¡Viva México! (tres)
22/10/2018
A dzisiaj kolejny skok do Tulum. Decydujemy się, że po śniadaniu odwiedzimy Cenotę Azul, która jest 8km za miastem. Na zdjęciach wygląda bardzo przyjaźnie dla dzieci, ale jak sie okazuję jest jeszcze jedna cenota o tej nazwie, która znajduję się 2,5h drogi od nas, a ta do której trafiamy jest zdecydowanie dla dzieci niedogodna. Jest olbrzymia – ze 200m średnicy i od razu zaczyna się wielkim spadem. Spędzamy może z godzinkę trzymając się blisko brzegu. Ja dodatkowo trochę nurkuję by zaraz przy brzegu zobaczyć, że to wszystko to jeden wielkie nawis skalny nad przepastną głębią, aż strach się bać.
Ruszamy w drogę. Znowu mija mozolnie mimo sporych prędkości. Nuda prostych i płaskich dróg daje się we znaki. Jedyną rozrywką jest może jakieś sępowate coś porywające węża z drogi. Dojeżdżamy do Tulum, które nie wyróżnia się niczym specjalnym. Udaje się zameldować wcześnie w pokoju i odnaleźć pralnię (całe 78 peso za 5 kilo prania). Wsiadamy z powrotem do auta z zamiarem znalezienia żarełka. Przejeżdżamy całą długość miasta, które nie ma zbytnio wyznaczonego centrum. Oczom naszym rzuca się widok smażalni ryb – po jednej stronie ulicy typowo turystycznie, po drugiej dla lokalsów – oczywiście, że wybieramy to drugie. Wybieramy 3 różne świeże rybki i już po paru minutach delektujemy się ich smakiem. Fajna odmiana.
Wsiadamy w auto i staramy się jeszcze zdążyć na zwiedzanie ruin. Dojeżdżając na miejsce jednak rezygnujemy i wracając zahaczamy o supermarket by pooglądać co tu mają na półkach. W dalszej drodze robimy sobie tradycyjne już zdjątko przy wielkich literach. W hotelu dzieciaki pakują się do basenu i ćwiczą skoki w maskach i bez – szaleństwo. My za to ćwiczymy podnoszenie różnych trunków i testujemy lokalne guacamole.
23/10/2018
Plany na dzień dzisiejszy zostały zatwierdzone więc wiemy, że dziś będzie bardzo aktywnie. Budzimy się relatywnie szybko i ruszamy na śniadanie, na wypasie – naleśniki, tosty z awokado i smaczna kawa, knajpka trendy wiec ceny również. Posileni ruszamy do pierwszego celu – ruin w Cobe. Po 45 minutach dojeżdżamy na miejsce i dzięki temu, że jest wcześnie nie ma jeszcze takich tłumów. Co dziwne cena do godziny 16:30 jest znacznie niższa (70 pesos vs 240 ??!!) Wchodzimy do lasu i podążamy ładnie wykarczowaną ścieżyną, tutaj znacznie mniej straganów z pamiątkami, ale miejscowi zarabiają w inny sposób. Główny cel, czyli najwyższa świątynia jest oddalona pieszo około 2km od wejścia. Okoliczności przyrody nie pomagają, gdyż nie dość że jest gorąco to jeszcze niesamowicie wilgotno i już po chwili widać pot na naszych czołach. Biznes wypożyczalni rowerów oraz przejażdżek na wózkach kwitnie. Dzieci wczoraj nam obiecały, że nie będą marudzić więc nie ma ułatwień i idziemy pieszo.
Pierwsza grupa ruin jest bardzo blisko, więc szybko ją ekspolorujemy i ruszamy dalej. Po drodze mijamy kilka mniejszych skupisk, ale nasz cel to wdrapanie się na czubek tej największej, o ile jest jeszcze taka możliwość. No i jest, wokół jest mnóstwo kamienia, który pewnie jest rozkruszoną częścią budowli… trochę szkoda, że nikt nie stara się zabezpieczyć tego zabytku. Można nadal wejść na samą górę, więc rozpoczynamy wędrówką, pełne słońce bo prawie południe, wilgotność pewnie około 90% no i my zasuwamy do góry. Po wejściu pot lał sie z nas strumieniami, no i pytanie czy było warto? Co widzimy, nic…. dżunglę dookoła, ale tego chyba mogliśmy sie domyśleć J Spacerujemy jeszcze w drodze powrotnej w okolicach mniejszej grupy ruin, gdzie słychać śpiew ptaków, brzęczenie komarów i piskoryk Maksa na widok mrówek! Melodia dla naszych uszu! Po przekonaniu dziecka, że mrówki mu nic nie zrobią jeśli im nie będzie przeszkadzał zmierzamy do wyjścia.
Następny cel – dwie pobliskie cenoty. Pierwsza z nich to Choo-ha, niedaleko od głównej drogi, z dojazdem samochodem, aż do wejścia. Bierzemy szybki prysznic i już schodzimy stromymi schodami na dół. Jest to cenota inna niż poprzednie, gdyż nie dochodzi do niej światło dzienne, typowa jaskinia z wodą znacznie bardziej chłodną niż poprzednie cenoty. Po kilku niepewnych chwilach wchodzimy do odświeżającej wody. Dzieciakom niespecjalnie się podoba bo jak twierdzą, za zimno. Cenota jest w miarę płytka ale oni odmawiają wspólnego uczestnictwa. Mi udaje się zgubić zegarek pod wodą, ale mam niesamowite szczęście, gdyż spadł tuż koło zejścia.
Wychodzimy na powierzchnię i już mkniemy do kolejnej cenoty, Multun-Ha. Ta natomiast jest znacznie głębsza, zejście jest po krętych schodach na dół, na samym dole natomiast jest drewniany dek z którego mozna podziwiać ogromne wnętrze jaskini oraz zobaczyć jak bardzo głęboko jest w niektórych miejscach. Ogólnie ma kształt dzwonu, gdzie jego kielich to woda, a po środku, pod dekiem, znajduje się rumowisko kamieni. Pływamy przez chwilę, dzieci po raz kolejny wchodzą na moment i już za chwilę marudzą, że im zimno. Wiemy, żeby nie rozjuszyć nasze potomstwo czas się zebrać i dać im chwilę odetchnąć bo dzień jeszcze się nie skończył.
Wracamy do Tulum z zamiarem zjedzenia ponownie w tej samej rybnej knajpce. Niestety okazuje się ona dziś zamknięta, więc by daleko nie szukać udajemy się na drugą stronę ulicy. Justyna zamawia ośmiornicę, co nie okazuje się najlepszym wyborem. Ja biorę krewetki w burrito – całkiem smaczne, ale za dużo. A dzieci wcinają zwykłą rybę.
Kończymy szybko i pędzimy na lokalne ruiny bo, z tego co czytaliśmy, ostatnie wejście jest o 16:30. Za parking życzą sobie tu niebotyczne kwoty, więc parkujemy u lokalsów – prawie 200peso taniej. Stąd pędzimy przez stragany do wejścia które okazuje się oddalone o 500m od parkingu. Witają nas niestety zamknięte kasy, ale miły pan mówi, iż jest to 30min przerwa i o 5 znów będą wpuszczać. Tutaj kiedyś też obowiązywał inny cennik ale teraz przez cały dzień obowiązuje jedna wyższa stawka. Na szczęście dzieci wchodzą za darmo.
Kompleks całkiem zadbany, ale ruiny same w sobie nie powalają. Na pewno brak im rozmiaru tego co widzieliśmy wcześniej. Chodzimy sobie w kółeczko, pstrykamy fotki, a Justynie nawet udaje się nakarmić iguanę jakimś lokalnym owocem.
Wracamy do domu po drodze jeszcze wymieniając walutę i odbierając pranie. Wszyscy zanurzamy się w basenie, a my opróżniamy puszki i inne napoje bo jutro lot samolotem.
24/10/2018
Plan dnia jest prosty – przemieszczamy się do San Cristobal. Rano przepakowujemy walizy i plecaki, oddajemy klucz i przy okazji drukujemy bilety autobusowe u miłej pani na recepcji.
Wyjeżdżając z Tulum zatrzymujemy się na szybkie śniadanko i ruszamy nudną drogą do Cancun. Droga trochę inna jednak bo dużo większy ruch, a przede wszystkim, jako że biegnie wzdłuż wybrzeża, usiana wszelkiego typu resortami. Są olbrzymie i po środku niczego – chyba byśmy tam 3 dni nie wytrzymali.
Zdajemy auto w wypożyczalni (Avis) – wszystko bez problemów, mimo, że auto brudne że aż strach. Parę rozważań na temat jazdy autem tu. Zdecydowanie nie miałem okazji jeździć po żadnym dużym mieście ale po Valldolid i Tulum jeździło się łatwo. Nawet jak było ciasno i ludzie wbijali się na mój pas to robili to ze ‘smakiem’, tak, że nie trzeba było jakoś specjalnie przyhamowywać czy uciekać. Policji wszędzie jest pełno, ale też nie mieliśmy z nimi bezpośredniego do czynienia. W tych okolicach w których się rozbijaliśmy, zmorą, jak dla mnie, są progi zwalniające. Parę razy udało mi się nie zauważyć znaku na czas co kończyło się ‘podskokami’. W nocy mieliśmy okazję raz jechać i raczej tego nie polecam. Jest naprawdę ciemno, ruch się wzmaga i trochę mało komfortu jak na mnie.
Do samolotu wsiadamy bez większego problemu, tylko musimy dopłacić trochę za nadwagę bagażu. Justyna próbuje przepchać tyłem jeden z plecaków tak by za niego już nie płacić, ale niestety nie ogarniam jej intencji. Sam lot mija bez większych przygód – trochę turbulencji i lądowanie między górami.
Po wyjściu Lila daje popis swoich możliwości, tym razem pt „moja walizka” znajdujemy taksówkę, którą Justyna targuje cenę do 700 pesos. Droga początkowo wiedzie w stronę samej Tuxtli, ale po chwili odbija na wschód. Tu zaczyna się, wydaje się, niekończący się podjazd. Wjeżdżamy ostatecznie na wysokość ponad 2100m. Przejeżdżamy przez chmury i w końcu dostrzegamy nasze miasteczko – San Cristobal de Las Casas. Na szczęście w pełnym słońcu.
Kierowca zawozi nas pod zaklepany adres który na pierwszy rzut oka wydaje się być dość opuszczoną haciendą. Żadnych znaków mówiących by był tu hotel, a okna na piętrze wyglądają jakby mieszkać tam miały gołębie. Prosimy kierowcę by zadzwonił na numer z rezerwacji. Pani w słuchawce potwierdza i mówi, że będzie za 5min. Trochę nerwowo bo wszystko to wygląda dość dziwnie, ale pani faktycznie przychodzi, otwiera i pokazuje nam włości – wszystko jest jak na zdjęciach i spokojnie Kasa de Adobe możemy polecić dalej.
Zrzucamy rzeczy i idziemy na miasto pochodzić, a przede wszystkim, coś zjeść. Trafiamy na fajną knajpkę gdzie wydaje się, że w większości jadają lokalsi. Obsługuje nas kelner, który wydaje się totalnie spalony. Obserwujemy z ciekawością jego poczynania stawiając zakłady, że w pewnym momencie zapomni gdzie jest i co robi, i pójdzie sobie do domu. Po posiłku i dalej w wieczór, chodzimy sobie uliczkami tego przyjemnego miasteczka. Widoki tu, po płaszczyźnie okolic Cancun, w końcu dają radę nasycić oczy. Życie wieczorno/nocne kwitnie i do późnych godzin na ulicy gra muzyka. Sporo nowo-hippisów na ulicach, którzy sprzedają swoje rękodzieło czy też grają na instrumentach. Nam udaje się załapać na margeritowe happy hour więc uśmiechnięci wracamy na odpoczynek w łóżkach z porządnymi kołdrami. Tak, temperatura w dzień przekracza tu ledwo 20stopni, a w nocy może być poniżej 10ciu.