Wietnam 2023 – Mui Ne, Da Lat

Zabieramy się sprawnie, po 40 min jazdy wysiadam na dworcu kolejowym, bardziej cywilizowanym niż w Ninh Binh, z tablicą wyświetleń i prawie bramkami do skanowania biletów. Niestety pociąg jest już opóźniony o godzinę, wychodzimy do pobliskiej jadłodajni na lunch i tam mija godzinka. Resztę czasu spędzamy na dworcu oczekując na pojawienie się naszego transportu.

Pociąg zjawia się jeszcze później niż wskazano, odnajdujemy nasz skład i przedział, no i trzeba powiedzieć, że nie jest to pierwsza klasa. Nie byłoby źle, gdybyśmy mieli dolną pryczę, a tak mamy 4 górne, więc nawet normalnie usiąść nie można. No nic, byle do 22-ej, a później spanie, więc może nie będzie tak źle. Materace zdecydowanie cieńsze, nie ma usb portów i jest tylko jedno gniazdko. Reszta przedziałów zapełniona jest lokalsami, w jednym to chyba 10 osób jest, małe dzieci biegają i wydzierają się w niebogłosy. Maks odnajduje kompana do rozmów, Lila wraca przerażona z toalety, bo jest tylko miejsce na nogi; jak to Wacek mi powiedział „do odważnych świat należy”! Po wieczornym obleganiu baniaka z gorącą wodą i zaparzeniu sobie zupki instant, w naszym wydaniu pho, oraz obwoźnym handlu obiadami, przekąskami typu gorąca kukurydza czy lody – „kame, kame!”, kawą oraz mało nam znanym jedzeniem. Układamy się do snu licząc dospania do rana.

Wtorek 27-ty czerwiec 2023

Budzimy się przed 6tą, bo pociąg miał być 6:30 na miejscu, a ze względu na brak rozkładu jazdy i opóźnienia, nie wiemy czy nadgonił w nocy. Mapka lokalizacyjna w telefonie pokazuje, że nie, więc mamy jeszcze jakieś 1,5h. Dzieci śpią więc ich nie budzimy, niech mają czas na regenerację. Dojeżdżamy tuż po 8mej. Na stacji oczywiście nagonka przez taksówkarzy i po próbie znalezienia grab-a i negocjacją z panią prezes „cheap” bierzemy kierowcę od niej. Mamy 26km do przejechania do Ham Tien – wioski niedaleko Mui Ne. Kierowca jedzie 20 km/h co mnie zaczyna drażnić, ponieważ szybciej dojechalibyśmy skuterem, ale cóż! Jest to kraina „dragon fruita”. Wszędzie mijamy jego uprawy, z kwiatostanami, niedojrzałymi bądź gotowymi do zbiorów owocami.

Liczymy, że w hotelu uda się dostać choć jeden pokój wcześniej i będzie można się odświeżyć, i tak też jest, mamy jeden pokój dostępny od zaraz!   

Odświeżeni i pachnący idziemy do wioski zjeść śniadanie w postaci „sizzling plate” – 2 jajka, wołowina, cebula, kiełbaska, pomidorki i bułka w komplecie oraz kawka. Po tak obfitym posiłku czas na eksplorację plaży. I tutaj duży zawód, bo całość jest zabetonowana, niby to falochron, mnóstwo śmieci, nikt się nie pluska. Przechodzimy promenadą, zagospodarowaną przez miejscowych na parking dla swoich łódek i sieci lub/i przedłużenie domowego ogródka. Zniesmaczeni wychodzimy na ulicę poprzez jakiś kurort, gdyż całość plaży została zagarnięta przez hotele i mało jest miejsc, gdzie można wejść na plażę z ulicy. Jest południe więc przegrzani słońcem przebieramy się w stroje i wskakujemy do basenu. Wacek niedospany po nocy w pociągu ucina sobie drzemkę na leżaczku. Dzieci, jak to bywa, raz po raz kłócą się, a to o przestrzeń w basenie, a to o piłkę albo od tak po prostu.

Odpoczywamy wystarczająco by nabrać sił i wybrać się do niedalekiego Fairy Stream – Suoi Tien. Mamy do niego około 15 minut piechotką więc docieramy na 17tą. Jest to swego rodzaju wąwóz, który pokonuje się po kostki w wodzie płynącego potoku. Na początku trasy jest miejsce, gdzie za niewielką opłatą można zostawić swoje buty, ale przebieramy się w buty do wody – nie chcemy ryzykować niemiłym wypadkiem rozcięcia stopy, o choćby plastik. Jest przyjemnie na dworze, więc spacerujemy podziwiając kolory od wapiennej szarości do wściekłej czerwieni. Zdecydowanie miłe miejsce do odwiedzenia, bo mile spędzamy czas. Spacer zamyka maleńki wodospad, więc pora wracać. Decydujemy się na wczesną kolację – Maks lokalne KFC, a my na tutejsze danie Khot Cake, którego nie widzieliśmy w innych regionach, okazuje się bardzo smaczna i bogata smakowo.

Żeby dzień nie obył się bez emocji, kupuję duriana, którego, pomimo wielu okazji, będziemy próbować po raz pierwszy. Zapach rzeczywiście jest mocny i intensywny, ale smak jak dla mnie przypomina ananasa dojrzałego. Wacek stwierdza, że pachnie i smakuje jak gaz z zapalniczki, Maksowi – kremowy, spleśniały owoc, Lili – połknęła i prawie zwymiotowała, smaku nie pamięta. I tak oto rozpoczęła i skończyła się dla nas przygoda z durianem. Na zabicie smaku – mega dojrzały ananas, który po części oczyścił kubeczki smakowe. Idziemy spać jutro wczesny poranek na skuterach!

Środa 28-smy czerwiec 2023

Odbieramy skutery z recepcji po 7mej, o dziwo jest paliwko – więcej niż rezerwa, Wacek musi coś dotankować. I już prujemy na białe wydmy oddalone o około 26 km. Mijamy czerwone wydmy oblegane przez turystów i po niecałej godzince jesteśmy na miejscu. Wackowi w drodze na wydmy udaje się zagapić i prawie wjechać do rowu, dzięki niesamowitej koordynacji ruchów kończy się tylko rozwalonym paluchem u stopy (zawsze mówię, że gdybym miał motor to bym się zabił).  

Przez większość drogi było pochmurnie, ale gdy tylko dojechaliśmy do wydm, słońce wyszło. Wędrówka po piachu okazała się być męczarnią. Słońce paliło straszliwie, dlatego zrobiliśmy małą trasę. Wydmy wyglądające jak na pustyni robią wrażenie niezwykłego krajobrazu. Aczkolwiek wszystkie możliwe quady i terenówki oferujące przejażdżki porozjeżdżały wydmy i po prostu jest to smutny obrazek.

Maks z Lilą zbiegają z wydmy i kierujemy się na parking, na którym Maks prawie mdleje z wycieńczenia. Po nawodnieniu i uzupełnieniu poziomu cukru we krwi, wsiadamy na nasze pojazdy i jedziemy na czerwone wydmy. Atrakcja znajduje się tuż przy drodze. Parkujemy skutery, przechodzimy na drugą stronę ulicy, wypożyczamy maty i udajemy się na skarpę. Słońce trochę zaszło, więc jest przyjemnie ciepło, a Maks i Lila zjeżdżają z górek czerwonego piasku. Zdecydowanie atrakcja inna niż wszystkie, ale już po kilku zjazdach można zauważyć zmęczenie na buziach dzieci, więc kończymy tą zabawę. Co do samych wydm – tu nic ich nie rozjeżdża, ale śmietnik wielki, niestety.

Mieliśmy jechać na śniadanie, ale Maks z Lilą są cali w piasku, więc wracamy do hotelu na prysznic. Zawracamy i jedziemy do centrum Mui Ne. Zatrzymujemy się w obleganym przez tubylców jadłodajni, zamawiamy to co na obrazkach i talerzach stołujących się tu osobników.  Zupy dla chłopaków i Cho Ma dla dziewczyn. U nas wybór okazał się strzałem w dziesiątkę, ale u chłopaków niekoniecznie. Na deser podchodzimy do budki z ciastkami i udaje nam się zajeść ciepłym pączkiem z zimnym kremem – pycha.

Wracamy do hotelu, czas na odpoczynek nad basenem. Tym razem ja uskuteczniam drzemkę popołudniową.

Pora na ponowną wyprawę do Mui Ne i zwiedzanie. Zatrzymujemy się na postoju w wiosce rybackiej, gdzie tony śmieci zalewają okoliczną plażę, na której odbywa się sprzedaż rozmaitości morskich. My znajdujemy kilka prześlicznych muszli, które zabieramy ze sobą. Kruzujemy po ulicach Mui Ne i gdyby nie świadomość tego, że jest to miejscowość nadmorska, trudno tu podłapać morski klimat. To samo co w naszej wiosce, dostęp do plaży zabudowany z każdej możliwej strony przez hotele i kurorty, trochę to słabe. Lądujemy na uliczce z garkuchniami, gdzie dzieci wybierają potrawy na take away – małe dwa kurczaczki, lokalną kiełbasę oraz boczek. Dokupujemy nieopodal bagietkę, jeszcze ciepłą, z zamiarem postoju w wiosce i tam zjedzeniem tego na ławeczce. Siadamy z lokalsami patrząc w rozświetlone łodzie na horyzoncie, a w oddali zbliżającą się burzę. Obok kucharka grilluje papier ryżowy, z pastą chili, jajkiem przepiórki i zieleniną, zawijając to wszystko w wrapa.  Decyduje się na ten przysmak, ale nie jest to mój faworyt.

Wracamy do domu zmęczeni słońcem, kursami na moplikach i niesamowitym ruchem drogowym w Mui Ne. Jutro znowu się przemieszczamy, tym razem w góry – Da Lat, here we come!

Czwartek 29-ty czerwiec 2023

Zamysł był podróży autobusem, ale koszt był o 20 euro droższy niż prywatne auto. Umówieni na 10.30, wpierw zjadamy śniadanie w knajpce z sizzling plate i na szybko zrobioną pastą z awokado kupionego dzień wcześniej i już jedziemy w stronę Da Lat. Kierowca godzi się zatrzymać koło Fairy Stream w celu zakupu drogocennego magnesu. No to w drogę, czekają nas 4 godziny i niespełna 160 km. Dlaczego tak długo? Z kilku powodów: droga jest fatalna, biegnie krętymi trasami górskimi, a już przed samym miastem korek utworzony ze wszystkich dostępnych pojazdów. Ale za to piękne widoki, panorama doliny, wszystkie możliwe tereny zagospodarowane uprawą kawy.

Do hotelu docieramy na godzinę 2-3 po południu, zrzucamy bagaże i ruszamy w miasto na ogólne rozeznanie terenu. Pierwszy stop Nem Nuong, opisane jako mega smaczne spring rolle w innym wydaniu, smacznie i tanio.

Następny postój to Crazy House, które z opisów nie był „must see” ale po wejściu i odkrywaniu kolejnych jaskiń, korytarzyków, podwodnej krainy, ogrodu smoka stwierdziliśmy, że było sympatycznie i spędziliśmy miło czas. Całość przypomina trochę surrealizm i zgadujemy, że zostało zbudowane przez nawiedzoną, całkiem bogatą rodzinę architektów.

Niestety nad miastem zbierają się chmury i przychodzi łagodny deszczyk. Ruszamy na kawę szukając miejsca, gdzie tu się schować, gdyż natężenie kropel wzrasta. Po mocnej kawce trzeba ruszyć się, bo chyba będzie kapać dłużej. Spacerujemy nocnym marketem, gdzie dla odmiany do poprzednich, można kupić owoce takie jak truskawki, jeżyny, czereśnie, winogrona. W drodze do domu Maks zabiera ze sobą danie na wynos, boczek z ryżem i wracamy do hotelu.

Z pierwszych obserwacji miasta, temperatura jest znacznie niższa bo około 20 stopni, bezsłonecznie i chyba nigdzie nie zauważyliśmy tutaj klimatyzacji (nawet w naszym hotelu). Faktem jest, że Da Lat znajduje się 1500 mnpm ale nie spodziewaliśmy się takiego chłodu. W sumie to dobrze, bo odpoczywamy od gorąca przed Sajgonem.

Piątek 30-ty czerwiec 2023

Śniadanie po 9tej i plan by dojechać publicznym autobusem do Nam Ban. Pierwotny plan zakładał wypożyczenie skuterów, ale prognoza pokazuje ulewne deszcze więc nie chcemy ryzykować. Wacek spędził chyba z godzinę dnia poprzedniego na szukaniu jakiś informacji o autobusie i jego rozkładzie – coś tam wiemy, okaże się na miejscu. Idziemy na wskazany punkt, czyli przystanek, pytamy lokalsów, a oni, że tutaj nic nie ma. Dopiero kiedy podchodzi pan ze stróżówki, co zna okolicę mówi, że jesteśmy w dobrym miejscu i bacznie z nami wypatruje pojazdu. Bardzo to pokrzepiające.

Ogórek pojawia się po około 30 minutach i zostaje przez nas zatrzymany energicznym machaniem wszystkich łapek. No i tak, autobus bardziej służy przewozowi paczek niż ludzi, ale jedziemy. Po 40 minutach krętej trasy jesteśmy na miejscu, przejazd 30k od głowy. Myśl pierwsza: kawa, gdyż na śniadaniu zaserwowano nam mleko sojowe? Na wsi znajdujemy wypasioną kawiarnie w stylu europejskim, zamawiamy kawki i ciasteczka, i tuż po konsumpcji idziemy nad Elephant Waterfall. Od momentu opuszczenia śledzi nas miejscowy próbując coś tam wytłumaczyć. Znowu nas łapie i daje znać, że atrakcja zamknięta, ale on nas może oprowadzić – nie dajemy się skusić. Wiemy doskonale, że wodospad widać z Pagody.

Maszerujemy do Linh Ẩn Pagoda, o dziwo nie ma wejściówek i od razu można stwierdzić, że nie jest to miejsce wycieczkowe, lecz pielgrzymkowe. Można odczuć tu sacrum, a kompleks rzeczywiście aktywnie funkcjonuje. Prócz 125m posągu Buddy oraz ogromnego brzuchatego śmiejącego się jaśnie pana jest również świątynia oraz ośrodek edukacyjny dla przyszłych mnichów. To miejsce zrobiło na mnie wrażenie mega pozytywne, więcej takich punktów na naszej mapie.

Punkt numer dwa – fabryka jedwabiu, która oddalona jest o niecałe 500m. Po krótkim przemarszu dowiadujemy się, że jest zamknięta w porze lunchowej i musimy poczekać do 13. Nie mamy wyboru, wracamy do głównej drogi i siadamy w kawiarni. Tam Maks poznaje nowego kompana i grają w piłkarzyki, a Lila zabawia się nad stawikiem z rybkami, zagadywana przez małą dziewczynkę.

Wybija 12:45 więc walimy do bram fabryki. Starsza pani kasuje 60k i w sumie to jest to freestyle w zwiedzaniu. Możemy sobie swobodnie chodzić po całej fabryce i oglądać wszystkie etapy produkcji jedwabiu. Jest to zdecydowanie coś co widzimy pierwszy raz i kolejna lekcja dla nas wszystkich.

Wracamy do głównej drogi licząc, że tym razem ogóras będzie szybciej i nie mylimy się, bo już nadjeżdża zielony rydwan! Wracamy do miasta i ruszamy na obiecany „hot pot”. Nie jest to pora jedzenia, ale jadłodajnia, którą wybieramy, działa cały dzień. Dostajemy nasz zestawik i każdy coś tam pichci i szama. Z pełnymi brzucholami odprowadzamy Maksa i Lilę do hotelu, a sami decydujemy się na spacer wokół stawu. Spacer zajmuje nam dłużej niż się spodziewaliśmy Po drodze wchodzimy do Go!, pierwszym na naszej drodze centrum handlowym z prawdziwego (europejskiego) punktu widzenia znajdującego się na Lam Vien Square. Kusimy się lody z awokado, które ani nie smakują jak awokado mus, ani jak lody kokosowe, coś innego, ale nic wybitnego. Czas wracać do nicponi, ale deszcz krzyżuje nam plany więc mały stop na kawkę.

Po zakupie wczorajszego wina Da Lat i dosztukowaniu korkociągu, otwieramy na balkonie ten znakomity trunek, i niestety po kilku łykach rezygnujemy z dalszej degustacji – Wietnamie zaprzestań produkcji tego kwasiora!

Tak jak się spodziewaliśmy, pacholęta głodne więc wracamy do budki, w której Maks kupował wczoraj danie na wynos i zamawiamy dwie porcje ryżu z wieprzowiną grillowaną. Wracamy do hotelu, czas na spanko i planowanie dnia jutrzejszego.

Sobota 1 lipiec 2023

Śniadanie w formie europejskiej: awokado z marketu, tuńczyk z puszki, ale o dziwo dostajemy kawę. Prawdziwa uczta poranna. Spokojnym spacerkiem przemieszczamy się wzdłuż jeziora do Vườn hoa thành phố Đà Lạt – Da Lat Flower Park. Spędzamy tutaj około 1,5h przechadzając się wśród kwiatowych aranżacji; pięknie kwitnących egzotycznych orchidei oraz jak to przystało na tego typu miejsca różnych dziwactw, w postaci parku z krasnoludkami, przewróconych domków, wiatraków – takich typowych w Wietnamie. Nie obchodzi się bez zakupu kilku sadzonej orchidei, które okażą się być tymi, o które prosiłam o ile przeżyją podróż i zakwitną.

Ruszamy wokół jeziora zatrzymując się w Go!, gdzie panuje totalna wojna o świeże bagietki. Nam wystarczają ciastka, napój i chwilka nad jeziorem. Z braku planu obchodzimy sporą część miasta, kończąc w hotelu po 13tej. Czas na relaks!

Wychodzimy ponownie po 16tej, lądując szybko na zupie z rybką – mega smaczne danie. Kruzujemy po nocnym markecie, jeszcze kawka/herbatka i wracamy do hotelu. Czas na pakowanie bo dzisiaj nocny autobus do Ho Chi Minh. Będzie się działo.