później mijamy znak na akwarium, gdzie znajdują się żółwie tylko wodne i to też jest imponujących rozmiarów jeśli wiesz, że Mazunte ma 7 ulic. Spotykamy po drodze panią, które opiekuje się żółwiami i prowadzi nas do kolejnego punktu. Jest tam basen dla żółwi odratowanych, i kilka pojemników dla młodych, które w późniejszym stadium są wypuszczane do oceanu.

Wszystkim polecamy odwiedzić to miejsce bo naprawdę warto!

Tak jak zostało zapowiedziane, tak i jest popołudniowa sjesta w łóżkach.  A po, obiadek (znowu kurczaczek) i pożegnanie z oceanem. Ruszamy na plażę i dosmażamy ciała, Wacek z dzieciakami szaleje na falach. Odwlekamy moment powrotu bo wiemy, że musimy dostać się do Pochutla i tam czeka nas nocny autobus do Oaxaca City. Co zrobić.. Prysznic, pakowanie i już pędzimy colectivo do Pochutla. Tam na dworcu mamy tylko 3 godziny czekania, co wydaje się być niczym w porównaniu z Tuxtla. Czas szybko mija, autobus nadjeżdża, pakujemy się i jedziemy do Oaxaca City, by wziąć udział w obchodach Dia de muertos. Nocny autobus do Oaxaca to nie lada gratka! Nie dość, że nie jedzie najkrótszą drogą, to droga to niekończąca się serpentyna, a autobus pędzi jak szalony nie zważając na znaki, ograniczenia prędkości i zakazy wyprzedzania. Oboje mamy poobijane boki od oparć i tylko czekamy aż autobus wjedzie na autostradę.

 

01/11/2018

Docieramy do Oaxaca punktualnie o godzinie 7 rano. Z walizami, przemierzamy miasto w stronę centrum, żeby znaleźć knajpkę ze śniadaniem. Ku naszemu zdziwieniu nic nie jest jeszcze otwarte. Docieramy do placu Zocalo i tu wreszcie jest kilka restauracji, które podają wczesne śniadania. Najadamy się do syta, a w międzyczasie okoliczne sklepy, bary, restauracje budzą się do życia. Nie ma nawet 10 rano, ale zmierzamy do hotelu żeby oddać walizki i ruszyć w miasto. Pierwszy punkt programu Mercado Artesanias, ale jak się okazuje i tutaj większa część stoisk zamknięta. No to następny market – Benito Juarez. Tutaj podoba nam się znacznie bardziej bo jest gwarno, kolorowo i można nacieszyć oko zarówno lokalnymi wyrobami kulinarnymi, jak i rękodziełem. Szwendamy się pomiędzy stoiskami podziwiając poranny spektakl. Wackowi już totalnie rozwala się jeden z obiektywów, ale jakimś cudem udaje się go jeszcze raz pozbierać do kupy – czeka nas zakup po powrocie.

W końcu mogliśmy dostać się do pokoju i odświeżyć po nocnym autobusie oraz nabrać sił na aktywne popołudnie. W pierwszej kolejności obiad – trafiło na miejsce z tacos (a to Ci niespodzianka!) gdzie dawano mięso tylko a całą gamę dodatków można dobrać sobie samemu. Obraliśmy kierunek północ, gdzie wiodły uplecione kwiaty nagietków, symbol Dia de muertos. Mijaliśmy kolejno sklepiki z rękodziełem, dekoracje, ale szliśmy na Festival Pan y Chocolate. Był to zdecydowanie mały festiwal, ale wszystko jeszcze gorące prosto z piekarni. Następnie zdecydowaliśmy się, że będzie wesoło jeśli pomalujemy sobie twarze na typowe tutaj makijaże. Znaleźliśmy mnóstwo osób, które sobie dorabiało w ten sposób na ulicy, więc po chwili byliśmy już gotowi. Niestety bateria w aparacie padła, więc Wacek musiał wrócić do pokoju po powerbank, a dzieciaki wypatrzyły marquesitas, więc podwieczorek można było odhaczyć. Kolejny punkt programu to cmentarz główny. Przeciuraliśmy dzieci przez całe miasto i co? O 18 zamknięcie!!!! Nie pozostało nam nic innego jak wrócić do centrum, dzięki czemu udało nam się wbić na dwie parady gdzie czynnie wzięliśmy udział w pląsach, krzykach, gwizdach i maszerowaniu do Zocalo. Muzyka kotłowała tłum, zaskoczyło mnie jak wiele ludzi przybywa właśnie tutaj, a zarazem jak bardzo magiczne jest to w jaki sposób łączy ta uroczystość wszystkie pokolenia. Umęczeni usiedliśmy w parku z drinkami i chłonęliśmy atmosferę radości, zabawy, wielokulturowego tłumu. Z jednej strony zmierzała do nas kolejna parada, w innym rogu strzelały fajerwerki, gdzieś tam dzieciaki śpiewały piosenki – WOW! Niestety po chwili zaczęło padać i nie była to przelotna chmurka, więc dostaliśmy znak, że czas się zbierać do domu. Na chwilę z lokalsami jeszcze chowamy się pod dachem sceny w centralnym punkcie. Pełni wrażeń, ze zdartymi stopami i uśmiechami od ucha do ucha wróciliśmy na bazę. Okno wybiega na ulicę więc długo jeszcze można słyszeć świętowanie w całej Oaxaca. Przy okazji, udało nam się ustanowić nowy dzienny rekord kroków – 32000!

 

02/11/2018

Dzisiaj zdecydowanie leżymy długo w łóżkach po wczorajszym mega aktywnym dniu. Ruszamy do parku i mimo znacznie późniejszej pory, obserwujemy zmniejszoną aktywność miejską. Posileni zmierzamy do Kościoła San Domingo de Guzman. Jest to niezwykłe miejsce, jeśli porównać je do wszystkich poprzednich kościołów, które odwiedziliśmy. Wszędzie mnóstwo kosztownych zdobień, a cała bryła kościoła jest niesamowitą konstrukcją powstającą długie lata.

Będąc w Oaxaca, należy wypić lokalną kawę i czekoladę, a już wczoraj wypatrzyłam klimatyczne miejsce ze świetną atmosferą przy Jardin Carbajal – Mercado Organico La Cosecha. Podczas naszego dotychczasowego pobytu w Meksyku, nie katowaliśmy dzieci muzeami, więc czas to zrobić. Wybraliśmy Centro Cultural Santo Domingo.

Po dwóch godzinach wędrówki korytarzami, schodami i krużgankami, szukamy drogi do ogrodów. Okazuje się, że jest do nich zupełnie inne wejście i niestety jest możliwe tylko o określonych godzinach więc musimy wrócić później. Zdecydowaliśmy się, że oto nastał czas pamiątek, więc błądziliśmy po małych centrach rękodzieła. Ostatecznie padło na sukienkę, szal i fletnie pana (kolejny instrument w kolekcji Maksa). Mała przerwa na obiad i drinki, po czym udajemy sie do ogrodów Jardin Etnobotanico de Oaxaca. Niestety, wejście jest tylko z przewodnikiem, więc nie pozostaje nam nic innego jak zgodzić się. Z tego co udało nam się zrozumieć, to ogród jest kolekcją kaktusów, głównie zbiorów roślin z regionu Oaxaca. Z całej naszej wycieczki po Meksyku, brakowało mi takiego miejsca jak z pocztówki gdzie patrzysz i widzisz same kaktusy i opuncje. Taki właśnie obrazek mieliśmy okazję podziwiać w tymże ogrodzie. Oczywiście, gdy tylko słońce zaszło nastąpił zmasowany atak komarów na turystów, całe szczęście mamy przy sobie spray więc psikamy po odsłoniętych częściach ciała ku zazdrości reszty wycieczki.

Wczoraj nam się nie udało, więc dzisiaj ruszamy na cmentarz. Dzieciaki marudzą, ale udaje nam się przekupić najmłodszą kukurydzą na patyku. A przed cmentarzu jak na jarmarku, kramy z jedzeniem, piciem, lodami, karuzelami, tandetnymi zabawkami dla dzieci, kwiatami i zniczami. Wchodzimy na cmentarz, a tam prawdziwa impreza, rodzinne świętowanie życia zmarłych i ich wspominki. Suto zastawione stoły, muzyka z głośnika bądź cała orkiestra, lejące się strumieniami piwo, balony, kwiaty, dzieci grające w gry na katafalkach. Spacerujemy alejkami i chłoniemy rodzinną atmosferę radości, ciepła i zabawy. Zawsze chciałam to zobaczyć na własne oczy i doświadczyć, więc kolejne moje małe marzenie spełnione. Wieczór decydujemy się spędzić w knajpce na Zocalo popijając margaritę i grając w karty z dzieciakami, dawkując sobie ostatnie chwile w Meksyku. Dzisiaj jest znacznie bardziej spokojnie niż wczoraj, mijamy tylko jedną małą paradę. Jakby nie było, dzisiaj wszyscy zbierają się na grobach i tam spędzają czas. Dzieciaki dają nam odczuć, że mają dość, więc ruszamy do hotelu. Pamiątki alkoholowe pozostawiamy na jutro.