¡Viva México! (uno)

15-16/10/2018

Po wspaniałej zabawie na cześć The Sulejczaks i nowinach w rodzinie, o 9:30 zbieramy się z Gliwic na pierwszy samolot o 12:55 z Wrocławia. Jako, że zawsze podróżujemy budżetowo, oznacza to, że przed nami seria WRO – CPH – AMS – MEX – CUN, potem jeszcze tylko 2 godzinki wynajętym autem, prom i już będziemy u (pierwszego) celu – wyspa Holbox. W praktyce, oznacza to, że trochę nerwów tracimy na zakorkowanej autostradzie do Wrocławia, parę godzin przemęczamy w Amsterdamie, i po 33 godzinach, w sumie spokojnej podróży, w końcu zalegamy na plaży.

Holbox to całkiem spora wyspa, na którą dostać się można promem co 30min. Turystyka to podstawa egzystencji, ale jest tu na tyle stałych mieszkańców, że i szkoła się znajdzie. Trafiliśmy w sam środek remontów ulic. Póki co gotowe były chodniki, lecz nawierzchni samych jezdni brak. Ciężko zgadnąć czym to wykończą bo zdecydowanie pasowałby bruk ale wiadomo jak to bywa. Ruchu tu ciężkiego nie ma bo głównie przeważają spalinowe wózki golfowe.

Na nocleg wybieramy hotel La Diosa który znajduje się przy plaży. Od razu wskakujemy do morza – woda przyjemna, a żarówa z nieba daje. Spędzamy tak 2 godzinki przy okazji krążąc po pobliskich uliczkach za lodami, napojami i piwem. Plaża czyściutka, piasek drobniutki, woda niezbyt głęboka, palmy kłonią się nad głowami – czego chcieć więcej. Zgrzani robimy przerwę na obmycie się i po chwili ruszamy już na ‘miasto’. Uliczki kolorowe, sklepików i jadłodajni mnóstwo. Zaopatrujemy się w najbardziej potrzebne sprawunki (piwo) i ruszamy na plażę (piwo). Dzieciaki bawią się piaskiem, a my odpoczywamy, sącząc napoje.

Z nikąd nagle następuje atak komarów. Miły kelner informuje nas ze to czas moskitów i rozpala zadymiarkę w celu przegonienia bydlaków. Nie czekamy i kierujemy się z powrotem do miasta. Na centralnym placu porozkładane były budy z jedzeniem więc mamy nadzieję na coś na ząb. Ostatni raz jedliśmy jeszcze przed promem, pyszne empanadas od sympatycznej pani. Nie mylimy się i niedługo później, pierwsze stoiska otwierają się. Zjadamy tortillę z kurczakiem i super kanapki. Maks przekonuje się na lokalnego hot doga. Wszystko pyszne i nie sądzę bym miał mieć tu jakieś problemy z jedzeniem.

‘Już’ po 8 więc zbieramy się do naszego pokoiku i z Lilą przodującą, każdy z nas błyskawicznie odpływa w sen.

 

17/10/2018

Wczesny sen oznacza też wczesną pobudkę. Nie inaczej i tym razem bo już przed 7 dzieciaku pokazują, że się nudzą. Śniadanko mamy w cenie – pyszne świeże owocki, kawa i tortilla z omletem. Przebieramy się i ruszamy na plażę. Tu spędzamy kolejne 4 godzinki, a co poniektórzy zapominają, że na słońcu się nie zasypia.

Na obiad wybieramy lokalną knajpkę i nie wiedząc jak duże są porcję, stanowczo przesadzamy z ilością i z pełnymi brzuchami wracamy do pokoju na siestę.

Wieczorem spacerujemy na wschód. Mnóstwo mniejszych i większych ośrodków, spora część jeszcze w budowie. Robimy sobie parę fotek scenicznych fotek, troszkę się kłócimy, a w drodze powrotnej natykamy się na występ jakiejś lokalnej grupy – tańczący człowiek sowa i paru innych aztecko wyglądających panów. Najfajniesze z tego to chyba 3 kolesi grających na muszlach.

Na głównym placu dzieciaki spędzają czas na pląsach na placu zabaw, a lokalna grupa folklorystyczna pląsa na scenie przygotowując się do jakiegoś większego występu.

Sen.

 

18/10/2018

Dziś w planie nadal lenistwo. Ranek powtarzamy na naszym lokum na plaży ubogacając go o skoki do wody z pomostu. Trochę dziś więcej chmur i wiatru więc ciepło aż tak nie doskwiera. Ja spaceruje na zachód tym razem gdzzie widoki równie podobne co po drugiej stronie.

Po krótkiej przerwie w domu, ruszamy na ‘miasto’. Obiad zjadamy w tej samej knajpce co wczoraj, ale wybierając inne dania i znacznie bardziej rozsądne ilości. Ulice zlewa ulewa i w sumie już do nocy niebo przecinają deszczowe chmury.

Plan był by wypożyczyć sobie pojazd golfowy, ale pogoda trochę nam te plany pokrzyżowała. Gdy już, po dobrej kawce, w końcu się decydujemy, pan z wynajmu mówi, że nie wypożyczy bo za dużo deszczu. No cóż.

Omijając kałuże ruszamy w kierunku naszej noclegowni z zamiarem znalezienia miłej knajpki. San Telmo przygarnia nas życzliwym ramieniem, a margherity pozwalają myślom płynąć…